Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)
Podtytuł Z papierów po Glince
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

Księciu Wojewodzie tego wieczora gorzej się zrobiło, gorączkę miał, i albo milczał lub mówił od rzeczy. Siedział przy nim doktor, felczer nadworny z kolei i pan Morawski. Probował każdy czy mu nie dogodzi, lecz nikomu się to nie udało. Głowy nareszcie potracili. Zrobiono widać radę, bom słyszał z drugiego pokoju jak Finke się upierał, aby przy chorym kobiety posadzić, że one lepiej umieją się obchodzić, a wytrzymalsze są i cierpliwsze.
— Jeżeli o kobietę do dozoru chodzi — odezwał się Morawski — cóż prostszego? niech który pójdzie do klasztoru Panien Miłosierdzia, przyszlą choćby dwie i trzy najzdolniejszych. Lepszego nic w świecie nie znajdziecie.
Widać, że myśl ta wszystkim trafiła do przekonania, bo pułkownik wybiegł zaraz, i spotkawszy mnie wypadkiem pierwszego, odezwał się:
— Mój panie Glinka! dla miłości Bożej, zbiegnij do klasztoru, do panien, niech tu jedną albo dwie przyszlą, dla dozoru przy chorym. Książę się niecierpliwi, rzuca, a my, choćby i doktor, rady sobie z nim dać nie umiemy. Tu trzeba doświadczeńszych.
Pobiegłem natychmiast po czapkę i płaszcz, bo deszcz listopadowy kropił znowu, i nie długo myśląc, do klasztoru. Wieczór był gdym do furty zadzwonił. Wnet mi furtjanka otworzyła.
— Do panny Starszej przychodzę — rzekłem — z zamku, od Wojewody.
Ruszyło się wszystko, a mnie tymczasem do sali w lewo puszczono. Nie długo czekałem, wyszła i panna Starsza; osoba była w wieku, ale bardzo żywa jeszcze i ruchliwa. Dowiedziawszy się, żem z zamku, poczęła mnie z troskliwością wielką o księcia dopytywać, oświadczając, że się codzień na jego intencję modliły i nowenny odprawiały.
— Nam — rzekłem — przy chorym rady sobie dać trudno; pułkownik mnie przysyła do panny dobrodziejki, czyby nam w pomoc której z sióstr nie udzieliła.
Panna Starsza aż w ręce uderzyła.
— O mój Boże, ale dla czegóż nie? a dla kogóż większe mamy obowiązki? Zdam siostrze mistrzyni klasztor, sama pójdę z drugą. Czekaj Waćpan ćwierć godziny, płaszcze tylko wdziejemy i gotowe jesteśmy.
Potem rozmyśliwszy się i niechcąc mnie znać opuścić samego, zawołała panna Starsza na którąś ze swych socyuszek; przyniesiono dla mnie lampkę wina i tatarak smażony na zakąskę, a tymczasem sposobiło się wszystko. Byłem niemal świadkiem wyboru, bo panna Starsza wnet siostry Maryi prosić kazała.
Gdym to imię usłyszał, a opowiadanie Wiśniowskiego przypomniał sobie i obejrzałem się gdziem był, uderzyło mnie jakby jakieś dziwne zrządzenie Boże. Pomyślałem zaraz, a nuż ta siostra Marya będzie właśnie Wojżbunówną??
Mogę powiedzieć, żem od tego struchlał, i takem się w myślach nad osobliwemi wyrokami Bożemi zatopił, iżem stał, słowa nie mówiąc i com miał przed oczyma nie widząc.
Wtem wezwana owa siostra Marya weszła na próg; spojrzałem na nią, osoba była nie młoda, twarzy bardzo miłej i uspokojonej, nawykła znać do pocieszania i przynoszenia tylko słodkich wyrazów. Coś mi mówiło, że to być musi Wojżbunówna.
— Siostro Maryo — odezwała się pośpiesznie panna Starsza — idziesz ze mną na zamek, Książę pan gorzej, jak powiadają, żądają posługi naszej.
Gdy to mówiła, jam się w twarz siostry Maryi wpatrywał, i widziałem jak wezdrgnęła, a ręce mimowolnie załamała. Podniosła oczy ku pannie Starszej, jak przestraszone.
— Możeby siostra Anna, ja... ja nie wiem czy podołam — odezwała się cicho.
— Siostra Anna musi zostać przy infirmerji, nie, nie! Tu trzeba łagodnej jak wy i doświadczonej, nikt mi dogodniejszym nad was być nie może. Ja idę sama.
W zakonie pierwszą cnotą posłuszeństwo; nie sprzeciwiała się więc wybrana, lecz z wyrazu twarzy jej coraz mocniejszej nabierałem suppozycji, iż Bóg zrządził Opatrznością swą, ażeby te dwie osoby jeszcze się raz w życiu spotkały.
Wyszliśmy pośpiesznie ku zamkowi; cała droga w milczeniu się odbyła, jam pogrążony był w sobie i łzy mi się ciągle w oczach kręciły. Czekałem tylko, abyśmy przyszli na pokoje, gdzie Wiśniowski musiał być, a powinien ją był poznać.
Już tego wieczora nikt chwili nie miał spoczynku z powodu obawy o zdrowie Księcia Wojewody.
Przed sypialnią, w której leżał, na salce pełno było, a choć niemal przecisnąć się mieliśmy trudność, taka cisza, że szelest sukni najmniejszy słychać było. Szeptano tylko do uszu, bo się nikt głośniej nie śmiał odezwać.
Wchodząc spostrzegłem Wiśniowskiego zdala, i dałem mu znak. Przed siostrami rozstąpili się wszyscy, a doktor zaraz przybiegł się rozmówić z niemi.
Gdy się Wiśniowski zbliżył, szepczę mu do ucha:
— Spojrzyj na tę z sióstr, która słuszniejsza, a powiesz mi co ci się zda?
— Cóż? w takiej chwili, każesz mi się młodej zakonnicy przypatrywać? — ofuknął z oburzeniem. Glinka, jak Boga kocham, tegom się po tobie nie spodziewał.
Mnie też złość wzięła.
— Ale, cóż u kaduka — zawołałem — kto powiedział, że młoda? co Waści w głowie? Idź i patrz! a potem będziesz sądził i wieszał!
Zakręcił się Wiśniowski, poszedł z ukosa i blady do mnie powrócił wraz.
— Przepraszam cię, Glinka...
— To Wojżbunówna? — spytałem.
— Tak jest — odparł — ale jak się to stało?
— Palec Boży — rzekłem — któż potrafi odpowiedzieć jak się to stało? Bóg zrządził.
Zamilkliśmy potrwożeni oba. Powiedziałem tedy sobie, że czy mi pozwolą czy nie, drzwi będę pilnował i do sypialni się wcisnę. Siostry wprowadzono zaraz, jam też za niemi wszedł.
Książę na łóżku leżąc sapał strasznie i jęczał. Zbliżyły się na palcach, naprzód panna Starsza, potem siostra Marya, spoglądając na chorego. Pierwsza zaraz opatrzywszy poduszki skinęła ku drugiej, i zlekka uniosłszy tę, na której głowa spoczywała, wskazała, aby drugą poprawić.
Książę mruczeć zaczął. Słyszałem gdy się odezwał:
— Któż to tam koło mnie majstruje? a żebyteżeście raz mi pokój dali, panie ko..... kto tam znowu?
Panna Starsza odezwała się cicho:
— Siostry Miłosierdzia.
Książę drgnął, poruszył się, ale przez chwilę nie mógł się odezwać.
Potem rzekł:
— Jak imię?
— Siostra Justyna i siostra Marya...
Wszystko to mówiła Starsza, gdy tymczasem poduszki poprawiały. Na twarzy Wojżbunówny widziałem pomieszanie wielkie, ręce jej drżały i oczy sobie ocierała.
— Pytam o nazwiska — odezwał się Książę Wojewoda głosem zmienionym.
Panna Starsza namyślała się chwilę i odezwała się, nie widząc, że jej towarzyszka przestraszona daje znaki.
— Siostra Justyna na świecie zwała się Bartoszewską, a Marya, Wojżbunówną.
Nagle książę się podźwignął przelękły, opierając na rękach.
— Jezus, Marya, Józef! — zawołał — Felicja Wojżbunówna!!
Złożył ręce.
— Niedoścignione Pańskie wyroki.
Słysząc to panna Starsza, która zrozumieć nie mogła, a brała to za gorączkę, szepnęła:
— Niech się Książę Jegomość uspokoi.
— Ale ja jestem spokojny, jestem spokojny i umrę teraz spokojny. Bóg widocznie łaskaw na mnie. Jakże jej imię w zakonie?
— Komu? — spytała Starsza.
— Wojżbunównie — prędko odpowiedział Książę. — Gdzie ona jest? Niech przemówi słowo.
Panna Starsza zdziwiona stała, nie mogąc się odezwać. Siostra Marya kryła się w początku i zdawała niepewną co uczyni; potem nagle przystąpiła bliżej i odezwała się głosem drżącym:
— Tu jestem, Mości Książę.
Wojewoda głowę ku niej zwrócił.
— Siostro Felicjo!
— Mam imię Marya.
— Tak, tak, proszę was, dajcie mi rękę swą.
Wahała się Wojżbunówna, potem zwolna ujęła dłoń wyciągniętą Księcia, który poczuwszy rękę jej, pochwycił ją i podniósł do ust.
Panna Starsza patrzała na to z podziwieniem, prawie osłupienia dochodzącem.
— Siostro Maryo — począł Książę — Siostro Maryo! Bóg tak zrządził, abym bez twojego przebaczenia na świat lepszy nie odszedł. Bogu miłosiernemu chwała na wysokościach. Przyszła ta godzina, o której proroczo mówiłaś w Rabce... o przebaczenie proszę...
Milczenie było straszne i długie. Wojżbunówna oczy sobie zakryła, zbierała myśli, ust otworzyć tak rychło nie mogła, aż powoli jasnym i wyraźnym głosem rzekła:
— Niech ci tak Bóg przebaczy, jako ja przebaczam...
Odetchnął Książę Wojewoda, — rękę, którą trzymał, do ust przycisnął i westchnął puszczając ją.
Panna Starsza, znaczenia wyrazów tych nie rozumiejąc, stała domyślając się tylko, iż ona w tej chwili była narzędziem jakiejś woli Bożej, i myśl ta poruszała ją rozrzewnieniem i trwogą.
— Dajcie mi wody, panie kochanku — słabym głosem odezwał się Książę. — Panna Wojżbunówna niech nie odchodzi, proszę o to bardzo, Pan Bóg ją zesłał... Była w tem wola Boża...
Gdy się to działo w sypialni, Wiśniowski cały przejęty i wystraszony, nie mógł w sobie tajemnicy strzymać i pobiegł z nią do Siostrzeńca Księcia pułkownika Morawskiego.
Panie pułkowniku — zawołał — nic nie wiecie! Słyszeliście kiedy o jakiej Wojżbunównie?
— O jakiej? co? — spytał siostrzeniec — co za Wojżbunówna? co acan pleciesz?
Okazało się, że Morawski tyle tylko słyszał, iż niegdyś jakaś Wojżbunówna była księcia kochanką; oburzył się Wiśniowski na to.
— Jaką kochanką! — zawołał — pan pułkownik nie wiesz nic.
I po krótce mu opowiedziawszy historję, dodał:
— Otóż Wojżbunówna u łóżka Księcia... jedna z panien miłosiernych.
Zląkł się Morawski, bo on był promotorem do tego wezwania, i wnet biedz chciał naprawić, co mu się omyłką zdawało. Gdy nadszedł do sypialni, Książę pił właśnie tyzannę z rąk siostry Maryi. Odwiódł zaraz na stronę pannę Starszą, pytając nastraszony, co się stało?
— Ja nic nie wiem — odpowiedziała mu — widzę, że coś dziwnego tu zaszło, czego zrozumieć nie mogę. Nic nie wiem...
Więc Morawski do łóżka się zbliżył, do Księcia.
— Jak się wujaszek czuje? — zapytał — możeby wolał sam pozostać?
— Dobrze mi bardzo, panie kochanku — pospiesznie mruczał Książę. — Jakto sam? dla czego?
I wnet dodał:
— Ani mi się waż tu dysponować, panie kochanku. Ja jeszcze przecie żyję.
Wojżbunówna stała jak posąg nad jego łóżkiem, zapatrzona w tę twarz, po której już naówczas śmierć chodziła. Łzy jej płynęły po wychudłych policzkach. Morawski zmięszany odstąpił.
Późna już noc była, cisza na zamku, jam stał u drzwi. Książę, jak to bywa przed zgonem, mimo woli sennym chwilami był i usypiał, to się budził znowu. A ile razy się poruszył, pytał:
— Są siostry?
Na co starsza odpowiadała:
— Jesteśmy.
— A Siostra Felicja?
Więc i ona zmuszona była też odpowiadać:
— Jestem.
— Proszę mnie nie opuszczać.
Ledwie mogąc wybełkotać te wyrazy, zasypiał znowu i budził się wkrótce, i powtarzało się to ciągle, przez noc całą.
Nazajutrz z rana trwoga padła na nas, bo już i lekarze i siostry i kto tylko zbliżyć się mógł do chorego, o życiu jego zwątpić musiał. Po kościołach dnia tego, u Fary, u Reformatów, u Bazylianów, odprawiały się nabożeństwa z wystawieniem Przenajświętszego Sakramentu, aby Bóg księciu życie uchować raczył.
Posłano oprócz tego na nabożeństwa do Leśnej do Kodnia. Dla dworu osobną mszę na tę samą intencję miał kapelan w kapliczce stojącej na zamku pod wałami, w której niegdyś ciało św. Józefata, wprzód nim do Bazylianów je przeniesiono, spoczywało. Wszyscy tu byli i mało nie wszyscy płakać musieli.
Pod wieczór już czując się gorzej, zażądał Książę Wojewoda spowiedzi i ostatniego Sakramentu, ale sobie wymówił, aby się to odbywało bez żadnej pompy i okazałości. Gdy ksiądz kanonik od Fary nadszedł, i wszyscy sypialnię opuszczali, zażądał Książę od panny Starszej, ażeby do klasztoru nie powracała i z siostrą Marją została przy nim.
— Już tego nie długo będzie! — rzekł do niej — proszę was, uczyńcie to, nie dla mnie, ale dla Boga.
I przyrzec musiały, poczem dopiero kanonika wpuszczono. Spowiedź trwała z pół godziny, a choć osłabiony był bardzo i o swej sile podnieść się nie mógł, do Komunii zażądał wstać i uklęknąć.
Chciał ksiądz kanonik odwieść go od tego, ale się nie dał.
— Z Panem Bogiem żartów nie ma, panie kochanku — rzekł. — Radziwiłł, czy prosty chłop, musi mu czołem bić. Ja grzeszny człowiek jestem.
Narzucono mu więc futro, i wzięliśmy go pod pachy podtrzymując do Komunii świętej, przed którą bił się w piersi ze skruchą wielką. Złożyliśmy go potem nazad do łóżka, a przez chwilę ze zmęczenia i impressji przemówić nie mógł słowa. Westchnął potem i rzekł:
— Wszystko tedy skończone, odchodzę, panie kochanku, ad patres! Bywajcie zdrowi!
Kanonik, który był pozostał, począł lepszą robić nadzieję, że częstokroć przyjęcie Sakramentów nie tylko dla duszy, ale i dla ciała jest pomocne. Książę się uśmiechnął na to.
— Niech się dzieje wola Boża, panie kochanku — rzekł cicho — ja ochoty wielkiej do życia nie mam. Na nic się już nie przydałem, ślepy jestem, zawalidroga, więc do sklepu.
Spytałem zatem o panny, a że kanonik siedział przy nim, i czuł się istotnie orzeźwionym, zażądał, aby dozorczyniom jego jeść przynajmniej dano i czem się posilić. W istocie bowiem ledwie wodą z winem i biszkoptami do tej pory się krzepiły. Poszedłem więc ja, prowadząc pannę Starszą i Wojżbunównę do bocznej salki, gdziem na prędce nakryć kazał, a w kuchni zawsze coś było gotowego. Korzystałem z tego, aby się pannie Wojżbunównie przypatrzyć lepiej, która prawie nic nie tknąwszy, siedziała wielce zamyślona i widocznie tylko wielką siłą duszy broniła się, by nie okazać wzruszenia. Znać było jeszcze w niej i piękność dawną, szczególniej w oczach, i charakter energiczny, patrzała śmiało, powagę miała wielką, ale życie uczyniło ją przytem łagodną i słodycz w niej łączyła się z tą mocą charakteru. Zaledwie tyla w usta wziąwszy, ażeby głodu nie poczuć, wstały obie zaraz i do pokoju Księcia wróciły. Obok niego uprzątnięto im gabinet, ażeby od czasu do czasu mogły w nim pójść odpocząć spokojnie. Odszedł Kanonik wkrótce, a że Książę zdawał się cokolwiek lepiej i na sen mu się zbierało, doktor zaś zapewnił, iż gorączka się zmniejszyła, panny mogły pójść odpocząć do siebie, mnie zaś zostawiono na straży z Pulkowskim. Ponieważ Książę się kilka razy o mnie pytał z przyzwyczajenia, Finke mi polecił, dopóki siostry nie wrócą, administrować Wojewodzie miksturę jakąś, którą piżmem czuć było po wszystkich pokojach, aż mnie od tego smrodu głowa bolała. Zegarki po temu mieliśmy przy sobie, bo bijące wszystkie pozatrzymywano.
W nocy zdaje się, że gorączka znowu przyjść musiała, bo Książę budził się, zrywał, kołdry z siebie ściągał i nieustannie je poprawiał, gadał, śmiał się, potem wpadł w senność i chrapał tak strasznie, jakby już ostatnie grały organki. Panny naówczas przychodziły i ostawialiśmy go poduszkami do koła, podnosili, aby mu wygodniej było. Oddech coraz miał cięższy. Miksturę tę piżmową przyjmował z wielkim wstrętem, tak że mu ją niemal gwałtem lać było potrzeba w usta, a połowa jej zaraz się nazad wylewała.
Z północy panny poszły do swojego gabinetu odpocząć, Pulkowski usnął twardo, ja, aby uchowaj Boże nie zdrzemnąć się, wziąłem w papierek tabaki mocnej od Napiórki i tęm sobie prawie nieustannie w nos tkał, tak, że mi nazajutrz opuchł jak trąba. A miałem z nią biedę nie małą, bo swędziła mnie do kichania, a tu kichnąć było kryminałem; nos więc w ręku trzymać musiałem i wielką z tem miałem mękę.
Po północy usłyszałem mruczenie niewyraźne. Świece paliły się, jak zwykle za zielonym parawanikiem, i blade tylko światełko na twarz mu padało. Spojrzałem, uśmiechał się jak za dobrych czasów, na twarzy mu się jakaś błogość rozlała, jakby wszelkiej pozbył się troski.
Usta poruszały się powoli, z początku cicho, potem mówił coraz wyraźniej, bardzo żywo i prędko, jakby przyśpieszał mowę, by wypowiedzieć wszystko.
— Która godzina? Ha? nie wybiła jeszcze? Jestem gotów do drogi! Z panem Bogiem rachunek zrobiony. Bywajcie zdrowi, panie kochanku, bywajcie zdrowi!
... Radziwiłłowszczyzny mi tu pilnujcie proszę, a zczeznąć jej nie dawajcie. Pamiętajcie, bo się, panie kochanku, z tamtego świata wyproszę i przyjdę spytać o kalkulację.
... Już mi ramiona popuchły tyle wieków na nich dźwigając... i orły z trąbami. Hej! hej! panie kochanku! orły te niegdyś wysoko latały, a trąby głośno larum grały światu; aż ptakom skrzydła poobcinano jak kurom, a trąby już chyba na pogrzeb zagrają. Tuba mirum...
... Skończyło się, panie kochanku. Wojewodziński mundur doszarzałem do nitki. Dajcie mi go do trumny, nikt w nim już chodzić nie będzie: dla tych cienkuszów zaprzestronny. Ale Bóg wielki, nad Radziwiłłami się zlituje! a jeśli przeważą grzechy nasze i przyjdzie kara, panie kochanku, umiejcie nosić nieszczęście tak jakeście szczęścia nosić nie umieli! Tylko się nie uginać, nie leźć w błoto. Łachman purpurą się stać może, lepsze dziury niż plamy!
Przerywał tak sobie, jakby do kogo mówił i odpowiedzi czekał, a potem rozpoczynał na nowo.
— Już idę, już idę. Widzę czekają na mnie w progu, Wojewodowie, Hetmani, Kanclerze, Biskupi... wołają ku sobie, idę, ojcowie kochani. Dajcie mi tylko jeszcze raz spojrzeć na moje zamki, grody i puszcze, na wsi i kraje. Trzy łokcie ziemi dosyć dla Radziwiłła.
... Aby tylko ta trumna Wojewodzińska ciasną nie była: ja lubię leżeć przestronno, panie kochanku, zwłaszcza, że tej pościeli nie na jedną noc ale do sądnego dnia, panie kochanku!
... Różaniec Sierotki dać mi do ręki, nie pożałujcie go. Jam też sierotą był i sierotą schodzę ze świata, jak palec sam! Bóg z wami, panie kochanku, nie płaczcie.
Zasnął, aż nad ranem zerwał się i zawołał:
— Trąb pogrzebowego w Radziwiłłowskie trąby! Niedźwiedź padł, ale skóra po nim pozostała.
I zawołał na mnie z nawyknienia:
— Glinka? jest tam który? która godzina?
Pospieszyłem do łóżka, a panny też posłyszawszy głos nadbiegły. Obudził się przytomny i poprosił pić. Dała mu panna Starsza, ale usta ledwie umoczywszy w kubku, głowę na poduszki opuścił. Poprosił o różaniec Sierotki i począł się modlić niby po cichu. A modląc się drzemał i budził, modlitwę rozpoczynając na nowo.
Widocznie już było, że ostatnia nadchodzi godzina. Cały dwór na nogach, w ciszy wielkiej czekał co Bóg zrządzi. Nad ranem znowu wody zażądał od Wojżbunówny, ale takim głosem, że go ledwie można było dosłyszeć. Biorąc kubek pocałował ją w rękę i wnet począł szeptać:
— W ręce twoje Panie...
A potem:
— Jezus, Marja, Józef!
Twarz okryła się bladością, pot wystąpił na czoło, usta zdawały się uśmiechać.
Książę nie żył.
Klękliśmy wszyscy dokoła jego łoża, i ksiądz począł odmawiać modlitwy.
O brzasku we wszystkich kościołach poczęto bić we dzwony, i w miasteczku płacz a lament się rozległ wielki.
Wieczne odpocznienie racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki wieków. Amen.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.