Ostatnie dni świata (Bielski, 1910)/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnie dni świata |
Podtytuł | Fantazja powieściowa |
Pochodzenie | Ostatnie dni świata |
Wydawca | Nakładem "Kurjera Litewskiego" |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Под кометой |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kilka razy z rzędu zabierałem się do napisania artykułu o moich odwiedzinach w obserwatorium i wciąż rzucałem pióro, darłem zapisane paski i wychodziłem na ulicę, gdzie pod upalnem, białem niebem, kryjącem w sobie ognisty znak zniszczenia, zwykłym trybem szło szare, powszednie życie. Ten sztuczny język, w którym pisaliśmy, najzupełniej nie nadawał się do wyrażania nowych, głębokich i niecodziennych myśli. Gdyby Esperanto, praojciec wszystkich sztucznych języków, został wymyślony w starożytności i stał się językiem poetów i myślicieli, świat nie zobaczyłby Dantego ani Cycerona, Szekspira ani Newtona. Najgenialniejszy rzeźbiarz nie mógłby nic zrobić z piasku. Ale Esperanto stanowił zaledwie pierwszy krok, był pierwszą zbrodnią na drodze, która przywiodła myśl ludzką do dusznego podziemia, pozbawiła ją skrzydeł i idjotę zrównała z geniuszem.
Przed końcem świata, kiedy ludzie z największą łatwością przedostawali się z jednego kraju do drugiego, a na placach miast, w hotelach, na pokładach aeroplanów, mieszały się wszelkie narodowości, język międzynarodowy był tak prosty, że w ciągu jednego dnia mógł się go nauczyć najgłupszy człowiek, jakiby się znalazł pod wszelkiemi szerokościami geograficznemi.
Gramatyka składała się z trzech prawideł. Wszystkie słowa wyprowadzały się z czterech pierwiastków: pi, ri, fiu, klu.
Ów powszechny język nazywał się ptasim, ponieważ rozmowa w nim przypominała ćwierkanie ptaków.
Oto dwa zdania dla przykładu:
— Fjuti piklu (chcę jeść).
— Pi pi fiu? (która godzina).
Zaklinam ludzi przyszłego świata, by nie zaprowadzali sztucznego powszechnego języka, o ile pomiędzy nimi nie będą przeważali głuptaki i kompletni idioci. Wszystkie wielkie dzienniki, rozchodzące się w milionach egzemplarzy wśród różnoplemiennej ludności, były drukowane w ptasim języku, skutkiem czego dziennikarze nie mieli wcale stylu. Nakształt suchych liści, spadłych z zielonych wierzchołków szumiących drzew, szeleściły pod piórem bezmyślne wyrazy i składały się martwe frazesy.
Człowieka, mówiącego i piszącego w żywym i pięknym języku, otacza tajemnica, myśl jego rozwiewają burze i wichry; płoną nad nią gwiazdy i słońce. Żywe słowo wybiega z mroku nocy, która została za nami, i niesie myśli i twórczość tej chwili, co minęła i już nie wróci.
Wynalazcy sztucznego języka zapowiadali wciąż, że pragną dopomódz do zjednoczenia się ludzkości, — ale osiągnęli jedynie to, że wszędzie — w Tokjo czy w Madrycie — u pierwszego lepszego przechodnia można się było poinformować co do nazwy ulicy, kierunku drogi, lub co do ceny pigułek odżywczych. Taki to był wspaniały rezultat rozpowszechnienia ptasiego języka, który wzamian za to zabił twórczość, ponieważ nikt nie miał ochoty pisać dla ograniczonego kółka czytelników, książki zaś zamieniły się w piwnice, gdzie mądre i głupie, nowe i stare myśli spoczywały zamurowane przez trzy prawidła gramatyczne i cztery pierwiastki powszechnego języka.
Na ulicach Heljopolisu nie zauważyłem nic takiego, coby wskazywało, iżby wśród wielomilionowej ludności wszechświatowego miasta miała się szerzyć panika.
O komecie prawie, że nie było słychać. Mnie samemu zaczęło się wreszcie wydawać, że miałem przykry sen i że niebo nie może ukrywać w swej jasnej, spokojnej głębi tych rozszalałych, ognistych wichrów, które oślepiły mię w obserwatorium. Na jednej z ulic spotkałem procesję wróżbitów; szli z palącemi się świecami i coś śpiewali. Dokoła zaczai się zbierać tłum, ale natychmiast nadbiegła policja i po krótkotrwałem zamieszaniu procesję wepchnięto w ciemny, pusty zaułek.
Tłum stał w milczeniu, jakby na coś oczekiwał. — Jakiś posłaniec, przyciśnięty do szyby sklepowej, stłukł łokciem szkło i wszczął kłótnię z subjektem. Drobne to zajście odciągnęło uwagę czerni ulicznej od posępnej procesji, a gdy drzwi od sklepu zamknięto, tłum zaczął się rozchodzić.
W innem miejscu, w pobliżu placu Królewskiego, widziałem gromadkę ludzi, tłoczących się przed murem, na którym była naklejona odezwa gubernatora Heljopolisu, oznajmiająca, że wszystkie pogłoski o komecie są niezmiernie przesadne. Papier był jeszcze wilgotny, a jakiś wyrostek zerwał go i rzucił do ścieku.
Dzienniki były przepełnione wiadomościami o komecie, o której telegraficzne szczegóły dochodziły ze wszystkich stron świata, tak, że pod wieczór nastrój ulicy uległ poważnej zmianie.
Na mostach i bulwarach w ściśniętych szeregach stały tysiące ludzi, oczekując ukazania się komety.
Pierwsze towarzystwo aeroplanów zorganizowało zbiorowe przejażdżki na taką wysokość, gdzie światło elektrycznych słońc nie przeszkadzało już obserwowaniu nieba.
Miejsca na aeroplanie zdobywano siłą; wielu zresztą interesowała nie tyle kometa, ile raczej tancerka z królewskiego teatru, Emilja Sodoy, która niedawno właśnie udusiła swego kochanka.
Dnia 15 sierpnia parlament postanowił wybrać specjalną komisję kometową, dla rozpatrzenia środków, za pomocą których należałoby uprzedzić zbliżającą się katastrofę; niestety jednak pomiędzy większością a mniejszością izby prawodawczej nie doszło do porozumienia w kwestji składu owej komisji.
Opozycja uciekła się do obstrukcji, a jeden z posłów siedmnaście godzin z rzędu mówił o klęskach, jakie spowoduje 26 paragraf uchwały parlamentarnej, zezwalający na wybieranie członków do komisji zwykłą większością głosów.
Rząd zwołał radę międzynarodową z udziałem stu czterdziestu akademików.
Od narady tej spodziewano się jaknajpomyślniejszych wyników, niestety, jednak, już na pierwszem posiedzeniu powstały dwie poważne przeszkody, które zatamowały dalszy bieg pracy.
Po pierwsze, wynikły poważne różnice zdań co do pełnomocnictw prezesów, a powtóre, akademicy pokłócili się w kwestji, co to jest kometa.
Kłócili się do tej pory, aż zobaczyli kometę z tak bliska, że wszelkie spory okazały się zbyteczne.
W ciągu całego tygodnia nad Heljopolisem wisiała gęsta, zwarta mgła. Wieczorem 23 sierpnia opona mgły rozsunęła się i nad Heljopolisem ukazał się czerwony trójkąt w otoczeniu olbrzymich snopów ognia. Milionowe miasto zaszumiało, jak ocean, gdy burza nadchodzi. Cała ludność wyległa, jak jeden mąż, na ulice, a tu i ówdzie przemykały się brudne, oberwane postacie dzikich, na których nikt teraz nie zwracał uwagi.
Chcąc osłabić coraz silniejsze, złowrogie światło komety, rząd nakazał o godzinie siódmej wieczorem zapalić wszystkie słońca elektryczne i skierować na niebo promienie reflektorów, których używano do oświetlenia dzikich pól.
Do godziny dziesiątej kometa była zaledwie widzialna, później jednak wystąpiła wyraźnie na czarnem tle nieba; czerwonawy blask jej ślizgał się po czarnej wodzie rzek i kanałów, w sztucznem jeziorze na placu Królewskim i po polerowanym marmurze pałaców i świątyń.
Ogromne tłumy rzuciły się w dzielnicę Wiary, skąd na spotkanie ich biegli kapłani, którzy w tym straszliwym popłochu stracili wiarę w bogów i pozdzierali z posągów złote ozdoby i drogocenne kamienie.
Wszystkie domy oświetlone były tak, że, siedząc w swoim pokoju, widziałem w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy, jakąś nieszczęśliwą, przerażoną rodzinę; ojciec składał do skrzyni papiery i pieniądze, które rozsypywały się po podłodze; matka, przy pomocy dwóch służących, ubierała dzieci, wiązała bieliznę i pościel, których całe stosy, wyrzucone z szaf i kufrów, zalegały podłogę.
Na dole, między szeregami domów z szumem, podobnym do łoskotu fal, przewalał się żywy, ludzki potok.
Zasnąłem, nie rozbierając się, a kiedy się zbudziłem, słońce jaskrawym blaskiem zalewało cały pokój.
Koło łóżka stał przyjaciel mój, malarz Wayttman. Palto miał podarte, kapelusz pokryty kurzem; ręka, w której trzymał szklankę z wodą, drżała, a w kostce obwiązana była białą, jedwabną chusteczką, z krwawemi plamami.
W jasno oświetlonym pokoju, gdzie wszystko stało na właściwem miejscu, obok wysokiego zwierciadła w kryształowych ramach, czarna postać Wayttmana stanowiła żywe przypomnienie tego chaosu i popłochu, jaki panował tam, za oknami.
Artysta wniósł tu ze sobą cząstkę tego zamieszania i nagle, porządnie ułożone książki na etażerce koło łóżka, dywany, obrazy, meble, wszystko stało się bezsensowne i niewłaściwe.
Miałem wrażenie, że oto lada chwila przez otwarte drzwi, któremi wszedł Wayttman, wedrze się burza i cały pokój zdruzgocze na miazgę.
— Wstawaj prędko i ubieraj się, — rzekł mój przyjaciel. — Z dzikich pól idą na miasto ludzie, straszniejsi od komety. Całą noc spędziłem na kresach. Rozgromiono tam już setki domów. Podle ginie ludzkość; tchórzliwe, głupie stado! Myślę, że kometa zjawia się w samą porę.
Kiedyśmy już mieli wychodzić z domu, Wayttman z całej siły uderzył laską w lustro, a błyszczące szkło z wesołym brzękiem posypało się na podłogę.
— I tak nigdy tu już nie wrócisz, — powiedział.
Z głębokim żalem spojrzałem na pokój, w którym moje stare rzeczy niejako upodobniły się do mnie.
— Prędzej, — naglił artysta. — Pójdziemy na plac Królewski; tam jest najbezpieczniej, chociaż mnóstwo ludzi ucieka w dzielnicę Wiary i za miasto.
Ulice były zatłoczone. Czerń płynęła do środka miasta, niektórzy biegli znów w przeciwną stronę, do mostu i Łuku pokoju.
Komety nie było widać, ale po niebie snuły się złociste smugi, schodzące się we wschodniej części widnokręgu.
Wszedłem do sklepu na rogu ulicy i kupiłem cygar.
Sklepikarz zażądał za dziesięć tyle, ile wczoraj jeszcze brał za setkę.
— Ślicznie będzie się palił pański towar, — powiedział Wayttman, zapalając cygaro.
— Jest zaasekurowany. Niechaj się pali.
Przeszedłszy przez dwie dzielnice, natknęliśmy się na rozbity aeroplan, śruby którego wciąż jeszcze się obracały. Na bruku stały kałuże krwi, a jakaś stara wiedźma zasypywała je piaskiem, który brała tuż, ze ścieku.
Naprzeciw, na murze naklejony był olbrzymi afisz, który — ze względu na historyczną jego doniosłość, — załączam do tych notat.
ROZPOCZYNAJĄ SIĘ
Wielkie zabawy.
Rząd królewski urządza dnia
26 sierpnia wielki bezpłatny karnawał dla wszystkich mieszkańców Heljopolisu. Korowód błaznów.
Bierze w nim udział cały balet
królewski. Minęło wszelkie niebezpieczeństwo
ze spotkania ziemi z kometą. |
Rozległy się gdzieś strzały. Tłum przerażony rozpierzchnął się na wszystkie strony, porywając nas za sobą w jakiś wąski, ciemny zaułek, gdzie unosiła się wstrętna woń wilgoci i stęchlizny, jak nad trzęsawiskiem. Koło mnie jakiś staruszek w złotych okularach wymyślał na rząd i parlament.
— Cóż oni robią? Zamiast przedsięwziąć wszelkie środki w obronie ludności przed kometą, rozpoczęli bitwę z dzikimi, którzy zdążają tu przecie w całkiem pokojowych zamiarach. Gdybym ja był na ich miejscu, wyszedłbym na spotkanie tych nieszczęsnych pasierbów cywilizacji i wypowiedziałbym do nich mowę o zgodzie i miłości. A zresztą, nic dziwnego, że wszystko idzie ku gorszemu: w parlamencie niema ani jednego rozsądnego człowieka; siedmiuset osłów codziennie wysila się na to, by stworzyć nowe jakieś głupstwo.
Starzec mówił z wielkiem rozdrażnieniem i oczyma szukał w tłumie przeciwników. Żywy potok uniósł nas na drugi koniec kamiennej rury. Stąd, daleko w dole, widać było bulwar i wysoki, ozdobny most świata. Nad rzeką, ustawiwszy się w jedną linję, leciały czarne statki wojenne. Jeden z nich zataczał olbrzymie koła nad miastem.
Mimo namowy ze strony Wayttmana, nie chciałem iść dalej i zostałem sam jeden koło wielkiej, niedokończonej budowli. Przelazłszy poprzez stosy belek i cegły, ulokowałem się jaknajwygodniej za zabitem deskami oknem. Przez szerokie szczeliny jednym rzutem oka ogarnąć było można połowę Heljopolisu.
Tymczasem żółte smugi na niebie ciemniały, rozszerzały się, roztwierając, jak pręciki wachlarza, rozpostartego od widnokręgu do zenitu.
O godzinie szóstej wieczorem trysnęły nagle potoki czerwonego światła. Zdawało się, jakby wschodziło drugie słońce.
Gdy kometa stanęła nad linją domów, wszystkie gmachy, bulwar, rzeka zajaśniały purpurowym blaskiem.
Strzały rozlegały się coraz częściej, ale teraz słychać je było z przeciwnej strony. Z placu Królewskiego dobiegały dźwięki muzyki. Rozpoczynał się tam Karnawał.
Doznawałem wrażenia, jakby nad ziemią szedł wiew jakichś ognistych skrzydeł, a powietrze stawało się duszne nie do zniesienia.
— Cudowny widok, — powiedział ktoś za moimi plecami. — Cudowny, a wkrótce będzie jeszcze piękniejszy.
Obejrzałem się szybko i zobaczyłem maleńkiego, podobnego do małpy człowieka. Siedział na stosie wiórów, objąwszy rękami chude kolana i patrzył na mnie z drwiącym uśmiechem.
— Według mnie, nie cudowny, ale przerażający.
— Jednak pan nie doznaje strachu. Wszystko to jest zbyt majestatyczne, zbyt olbrzymie, aby ludzie mogli się bać, jak się boją, no, chociażby w czasie pożaru, w teatrze. Obawiają się więcej pół-ludzi, wygnanych w pustkowia, aniżeli komety. Opowiadają, że na zachodniem przedmieściu aeroplany powaliły już cale stosy trupów, a bitwie daleko jeszcze do końca. Czy wie pan, jak długi jest czas obrotu komety?
— Nie.
— Czterdzieści dwa tysiące lat. Ten czerwony blask jaśniał już raz nad ziemią. Ale wtedy nie było ludzi. Potoki ognia, spadające z nieba, roztopiły lodowce, które zaściełały wówczas połowę Europy. Ludzkość, stwarzając swoją cywilizację i kulturę, w gruncie rzeczy znajdowała się zawsze w sytuacji skazanego na śmierć.
Ziemia była więzieniem, a kometa wykonawczynią wyroku.
Starzec wstał, a twarz jego, oświecona, jak i wszystko dokoła, czerwonem światłem, wyglądała jak maska, w której przez głębokie otwory patrzyły żywe oczy.
— Ja sądzę, że zjawiła się w samą porę, — rzekł zwolna. — Ziemia wraz ze słońcem i innemi planetami przesuwa się, jak panu wiadomo, ku gwiazdozbiorowi Herkulesa. Ale oto czego nie wie ani pan, ani nikt inny: na nieskończonej drodze spotkaliśmy kilkanaście sfer o różnorodnym wpływie na ducha, myśl i uczucie ludzkości. Wyszliśmy z krainy, gdzie byliśmy równi bogom, a zdążamy w dziedzinę nizkich poziomów życia i psychiki. Ludzkość stoi na skraju przepaści. Zmieniają się też prawa fizyczne, ale te obdarzone są większą odpornością, aniżeli duch, który waha się i gaśnie, bądź też zbliża się do nieba na odległość jakiegoś biljona kilometrów, jakie ziemia przebiega w przeciągu kilku wieków.
— Przed nami leży bezbrzeżna pustynia ducha, — powtórzył mały człowieczek, — okropność życia zwierzęcego i niechaj lepiej kometa dokona swego dzieła.
Niebo, chociaż bardzo powoli, wciąż jednak zmienia barwę. Przed dziesięcioma tysiącami lat było ono inne, aniżeli teraz. Każde stulecie ma swój horoskop. Losy ludzkości kreśli orbita ziemi, a gwiazdy, układając się w tajemnicze znaki, przechowują jej wyroki. Astrologowie umieli wyczytać w nich prawdę.
Uwaga. Stary Anvers, którego spotkał Enrio, był jednym z największych matematyków w końcu świata. Jego teorja o różnorodności przestrzeni stanowi jedyne wytłómaczenie wielu zjawisk w historii ziemi, oraz rozwoju świata organicznego i komentuje historię ludzkości.
E.
Otaczające nas otchłanie świata Anvers zbadał, posługując się przez siebie wynalezionym przyrządem, podobnie jak marynarze badają niedostępne głębiny morza.
E.