Ostatnie dni świata (Bielski, 1910)/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnie dni świata |
Podtytuł | Fantazja powieściowa |
Pochodzenie | Ostatnie dni świata |
Wydawca | Nakładem "Kurjera Litewskiego" |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Под кометой |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Plac Królewski, wraz z rozchodzącemi się z niego w kształcie promieni siedmnastu szerokiemi ulicami, zalany był światłem reflektorów i elektrycznych słońc.
Wielkie orkiestry na ziemi i nad ziemią zagłuszały rozmowy i krzyki w tłumie, przepływającym między domami nakształt strumienia podczas przyboru.
Najęci przez rząd artyści i artystki wszystkich teatrów w Heljopolisie, wykonali ostatnią sztukę, jaką widzieli ludzie Starego Świata.
We wszystkich większych teatrach główne role oddawna już były powierzane nie ludziom, lecz specjalnie zbudowanym automatom.
Najlepsze automaty tego rodzaju, które, rozebrane, zajmowały bardzo mało miejsca i nie wymagały częstego smarowania ani czyszczenia, wyrabiała fabryka braci Aplon.
Wyroby braci Aplon były doprowadzone do takiej doskonałości, że w parlamencie wykryto pewnego razu cały skład automatycznych sobowtórów posłów z partji większości.
Gdy brakło quorum, przyjaciele nieobecnych członków parlamentu dopuszczali się niesłychanego oszustwa. Wkraczali mianowicie na salę posiedzeń w towarzystwie lalek, które zajmowały miejsca, uważnie wysłuchiwały mówcy, klaskały, lub sykały.
Niegodny podstęp wykryto, gdy z kolei zaczęli się do niego uciekać członkowie opozycji. Podczas obrad w sprawie kolonji, na sali znajdowało się, jak tego w następstwie dowiedziono, 280 lalek i zaledwie 27 żywych słuchaczy, wliczając już w tę liczbę prezesa (co do którego zresztą powstała wątpliwość), stenografistki i dwóch ministrów. Automaty braci Aplon można było wprawiać w ruch za pomocą telegrafu bez drutu. W miarę potrzeby wstawiano w nie wałki z mowami, monologami i t. d. a wałków tych bywał w automacie zawsze znaczny zapas.
Antreprenerzy, a zwłaszcza reżyserzy woleli mieć do czynienia z lalkami, aniżeli z artystami. Pierwsze nigdy się między sobą nie kłóciły, przyjmowały każdą rolę, a gdy wyjeżdżano na występy, cała trupa, rozebrana i opakowana, mogła się pomieścić w jednym, średnich rozmiarów, koszu.
Bardzo często autorzy, siedząc w budce mechanika, sami odgrywali swoje sztuki. Wielkiem powodzeniem zwłaszcza cieszyły się dramatyczne improwizacje. Sztukę tworzono na scenie, cały proces twórczości zaś odbywał się w oczach widza.
Wygłodniali aktorzy chętnie godzili się za nędzną opłatą grywać razem z lalkami. Dyrektorzy teatrów mieli zawsze w trupie kilka żywych kobiet, aby tem pewniej ciągnąć zyski z artystek automatycznych.
W jednym z największych teatrów Heljopolisu pojawiała się niezwykłej piękności baletnica, w której zakochał się głośny powieściopisarz, Volney.
Piękność była niedostępna, chętnie jednak przyjmowała kosztowne prezenta, pewnego zaś razu poprosiła Volney’a o znaczną sumę pieniędzy. Ze łzami w oczach zwierzyła mu się w obecności swej matki, że pieniądze te potrzebne jej są dla odzyskania wolności.
— Chcę należeć tylko do ciebie, — powiedziała, żegnając się z powieściopisarzem za kulisami.
Volney sprzedał wszystkie swoje prace na trzy lata zgóry i umieściwszy pieniądze w bukiecie chryzantemów, wręczył je baletnicy. Począwszy od tego dnia, artystka przestała przyjmować zakochanego powieściopisarza, który przez miłość dla niej dobrowolnie skazał się na literackie wyrobnictwo, w czasie antraktów zamykała się na klucz w swojej garderobie, po przedstawieniu zaś ulatniała się bez śladu.
Volney był pewien, że go zdradza, zaczął pić z rozpaczy, aż wreszcie pewnego dnia porwał z redakcji długie nożyce, za pomocą których robił codzienny przegląd prasy, pobiegł za kulisy, wyważył drzwi garderoby i zobaczył baletnicę, siedzącą na kanapie obok jakiegoś nieznanego młodzieńca w czarnym płaszczu. Volney zadał jej nożycami straszliwy cios w serce i nagle krzyknął przeraźliwie, okazało się bowiem, że broń jego uwięzła między dwoma warstwami błyszczących, miedzianych kół.
Aparaty braci Aplon były tak wydoskonalone, że w godzinę potem zeszyta baletnica tańczyła, jak zawsze; nie mogła się tylko kłaniać, ponieważ nożyce Volney’a wybiły jej z piersi dwa koła, niezbędnie do tego ruchu potrzebne.
Miedzy maskami na Placu Królewskim znajdowało się mnóstwo lalek. Przechadzały się gromadkami w towarzystwie maszynistów, a śmiech ich był tak wesoły i zaraźliwy, że zdawało się istotnie, jakby na placu panowała najszczersza wesołość.
Noc tę spędziłem u mego przyjaciela, Wayttmana, który mieszkał w samym środku miasta.
Następnego dnia czerwone światło od rana do wieczora zalewało ulice wszechświatowego miasta.
Kometa i sześć jej promieni zajmowały połowę nieba.
Od czasu do czasu tuż koło niej wybuchały snopy iskier, rozsypujących się nakształt fajerwerku. O godzinie piątej wieczorem zaczął padać deszcz drobnych kamieni, które poraniły i zabiły kilkanaście tysięcy ludzi.
Ulice opustoszały. Zostały na nich tylko trupy i porzucone na łaskę losu automaty, które, przez nikogo niekierowane, przechadzały się w swoich czerwonych z żółtem, błazeńskich strojach i wesoło się śmiały.
Pod wieczór strzały ucichły, a po mieście rozeszła się wiadomość, że załoga statków wojennych rozbiegła się, aeroplany pozostawiając na łasce losu. Jeden tylko powietrzny torpedowiec, „Perseusz“ bronił dalej miasto przed najściem barbarzyńców,
Z okna mieszkania Wayttmana widzałem, jak „Perseusz“, opisując coraz to węższe koła, rzucał jedną za drugą powietrzne torpedy do jakiegoś niewidzialnego celu.
Ziemię oświetlała kometa, ponieważ wszyscy robotnicy na stacjach elektrycznych porzucili pracę.
Na ulicach tu i ówdzie widać było brudne, obszarpane postacie; zpoczątku ukazywały się one pojedynczo, potem — małemi gromadkami, a wreszcie napłynęły zbitą falą. Dzicy szli ze wschodniej części miasta, a ludność Heljopolisu cofała się przed nimi coraz to dalej i dalej.
Obaj z Wayttmanem opuściliśmy miasto przed świtem, a właściwie mówiąc, — ponieważ blask komety zaćmiewał już światło słoneczne, — w chwili, gdy jądro komety stało na zenicie.
Na moście, koło Łuku Pokoju, musieliśmy stać przeszło godzinę, zanim mogliśmy się przedostać na drugi brzeg rzeki. Szczęśliwi, którym udało się dorwać się do aeroplanów, oddawna już byli za miastem, a teraz latały tylko olbrzymie statki towarowe, którymi rząd wywoził papiery z parlamentu, oraz z instytucji rządowych, złoto z piwnic banku państwa i najważniejszych przestępców.
Wędrówka polami była niezmiernie utrudniona. Co krok natrafiało się na bruzdy i doły, w których mieszkali dzicy przed ukazaniem się komety.
Kilka razy upadłem w te nory i z wielkim trudem musiałem się z nich wydostawać.
Całe pole, jak okiem zasięgnąć, pokryte było zbiegami. Pomęczeni, wynędzniali ludzie dźwigali ze sobą najrozmaitsze rzeczy, które teraz już na nic im przydać się nie mogły.
Wśród krzaków, które w krwawem świetle komety wyglądały jak stosy czarnego popiołu po spalonym papierze, siedzieli i leżeli właściciele skarbów, powiązanych w węzełki i rozrzuconych po mokrej ziemi. Dogoniliśmy rodzinę, której ojciec niósł maszynę piszącą, matka ledwie powłóczyła nogami, uginając się pod ciężarem tłomoka, z którego wystawała rączka parasolki i róg pozłacanej ramy od lustra, syn niósł klatkę z ptakami, a córka — śliczny bukiet papierowych kwiatów.
Przypuszczam, że ludzie ci umarliby ze strachu, gdyby zostawiono ich wśród czarnej pustyni, pod czerwonem niebem bez tych wszystkich rzeczy, które przypominały im dawny, stary świat.
— Upuściłaś srebrną łyżkę, — rzekł mąż do żony.
Wayttman podniósł błyszczącą na czarnej ziemi łyżkę, za co podziękowano mu tak gorąco, jakby wyświadczył owym ludziom największe dobrodziejstwo. Zbiegowie prawie do siebie nie mówili. Każdy myślał wyłącznie o sobie, zwracając na przypadkowego towarzysza nie większą uwagę, aniżeli na krzaki przy drodze.
Ludzkość za jednym zamachem rozsypała się na składające się na nią żywe jednostki, podobne do garści suchego piasku, który wiatr rozwiewa na wszystkie strony.
Czerwone światło komety przepaliło wszystkie wiązadła, tworzone w ciągu całych tysięcy lat i wydające się wiecznemi.
W ostatnich godzinach starego świata każdy człowiek był tak osamotniony, jak gdyby znajdował się w pustyni, zamieszkanej przez dzikie zwierzęta. Noc przepędziliśmy w jakiejś norze, razem z aktorem, który zastrzyknął sobie olbrzymią dawkę rozweselającej bakterji. Przez całą noc śpiewał, tańczył na polance pomiędzy naszą jamą a krzakami i namawiał mnie i Wayttmana, żebyśmy chwytali kobiety.
Dzień nie zajaśniał, chociaż słońce wzeszło już oddawna. Promienie jego nie mogły się przedrzeć przez suchą, czerwonawą mgłę, od której bolały oczy i budziło się straszliwe, ustawiczne pragnienie. O dziesięć kroków przed sobą trudno było coś dostrzedz. Zdawało się, jakby gdzieś blisko płonął las, a ziemia zasnuta była kłębami gryzącego, purpurowego dymu.
Obawiając się stracić z oczu Wayttmana, związałem się z nim trzymetrowym sznurem. Szliśmy bez celu, ledwie rozróżniając zarysy ludzkich postaci, opuszczonych domów i pagórków, na których stał jeszcze gęstszy dym, chwiejąc się, jak zasłona, kołysana wiatrem. Było tak gorąco, że zdjąłem surdut i kamizelkę.
Wayttman skarżył się na ból głowy i mówił, że wszystkie przedmioty chwieją się i odrywają od ziemi, jakby podmywane przez burzliwy przypływ.
Opisawszy olbrzymie, dwudziesto, albo trzydziesto kilometrowe koło, znaleźliśmy się znowuż przed Heljopolisem i w tem samem prawie miejscu, z któregośmy wyszli.
Skutkiem zmęczenia i zatrucia się mgłą, straciłem możność jasnego zdawania sobie sprawy z tego, co się działo, pamiętam tylko, że czarne mury Heljopolisu wydały mi się zębatemi skałami, wyłaniającemi się z głębin bezdennego morza.
Nagle sznur wyprężył się, i upadłem na ziemię, boleśnie uderzając się w ramię o ostry kamień; powstawszy, zobaczyłem, że Wayttman ze skrwawioną głową siedzi na jakichś schodach.
Ktoś przeciął sznur, pochwycił mię za rękę i wepchnął do ciemnego korytarza.
Przez wysokie okna, zaopatrzone w mocną, żelazną kratę, ujrzałem wśród bałwanów mgły, jak dokoła Wayttmana w jednej chwili zgromadził się tłum ludzi.
Wyglądali, jak czarne kraby, kłębiące się przy trupie.
— Odejdź pan od okna, — usłyszałem za soba czyjś szept, ale już dostrzeżono mię z ulicy. Ktoś z tłumu rzucił kamień, szyby posypały się z brzękiem na kamienne tafle.
Potem wszyscy trzej długo szliśmy w milczeniu jakiemiś galerjami, dokąd przez rozbite okna wdzierała się krwawa mgła o wstrętnym, słodkawym smaku, przedostawała się do piwnic i do ogrodu, otoczonego wysokim, kamiennym murem.
Jeden z moich towarzyszów zawiązał mi nos i usta chustką, zmaczaną w jakimś płynie z zapachem amonjaku.
Poddałem się wszystkiemu, czego odemnie żądano, ale przedewszystkiem pragnąłem spokoju. W pewnej chwili położyłem się nawet na wysypanej piaskiem ścieżce w ogrodzie, ale natychmiast podniesiono mię i poprowadzono dalej.
Ostatniem mojem wspomnieniem był szum kamiennego deszczu na dachach i murach domów.
Lekkomyślny ton opowiadania nie odpowiada ważności wypadków. Proponuję zniszczyć wszystkie trzydzieści trzy płyty, wzięte z muzeum, na których Enrio Vittorino nagryzmolił historję naszych nieszczęść.