Ostatnie dni świata (Bielski, 1910)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor S. Bielski
Tytuł Ostatnie dni świata
Podtytuł Fantazja powieściowa
Pochodzenie Ostatnie dni świata
Wydawca Nakładem "Kurjera Litewskiego"
Data wyd. 1910
Druk Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Под кометой
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


S. BIELSKIJ.
OSTATNIE DNI ŚWIATA
FANTAZJA POWIEŚCIOWA.

Spis rozdziałów
IIIIIIIVV


ROZDZIAŁ I.

Z tej nory, w której siedzę, widać naprawo czarną, zębatą ścianę gór, spowiniętych w liljową mgłę; okopcone, zwalone kłody drzew w dolinie i szare stosy kamieni. Czerwonawy blask zmniejsza odległość i nadaje wszystkim przedmiotom na zdeformowanej, czarnej ziemi, fantastyczne zarysy.
Szczyt Oldetta wygląda, jak olbrzym, który klęcząc, z pochyloną głową, uważnie przygląda się czemuś między zwaliskami Heljopolisu. Kamienna skorupa pokryła most, arkę pokoju i setki małych, tonących w zieleni domków, gdzie mieszkali robotnicy z głównej stacji elektrycznej. Zwęglony las jest, jak cmentarz.
Na wzgórzu, gdzie wznosiło się obserwatorium, wielkie głazy i zwalone gmachy utworzyły coś w rodzaju wywróconej do góry dnem łodzi. Tumany czarnej mgły ścielą się nad ziemią, powiewając nakształt żałobnego woalu.
Czarna, głucha pustynia! Ogień niebieski strawił wszelką barwę. Z trudnością mogę sobie wyobrazić zielone zbocza, białe szczyty gór, srebrzyste morze, żółte skały, — zwykłe, żywe oblicze ziemi. Zali snem było tamto, czy też to, co jest obecnie?
Ogień spalił nietylko miasta, lasy, — zniszczył też historję ludzkości, jej religję, naukę, sztukę, — cała ziemia jest jak zwęglony trup, tylko niebo teraz takie piękne, wspaniałe, jak nigdy.
Sześciopromienna kometa jest, jak biała lilja z płomienistym słupkiem; listki tej nadziemskiej lilji, która spaliła ziemię, zlekka się wyginają, jakby chyląc się pod naporem wichru unoszącego kometę w głąb nieba. Wieczorem lilia przybiera blado złocisty odcień, a dokoła niej rozsiewa się spokojny, srebrzysty blask.
Wczoraj o świcie stary Wincenty wdrapał się na ruiny obserwatorium i krzyczał:
— Ej, wy tam, na niebie! czy nas słyszycie? Nie chcemy być na ziemi, zawalonej trupami... Kto jesteś? Jak zwą ciebie, który jesteś na niebie? chcę cię posłyszeć...
Krzyczał tak, dopóki nie weszło słońce i nie zagasły krwawe smugi na niebieskiem sklepieniu.
Jest nas sześcioro: dwie kobiety i czterech mężczyzn. Trzeci już miesiąc żyjemy w ruinach królewskiego muzeum starożytności. Najstarszy z pomiędzy nas, Wincenty Enrio, ma lat 67; był zakonnikiem i na pół roku przed ukazaniem się komety zamieszkał w jednem z tych podziemi, co budziły grozę w każdym, kto zaszedł w wązkie, kręte galerje pod klasztorem św. Jakóba. Dniem i nocą klęczał Enrio w swej podziemnej celi, modlił się i bił tysiące pokłonów. Niejednokrotnie kusił go diabeł, który wychodził z wilgotnej ściany, gasił woskową świecę, przesuwał trumnę, gdzie zakonnik kładł się na spoczynek, wylewał wodę z kropielnicy. Na powierzchni ziemi, w słonecznem świetle, wszystkie te jego sztuczki wydawałyby się niemądremi figlami. Sam Enrio zresztą nie uważał tego demona za zbyt mądrego i zastawiał nań sidła i zasadzki, jak na bezmyślne zwierzę. Nawykłszy do czarnych murów podziemia i ustawicznej martwej ciszy, ojciec Wincenty najlepiej z nas wszystkich znosi cierpienia. Zdaje mu się, jakby nie zaszło nic szczególnego i tylko na bezkresną przestrzeń, od ziemi do nieba, rozsunęły się ściany tej mogiły, w której sam dobrowolnie się zagrzebał. Najwięcej martwi go zniknięcie demona, bez którego nie wie, czem zapełnić połowę swego czasu. Niebo wydaje się ojcu Enrio, jak ocean, na którym lada chwila ukaże się łódź ratunkowa. Całemi godzinami wystaje z podniesioną do góry głową na stosie kamieni, zwalonych u szczytu góry. Czasem ojciec Wincenty wyciąga ręce, przyzywając kogoś w napadzie rozpaczy i znowu zamiera, — czarny na czarnych kamieniach.
Drugi mój towarzysz, Olrid był kustoszem królewskiego muzeum starożytności.
— Wiedziałem, że to wszystko tak się skończy, — mówił Olrid, — trochę kamieni, stos skorup, starych monet, zardzewiała broń, resztki posągów, wpółzatarty napis — oto wszystko, co koniec końców pozostaje z każdego narodu. W jednym z kątów królewskiego muzeum stała zakurzona skrzynka, tak lekka, że dziecko mogłoby ją podnieść, a w skrzynce tej mieściła się cała spuścizna narodu, który istniał dwadzieścia przeszło wieków.
Kustosz muzeum, jak i ojciec Wincenty, przestający w ciągu wielu lat wśród kamiennych odłamków, wyrzuconych z łona ziemi, jak morze wyrzuca na piasczyste wybrzeże deski i maszty zatopionych okrętów, prędzej od nas wszystkich wyzbył się strachu.
Obłąkany zwał się Filip Evert. Nam, ludziom starego świata, imię to dobrze jest znane. Evert był znakomitym chirurgiem, który pierwszy potrafił zmieniać zużyte serca, jak się zmienia osłabłą sprężynę w zegarku.
Zwariował skutkiem potwornej myśli stworzenia wyższej, myślącej istoty z mózgu i innych tkanek żywotnych, sztucznie wytworzonych. Już od stu lat nasi chemicy wyrabiają wszystkie materje organiczne. W muzeum bjologicznem, w pierwszej sali naprawo od wejścia, znajdowała się bogata kolekcja organów, wytworzonych w laboratorjum. Każdy inżynier biolog umiał zrobić doskonałą wątrobę, wytwarzającą żółć; — oko, mocny, zdrowy muskuł, a maszyna muskułowa w wielu drobnych przedsiębiorstwach zaczęła zastępować stalowe mechanizmy.
Evert postanowił zbudować myślący mózg; a ponieważ nie było u nas artystów, poezja dawno umarła, nie było proroków, zatem chirurg postawił sobie za zadanie z soli, kwasów i alkalji stworzyć w swojem laboratorium głowę genialnego myśliciela.
Świat odczuwał potrzebę nowych, niezwykłych idei, wielkich błędów i wielkich prawd. Pośród pałaców, świątyń, kolosalnych fabryk, ludzkość dusiła się skutkiem braku natchnienia, jak ryba na dnie wyschniętego jeziora. Życie stało się zbyt mdłe, a że ani jedna głowa nie była w stanie dać nic takiego, coby przedtem już nie było wiadome, zatem wielu zgadzało się, iż pomysł Everta jest rozumny i pożyteczny.
Rząd oddał mu do rozporządzenia starą fabrykę chemiczną, gdzie w ciągu dwóch lat Evert z zapałem pracował nad stworzeniem swego proroka. Z polecenia „Gazety Południa“ zwiedzałem pewnego razu tę fabrykę, właśnie w dniu, kiedy znajdowały się tam wychowanki dwóch ochronek w jasno-błękitnych sukienkach, oraz ze trzydziestu nauczycieli, którzy pragnęli się zapoznać z najnowszemi zdobyczami techniki. Evert już wówczas zdradzał objawy rozstroju umysłowego. Mówił, że obawia się swego dzieła i z przerażeniem oczekuje chwili, gdy świadomość i myśl, przebiwszy się nakształt promieni słońca poprzez ciężkie, deszczowe chmury, zbudzi się w szarej masie sztucznego mózgu. Drżał przed jego dziką, żywiołową potęgą.
„Gazeta Południa“ pierwsza zauważyła, iż „stan zdrowia Everta wzbudza obawy“ (Nr 1273). Wspominam o tym fakcie nie przez próżność, lecz dlatego jedynie, iż w następstwie nędzny pismak i sprzedajny współpracownik „Wiadomości Heljopoliskich“ W. G. M. z właściwą sobie bezczelnością twierdził, jakoby właśnie on pierwszy powiadomił publiczność o warjacji Everta... Zresztą, teraz niema ani gazet, ani czytelników, ani wydawców. Jestem ostatnim w literaturze świata, niema więc poco wszczynać starych waśni.
Szczególnym wypadkiem, wszechświatowy pożar, w którym zginęły miljony zacnych ludzi, uczonych, polityków, filantropów, oszczędził człowieka, który trzy czwarte swego życia przepędził w więzieniach, nie mającego nawet własnego imienia i nazywającego się Nr 369. Bezimienny nie przyznaje się do winy i powiada, że parlament i królowie ustawicznie spóźniali się z wydawaniem tych praw, zgodnie z któremi ludzie postępowali i że jedynie skutkiem tego opóźnienia przesiedział 34 lat w 11 więzieniach.
Nr 369 ocalił się z łańcuchami na nogach, a że nie mieliśmy narzędzi, by go rozkuć, zatem zbiegły galernik całemi godzinami rozbijał swoje kajdany kamieniami, spadłemi z przeklętej komety. Przy pracy tej wyśpiewywał więzienne pieśni, wymyślał na parlament, królów, sędziów, prawa i wypowiadał głębokie zadowolenie z okropne] klęski, która zniszczyła całą cywilizację.
Wzamian jednak los oszczędził jednego z najznakomitszych ludzi w Heljopolisie, — mądrego i dobrego króla Mereditha XVI. Portrety nie dawały dokładnego wyobrażenia o wyglądzie jego królewskiej mości. Wszyscy malarze umówili się jakby, żeby przedstawiać go nie takim, jak jest na prawdę, lecz takim, jak być powinien. Niema w nim nic majestatycznego, a gdy milczy i siedzi w jamie, do której gwiazda nas zagnała, możnaby go wziąć za jednego z tych ludzi pozbawionych pracy, wynędzniałych z głodu i znużonych ustawicznemi niepowodzeniami, jakich tysiące błąkało się po miastach starego świata.
Wczoraj Nr 369 długo siedział obok Mereditha, przypatrując mu się tak uważnie, jakby rozwiązywał jakieś karkołomne zagadnienie.
— Więc to jest król? — zapytał Bezimienny, zwracając się do mnie, — ten sam król, który mógł wziąć pióro i napisać: Nr 369 zostaje mianowany na gubernatora Heljopolisu“, albo Nr 369 nadaje się tytuł hrabiowski“, a mnie zrobiliby gubernatorem, hrabią i wszystkiem, czemby się jemu podobało. Ale on mógł również wziąć pióro i napisać: „wyprowadzić Nr 369 na skałę, gdzie wykonywane są wyroki śmierci i zrzucić go z wysokości 500 stóp“. Wszystko to mogliście zrobić?
— Mogłem, — odrzekł król z uśmiechem.
— No, a teraz, któż wy jesteście?
— I teraz jestem królem.
Nr 369 roześmiał się.
— Wyjdź, Wasza Królewska Mość, z jamy i spójrz raz jeszcze, co zrobiło niebo z ziemią i Heljopolisem. Stos gruzów, jak po katastrofie z pociągiem kurierskim. Wspaniale rozbiliśmy się w największym pędzie. Ogon komety zmiótł wszelkie prawa. Twoją władzę i moje więzienie porwał za sobą ten oto biały drobiazg, co zwisa nad naszemi głowami.
— A mimo to ja jestem królem, — powtórzył z uporem Meredith.
Nr 369 zagwizdał marsza galerników i pobrzękując kajdanami (były one hygjeniczne, najnowszego systemu), skierował się ku wyjściu zawalonej galerji.
Dzisiaj spierają się na temat władzy królewskiej od samego rana. Mereditha XVI popiera zakonnik i kustosz muzeum. Po stronie Bezimiennego stoi obłąkany Evert.
— Już ja wam wybiję z głowy te głupstwa, — krzyczał Bezimienny. — Stary świat zgorzał, jak stóg siana i niema o czem mówić.
— Kometa nie mogła zniszczyć historji. Ty byłeś i będziesz zbiegłym galernikiem, Meredith królem, a czcigodny ojciec Wincenty człowiekiem cnotliwym i świątobliwym, czego mu nikt wydrzeć nie zdoła.
— Cóż więc, według was, zniszczyła kometa?
— Mury, tylko mury. Żaden ogień nie może strawić starych, odwiecznych ideałów.
— I odwiecznych błędów, — ochrypłym głosem odezwał się Evert.
Tak to sprzeczali się na wąskiej, czarnej platforemce, zalanej oślepiającym blaskiem słońca, i wyglądali w swoich łachmanach, obok kupy gruzów i skorup, na handlarzy starzyzną, którzy, kłócąc się, grzebią w śmietnisku.
Kobiety trzymają się zdala od nas. Jest ich dwie. Młodsza, Zuzanna, córka bogatego przedsiębiorcy, i upadła dziewczyna, Elza, będąca dawniej w wesołym zakładzie syndykatu, który skoncentrował w swoich rękach cały handel kobietami. Zuzanna jest bardzo piękna i nawet gdy płacze, siedząc na kamiennym złomie, jej silne, gibkie ciało wywołuje pożądanie. My wszyscy, za wyjątkiem Everta, chcieliśmy mieć ją dla siebie; ona o tem wiedziała i usuwała się bojaźliwie, gdy który z nas ku niej podchodził, ale w jej leniwem ciele i wyrazie olbrzymich oczu było coś takiego, co przeczyło jej bojaźliwości i nieledwie krzyczało:
— Weźcie mnie, pragnę żyć!
I to nieme bezustanne wołanie dziewiczego ciała niszczyło to, czego nie mógł strawić ogień komety. Budził się w nas człowiek pierwotny, nie wiedzący, co to wstyd, nie uznający władzy, religii ani prawa; zwierzęca namiętność owładała to tym, to owym; i wówczas na zboczu wzgórza, gdzie mieszkaliśmy, działy się straszliwe sceny, podczas których ojciec Wincenty przeklinał kobiety i wzywał kary niebios na nas wszystkich, Zuzannę i Elzę.
— Trzeba z tem skończyć, — rzekł pewnego wieczoru Nr 369. — Biorę dziewczynę za żonę i skończona historia.
Olrid powstał ze stosu metalicznego popiołu, nawianego przez kometę, i odpowiedział za wszystkich:
— Jeżeli dotkniesz Zuzanny, rozwalę ci głowę.
Bezimienny podniósł kamień i rzucił nim w Olrida. Kamień zdarł mu skórę na policzku i czerwona struga pociekła po twarzy i szyi kustosza.
— Krew, — rzekł ochrypłym głosem, patrząc na czerwone palce, któremi otarł policzek, a szara twarz jego nagle pobladła.
— Jestem silniejszy od was, więc biorę dziewczynę, — powtórzył Bezimienny i zwolna poszedł w tę stronę, gdzie siedziała Zuzanna. Jego wielka głowa, zarośnięta długiemi, splątanemi włosami, mocne, brązowe ciało, pokryte łachmanami aresztanckiej kurtki i błyszczący łańcuch z metalowych kółek na brudnych, bosych nogach, z przerażającą wyrazistością zarysowywały się w czerwonem świetle komety, którą widać było przez szeroki otwór w galerji. Wyglądało to, jakbyśmy siedzieli w olbrzymiej kuźni o czarnych murach z kamienia, a w otwartym kotle gotowały się stosy metali.
— Stój! — krzyknął Evert. W dźwięku głosu obłąkanego uczonego brzmiała taka siła, że Nr 369 odwrócił się i czekał. — Ta kobieta będzie matką, a dzieci jej stworzą nowy świat na gruzach starego...
— Więc ja będę patrjarchą nowej ludzkości — powiedział drwiąco Nr 369.
Evert ujął Bezimiennego za nagie, włochate ramię.
— Nie odejdziesz, dopóki nie powiem wszystkiego.
— Mów sobie, co chcesz, a przecież ona będzie moją żoną, ja tak chcę, słyszycie wy wszyscy, ja tak chcę!
Bezimienny założył ręce za plecy i stanął koło czarnego muru w takiej pozie, jakby mu było absolutnie obojętne, co powiedzą Evert i wszyscy inni.
— Kto z nas jest najgodniejszy być ojcem nowych ludzi? — Uczony spojrzał pytająco na gromadkę mężczyzn, cisnących się u wejścia do galerji. — Ty, królu, jesteś ostatnim potomkiem rodu, historję którego wszyscy znamy. Ojciec — kretyn, dziadek — pijak, rozpustnik, pradziadek — obłąkany, manjak. Zali możesz być mężem tej ostatniej kobiety starego świata, a pierwszej w świecie przyszłości? W związek ten wniósłbyś cały rój okropnych widm, które zaciążyłyby nad umysłem i duszą nowych ludzi.
Król milczał.
— Olrid, kustosz muzeum królewskiego — słabe, wynędzniałe ciało. Zbliż się ku mnie. Schyl głowę. Tak! Dobrze! — cienkie palce Everta przesuwały się szybko po małej głowie Olrida.
— Brak wyobraźni... Blady, drobny mózg.
— Napisałem dziesięć tomów o zabytkach starej kultury, — tonem głębokiej urazy powiedział kustosz muzeum królewskiego.
— I ty sam masz głowę starego typu... Kości czołowe zupełnie nierozwinięte. Czasami ogarnia cię strach, prawda, Olrid?
— Strach? przed czem?
— Ach, ty sam tego nie wiesz i w tem właśnie cała rzecz. Nachodzi na ciebie czarne przerażenie, boisz się nieba, króla, ciemności; czujesz się taki drobny, nędzny, jak mrówka, zbłąkana w odwiecznym lesie.
— Tak, to się zdarza.
— Pierwotny, zwierzęcy strach. Obawa — jest to najdawniejsze ze wszystkich uczuć; rozrasta się ona u pnia życia i tylko rozum może ją przezwyciężyć. Cienie nocne spływają od słońca.
— Teraz Wincenty.
— Czego odemnie chcecie, — krzyknął gniewnie zakonnik. — Nie waż się mnie dotykać, jesteś opętany przez djabła. Przeklnę cię, a gdy my wszyscy znajdziemy się w niebieskiej naszej ojczyźnie, będziesz sam jeden krył się w norach na tej przeklętej, spalonej ziemi, oświetlonej piekielnym, czerwonym płomieniem. Nie chcę tej dziewczyny, chociaż demon mnie kusi.
— Teraz Enrio Wittorino, — zwrócił się Evert do mnie. — Literat, lat 37. Neurastenia na podłożu dziedzicznego alkoholizmu (opisuję tę scenę możliwie najdokładniej ze względu na jej doniosłe znaczenie dla przyszłych pokoleń, jednak, chcąc być sprawiedliwym, muszę zaznaczyć, iż w stosunku do mnie Evert się mylił: piję bardzo mało i tylko czasem, kiedy zabraknie mi tematu, szukam go przy pomocy środków pobudzających).
— Pozostaje więc tylko Nr 369, czy jak go tam nazywają. Zbliż się do mnie.
Czarna postać oderwała się od skały i zwolna ruszyła ku oświetlonej platformie.
— No i cóż! — głucho zamruczał olbrzym, spoglądając zgóry na Everta.
— Zabójca! — cicho i wyraźnie powiedział doktór.
Wydało mi się, jakby to krótkie słowo rozległo się po wszystkich okolicznych skałach.
— Biliśmy się uczciwie, a ja temu nie winien, że jego nóż się złamał, — również cicho odparł Nr 369. A potem, podniósłszy głos, mówił dalej: — Wezmę tę dziewczynę, ponieważ tak chcę! Słyszycie: ja tak chcę! Nic mnie nie obchodzi, co będzie później. Doktór ogląda tu nas, jak konie na targu. Z tego, co mówi, wynika, że król przyciągnął tu z sobą wszystkich swoich obłąkanych przodków; Olrid jest nowem wydaniem starożytnego człowieka; w głowie i w czole literata siedzi z dziesięciu pijaków; ja jestem zabójcą. Nie wierzcie temu szaleńcowi: kometa spaliła wszystko, co było dawniej, przodków i ich mogiły. Po co, u djabła, wyciągacie tu trupy, płaszcze królewskie, ustawy parlamentu, a nawet jakiegoś głupiego demona! Jestem silniejszy od was wszystkich i ta kobieta będzie moją.
Bezimienny poszedł zwolna w tę stronę, gdzie spały kobiety.
Rozeszliśmy się, położyliśmy na spoczynek i w milczeniu patrzyliśmy na płomienny kwiat w srebrzystej otchłani nad czarną, opaloną ziemią.
W dolinach stały jeszcze trujące gazy, przyniesione przez kometę, to też od trzech miesięcy ani razu nie schodziliśmy z góry, na wschodnie zbocze której wychodzi zawalona galerja królewskiego muzeum starożytności.
Czuje, się bardzo źle, w uszach mam ustawiczny szum, jakby fal morskich. Zdaje mi się, że słyszę burzę, która porywa kometę i gnie jej sześć ognistych promieni.

Evert powiada, że jestem zatruty gazem cjanu. Trzeba się pośpieszyć z poprawieniem notat o zagładzie ziemi. Uwagi na marginesie rękopisu pisaliśmy ja i Evert. Te ostatnie podznaczone są literą E.




ROZDZIAŁ II.
Pierwsza wiadomość o ukazaniu się komety. — Dzienniki przed końcem świata. — Pomnik Venturia. — Plac Wiary. — Świątynia Człowieka. — Śpiący i zmartwychwstali.

Poraz pierwszy usłyszałem o komecie w redakcji „Gazety Południa“, gdzie prowadziłem kronikę i dwa razy na tydzień pisałem feljeton. O godzinie trzeciej siedziałem, jak zwykle, przy swojem biurku i przeglądałem wzmianki reporterów. Jest to zajęcie, zdolne doprowadzić do czarnej melancholii najweselszego pod słońcem człowieka. Przytem robota ta wymagała wielkiej uwagi, ponieważ obyczaje dziennikarzy heljopoliskich były ogromnie zepsute i każdy reporter musiał zręcznie ukrywać wynagrodzenia, jakie otrzymywał od osób, zainteresowanych w zamieszczeniu tej lub owej wiadomości; dzienniki ponosiły skutkiem tego olbrzymie straty, ponieważ połowa dochodów, pobieranych przez dziennikarzy od teatrów, towarzystw asekuracyjnych, banków, restauracji, parlamentu, łaźni i t. d. i t. d. należała się wydawcom. Niepodobna było przeprowadzić żadnej, najdrobniejszej nawet sprawy, zapoczątkować żadnego przedsiębiorstwa, nie wyznaczywszy zgóry pewnej określonej, i to znacznej sumy, na przekupienie gazet i dziennikarskich wyrobników.
W Heljopolisie, przed ukazaniem się komety, wychodziło cztery tysiące wydawnictw codziennych. Wszystkie mieściły się w specjalnej dzielnicy, w zachodniej części miasta, w pobliżu ulic, zamieszkałych przez upadłe kobiety.
Dzielnica dziennikarska była najbardziej ożywioną częścią wszechświatowego miasta. Od godziny dziesiątej rano kolosalne gramofony, ustawione nad drzwiami redakcji, zaczynały wykrzykiwać wiadomości, otrzymane ze wszystkich stron świata, a potem natychmiast je odwoływały.
Setki mniejszych gramofonów wymyślały na konserwatystów, radykałów, republikanów, ministrów, większość i mniejszość parlamentarną, przedsiębiorstwa akcyjne, nowe religje, jednem słowem wszystko i wszystkich na świecie.
Dla zagłuszenia straszliwego ryku mechanicznych głosów, przeciwnicy dziennikarscy puszczali w ruch syreny okrętowe, gwizdanie których rozlegało się po całym Heljopolisie. Kolporterzy uliczni, odziani w jaskrawe, różnobarwne kostiumy, w orszaku akrobatów i ulicznych muzykusów, na całe gardło wykrzykiwali tytuły artykułów i rozrzucali tysiące ogłoszeń, które jak płatki śniegu unosiły się nad ulicami, zaścielając chodniki i bruki. Przed domami przepływała bezustannie gwarna fala ludzi, którzy potrzebowali pomocy prasy, lub pragnęli zdobyć jej względy. Żebracy, dworacy, malarze, mistycy, poeci, bankierzy, wynalazcy, aktorzy, szarlatani, lekarze, adwokaci napływali przez szeroko otwarte drzwi redakcji i wszczynali głośne targi z właścicielami dzienników, ich pełnomocnikami i współpracownikami.
Pisma wychodziły co godzinę w milionach egzemplarzy, rozsyłano je na aeroplanach, a wpływy ich były bezgraniczne.
By dać pojęcie przyszłym pokoleniom o tem znaczeniu, jakie posiadała prasa wszechświatowa w ostatnich dniach swego istnienia, opowiem, jak dzienniki wzniosły pomnik czcigodnemu, znakomitemu Venturio, przywódcy syndykatu handlu żywym towarem.
Nie wiem dokładnie, ile go to kosztowało, ale pewnego rana wszystkie gramofony w dzielnicy prasy jednogłośnie jęły go wychwalać i wynosić pod niebiosa. Mała gazetka „Osa“ próbowała protestować przy pomocy swego gramofonu, który brzęczał, jak komar nad stawem, ale „Głos Prawdy“ wprawił w ruch olbrzymią syrenę, poruszaną przez maszynę o sile stu koni i zmusił „Osę“ do milczenia. Cztery tysiące artykułów, w których była mowa o rozumie Venturia, o hojności Venturia, o szlachetności Venturia, ukazywały się co godzina i za pośrednictwem telegrafu bez drutu rozsyłane były do wszystkich zakątków kuli ziemskiej. Fala dziennikarska unosiła każdego, kto śmiał sprzeciwiać się wysławianiu i wynoszeniu głośnego właściciela wesołych domów. Podczas tej kampanii padły dwa ministerja, a co najsmutniejsze, stary, poczciwy Kempel, przywódzca partji narodowej, skończył samobójstwem, ponieważ co godzinę oskarżano go o wszelkiego rodzaju zbrodnie.
Ale co robić. Venturio płacił, Kempel zaś był biedny, jak mysz kościelna.
Przypominam sobie, że śmierć jego niezmiernie zmartwiła redaktora „Gazety Południa“.
Biedak płakał ze wzruszenia, a równocześnie kolosalny gramofon z dachu redakcji ryczał na pięć mil wokoło:
— Kempel oszust! Kempel łapownik! Nowa zbrodnia Kempela!...
Mała „Osa“ brzęczała: Mordercy!... Mordercy!... ale tuż koło niej wyła syrena „Głosu Prawdy“ i protestu „Osy“ nikt nie brał w rachubę.
By podtrzymać gorliwość dziennikarzy, Venturio pozwolił im bezpłatnie uczęszczać do wszystkich swoich zakładów i nawet do słynnego pałacu wodotrysków, dokąd za olbrzymią opłatą dopuszczana bywała niewielka tylko liczba wybrańców.
Syndykat nietylko, że dostarczał najpiękniejszych kobiet ze wszystkich stron świata, lecz i wychowywał je, przygotowywał w specjalnych szkółkach. Tutaj formowano ciało i psyche dziewczat, a że dzieło to prowadzono pod doświadczonym kierunkiem uczonych psychologów i wybitnych artystów, syndykat po wieloletnich staraniach doszedł do tego, iż wytworzył nową rasę kobiet, na wzór bogiń i nimf świata mitologicznego.
W Heljopolisie kobiety dzieliły ciężką pracę narówni z mężczyznami. Pracowały na ziemi, pod ziemią i w powietrzu. Główny zarząd aeroplanów przyjmował do służby tylko kobiety. W instytucjach rządowych było ich więcej, aniżeli mężczyzn. Po zaciętej walce, kobiety oddawna już zdobyły sobie prawo zajmowania najwyższych stanowisk w zarządzie kraju. Kilkakrotnie ministerjum składało się z samych kobiet, aż wreszcie zewnętrznie i duchowo upodobniły się one najzupełniej do mężczyzn.
Płeć wymierała i powstawała nowa istota, którą w mowie potocznej nazywano man. Można było cały rok przesiedzieć w jakiemś biurze z kolegą, ubranym, jak wszyscy, w granatową bluzę i szerokie spodnie, nie wiedząc, kto jest ów kolega: mężczyzna, czy kobieta. Ustawiczna, wyczerpująca praca, choroby zawodowe, brak ruchu i powietrza, zatruwanie się najrozmaitszemi środkami pobudzającymi, odbiły się na kobietach ciężej, aniżeli na mężczyznach. Późnym wieczorem, gdy many przepełniali labirynt ulic i zaułków, zalanych jaskrawem światłem słońc elektrycznych, zdawało się, jakby wszyscy ci ludzie o szarych twarzach, o znużonych i nabrzękniętych oczach, wykonani byli według jednego i tego samego wzoru, w jednej i tej samej fabryce. Niepodobna było określić ani wieku, ani płci. Miłość, opiewana przez poetów minionych wieków, oddawna już wymarła. Zpoczątku, nakształt bluszczu, wiła się dokoła maszyn, potem liście jej pożółkły, zwiędły i opadły. Miłość, jako przeżytek, wybuchała niekiedy jasnem płomieniem, zdarzało się, iż wywoływała starą zazdrość i doprowadzała nawet do zbrodni, ale zazwyczaj kobiety i mężczyźni schodzili się i rozchodzili, szukając w swem towarzystwie chwilowej przyjemności, gdy nie było innych rozrywek. Venturio wskrzesił dawną kobietę, nieskończenie różniącą się od mężczyzny, tajemniczą, wrogą. On sam — niski, brzydki, z obwisłym brzuchem, podobny do bożka indyjskiego, mawiał, że w każdej robotnicy, — szarej i nędznej, jak wyschła ziemia, są dane do przetworzenia jej w jednę z takich kobiet, jakiemi syndykat zaludniał swe zakłady i pałace.
W miesiąc po otworzeniu przez Venturia ogrodów syndykatu dla przedstawicieli prasy, wszyscy, począwszy od króla, a skończywszy na najostatniejszym żebraku, spostrzegli, że trzeba koniecznie postawić pomnik. Jeden z posłów, przez dwadzieścia lat wyczekujący na tekę ministra, wypowiedział w parlamencie wielką mowę o zasługach Venturia i sposobie uwiecznienia jego nazwiska. Nikt nie protestował. Kandydat na ministra zażądał jawnego głosowania „abyśmy mogli sprawdzić, — jak mówił — nazwiska tych, którzy będą przeciwni chwale narodu“. Wniosek został przyjęty jednogłośnie.
Z sali obrad wyszedł jeden tylko poseł: siemdziesięcioletni starzec, który przed wielu laty wygrał był wielką bitwę w Afryce i ocalił Heljopolis od zguby. Nie chcąc, by imię jego zostało obrzucone błotem, bohater narodowy odebrał sobie życie, wysławszy uprzednio listy do redakcji z prośbą, ażeby o nim nic nie pisano. Ostatnia jego wola była święcie wypełniona, i tylko 69 gazet nazwało go starym, zniedołężniałym idjotą i zwyrodniałym rozpustnikiem.
Za pieniądze, zebrane na listę narodową, właścicielowi domów rozpusty wzniesiono pomnik z bronzu i marmuru. Venturio sam uwieńczył swoją bronzową postać laurowym wieńcem, a gdy ów mały, łysy człowieczek z obwisłym brzuchem, wdrapał się po drabinie na plecy posągu, wielotysięczny tłum, który mówi zawsze to, co mówią dzienniki, krzyczał z radości, sławiąc imię wielkiego Venturia.
Taka to była w Heljopolisie siła prasy. Piszę to nie przez próżność, jak niektórzy mogą pomyśleć, lecz dlatego jedynie, by ludzie przyszłości wiedzieli, jaki to był ostatni, wielki czyn wszechświatowej prasy.
Tego dnia, gdy poraz pierwszy usłyszałem o komecie, konserwatyści pobili się z radykałami i nasz sprawozdawca parlamentarny, profesor uniwersytetu heljopoliskiego, siedząc naprzeciw mnie na rogu biurka, opowiadał o tym wypadku tak, jakby walczyli nie żywi ludzie, lecz wstępowały w bój paragrafy, artykuły i punkty „prawa o konstytucji“. Taki sposób przedstawiania rzeczy nazywał analizą jurydyczną.
— Cały ten skandal wywołał paragraf Nr 27, szczęście tylko, że przypisek do artykułu 94 dawał możność wystawienia kwestii o głosowaniu, ale tutaj zepsuł wszystko punkt 5...
Nudziarz był okropny, a rozmowa z nim nie sprawiała żadnej przyjemności.
Nagle zadzwonił telefon.
— Mówi obserwatorjum. Dokonano właśnie obliczeń elementów komety B; spotkanie, jak się zdaje, jest nieuniknione.
— Spotkanie? z czem?
— Z ziemią. Słucha mię pan? Dnia 25 lub 27 sierpnia przejdziemy... końca zdania nie dosłyszałem.
— O co chodzi? — zapytał profesor. — Zapewne rezultat głosowania?
— Ależ nie! Obserwatorium zawiadamia, że ziemia spotka się z jakąś tam kometą.
— Plotą trzy po trzy. Daj mi pan czterysta wierszy, napiszę artykuł o paragrafie 94.
Naczelny redaktor rzucił wzmiankę o komecie do kosza.
— Znamy się na tem. Niech naprzód zapłacą za tysiąc wierszy po podwyższonej cenie.
— Ależ to obserwatorium.
— Posłuchaj, Vittorino, mnie pan w pole nie wyprowadzisz, — redaktor podniósłszy z nad rękopisu małe, zmrużone oczy. — Na 26 sierpnia wyznaczone są wyścigi aeroplanów. Kto chce zepsuć interes, musi zapłacić.
Z tych, czy też z innych jakich względów, ani jedna większa gazeta nie zamieściła wiadomości o ukazaniu się komety, a gdy gramofony nad oknami tanich pism, nie wywierających wpływu na bieg polityki wszechświatowej, krzyczały:
— Zagląda ziemi! Pożar świata! Pozostaje nam jeszcze sześćdziesiąt dni życia!... Wrzask ich zagłuszał ryk syren „Wiadomości Heljopoliskich“, oraz innych wydawnictw ze znaczeniem.
Mimo to jednak, wiadomości o ukazaniu się komety niesłychanie szybko rozeszła się po całym Heljopolisie.
Przedewszystkiem podnieśli krzyk mistycy, teozofowie i medja.
W Heljopolisie nie było religji panującej; każdemu obywatelowi jednak, w wieku lat 25, prawo nakazywało wybrać sobie którekolwiek z wyznań i trwać przy niem przynajmniej w ciągu jednego roku. Według urzędowych spisów ludności, olbrzymia większość była chrześcijanami, nie mając wszakże najmniejszego pojęcia, na czem polega jego wiara i jakie obowiązki chrześcijaństwo nakłada na człowieka.
Na placu Gwiazdy i na przylegających do niego ulicach i zaułkach, zawsze można było spotkać gwarne tłumy, ściągające tu dla dokonania wyboru wiary. Inni przychodzili tutaj, by przedstawić nową, przez siebie wynalezioną religję, lub znaleźć naśladowców. Świątynie wszystkich wieków i narodów tworzyły tu labirynt, wśród którego beznadziejnie błąkały się tysiące ludzi, szukających bóstwa.
Kapłani Ozyrysa tłoczyli się na stopniach szerokich, marmurowych schodów, które zdobiły dwa szeregi lwów z twarzami kobiet. W świątyni Ozyrysa, dokąd wchodziło się przez wąskie, trójkątne drzwiczki, było ciemno i zimno, jak w opuszczonej studni. W srebrnych wazach stała mętna woda z Nilu, którą chorzy okładali zbolałe członki; opasłe, czarne koty, przeraźliwie miaucząc, biegały pomiędzy szeregami marmurowych trumien, w których spoczywały zabalsamowane ciała bogatych wyznawców starożytnej egipskiej religji.
Kapłani Ozyrysa w długich, białych szatach, ujętych złotymi pasami, kłócili się wciąż z kręcącymi się tu derwiszami, którzy wariowali w okrągłym pawilonie naprzeciw; ostry dach pawilonu podtrzymywały dwa rzędy kolumn, a z ulicy widać było dziesiątki obszarpanych, brudnych ludzi, kręcących się we wściekłym tańcu, albo też z pobladłemi, szaremi twarzami rozciągniętych na wydeptanym piasku.
Na placyku pomiędzy świątynią Ozyrysa, a pawilonem derwiszów nauczał ateusz Ploomper, miarkujący się prorokiem. Nosił on szeroką, czerwoną togę i siadywał pod baldachimem przy stole, założonym stosami książek, broszur i proklamacji, w których negował wszystkie religie, nowe i stare. Taniec derwiszów przechodził niekiedy w jakiś żywiołowy pęd; porywał on widzów, jak wicher porywa i unosi suche liście; koło pląsających gwałtownie się rozszerzało, występując poza kolumny pawilonu; tworzyły się coraz to nowe kręgi i czasem zdarzało się, że i ateusz Ploomper w swojej rozwiewającej się todze i biali kapłani Ozyrysa kręcili się po placyku aż do ostatniego tchnienia.
Olbrzymia, biała świątynia Zeusa Gromowładnego zasłaniała sobą dwa rzędy domów w których mieszkali wierzący w Coś. Lśniące złomy marmuru pokrywały złocone płaskorzeźby, przedstawiające boga bogów, przy wejściu siedzieli prorocy i handlarze amuletów.
Wierzący w Coś dzielili się na 36 sekt i codziennie urządzali publiczne dysertacje na placu za świątynią Zeusa. Odróżniali się oni kolorem odzieży, gdyż inaczej z łatwością można ich było pomieszać, cała bowiem różnica w pojęciach najbardziej nawet krańcowych pomiędzy nimi — zielonych i czerwonych — polegała na tem, iż zieloni uważali Wielkie Coś za poznawalne, a czerwoni nie za poznawalne, lecz za uznawalne. Kapłani ich podobni byli do pieniaczy, toczących wieczne procesy z niebem. Każdemu nawróconemu na ich wiarę otwierali wolny wstęp do swych bibljotek, oraz archiwum zakurzonych rękopisów, pozwalając grzebać się we wszystkich tych sprzecznych dokumentach, ile tylko dusza zapragnie.
W sąsiednim wąskim, ciemnym, krytym szkłem zaułku lokowały się biura medjów i jasnowidzących, którzy za niewielką opłatą podejmowali się skomunikowania ze światem zagrobowym. W zaułku tym panowała szczególna mieszanina żywych i umarłych.
— Kto chce pomówić z duchem młodej dziewczyny, zmarłej przed 200 laty... Z egipcjaninem z czasów pierwszych faraonów! Duch ojca bankiera Girfelda wzywa syna... Może komu jest potrzebny Karol XII?
Wszystko to wykrzykiwały dziesiątki zaaferowanych oficjalistów, ukazując się na balkonach i we drzwiach biur.
W poczekalniach, na wyplatanych kanapach, przy okrągłych stołach, na których leżały porozkładane fotografje duchów, siedzieli zawsze interesanci, czekający na swoją kolej.
Medja często kłóciły się ze sobą, ponieważ codziennie prawie zdarzało się, iż jeden i ten sam duch ukazywał się równocześnie w dziesięciu biurach, ku wielkiemu zgorszeniu odbiorców tej nadprzyrodzonej gałęzi przemysłu. Pieniacze z dzielnicy wierzących w Coś przychodzili również co chwilę do medjów i wszczynali z nimi kłótnie, w których brały udział i duchy zmarłych.
Kryta ulica medjów wychodziła na placyk, wybrukowany różowym marmurem. Na placyku tym wznosiła się świątynia Człowieka. W Heljopolisie było mnóstwo ludzi, którzy uważali się za bogów, ale niewielu z nich jedynie decydowało się przyjmować ofiary i pokłony od pochlebców w świątyni za ulicą medjów. W południowej części świątyni znajdowało się podziemie samobójców. Tutaj, na długim szeregu szarych, marmurowych tafli, spoczywały ciała tych, którzy na pewien czas tylko wycofywali się z życia. Takim samobójcom kapłani w świątyni Człowieka wprowadzali do krwi specjalny eliksir niebytu; sen przychodził nie zaraz, lecz po jakichś dwóch, trzech dniach, a czasem nawet dopiero po miesiącu. W tym czasie samobójca zwolna zamieniał się w trupa; słabł wzrok, słuch, przytępiała się wrażliwość na ból; zupełny bezwład ciała następował wcześniej, a wkrótce potem zamierało życie duchowe. W podziemiu samobójców znajdowało się zawsze kilka trupów, w których błyszczała świadomość, jak promień zachodu w ciemnej fali wodnej. Najczęściej umierano na dziesięć lat, ale byli i tacy, którzy pragnęli zbudzić się dopiero po stu latach — ostatecznym terminie działania eliksiru niebytu. Po przebudzeniu się, samobójcy żyli tak długo, jakby mieli żyć, nie przerywając życia.
Rząd bardzo często mianował urzędników na przyszłe dziesięciolecie tak samo, jakby wysyłał ich z poleceniem na krańce państwa; tacy urzędnicy pobierali całą należną im pensję, dyjety i wiorstowe. W każdem ministerjum była specjalnie dla nich wyznaczana piwnica, gdzie leżały dziesiątki i setki poważnych, nieruchomych ludzi, ściskając w pożółkłych, skamieniałych rękach napakowane papierami portfele i paczki, które mieli przedstawić po swem zmartwychwstaniu. Czasami w papierach znajdowały się rozporządzenia, dotyczące przestępców, którzy zdążyli zażyć eliksiru niebytu i pomieszczeni byli w osobnym oddziale przy centralnem więzieniu. Zdarzało się, że gdy nikt nie wiedział, kiedy zbudzi się jakiś znaczniejszy przestępca, posyłano za nim dwóch lub trzech urzędników, zaopatrzonych w jaknajrozleglejsze plenipotencje. Podczas procesu słynnego Këtmena, który przekupił cały parlament, podsądny w przeddzień ogłoszenia wyroku zasnął na 80 lat. Ze względu na wyjątkowe znaczenie sprawy, w pogoń za oskarżonym wysłano sędziów, obrońców i prokuratora. Wszyscy oni leżeli jeden koło drugiego w bocznym korytarzu pałacu sprawiedliwości, a że jest tam dość ciasno, zatem Këtmena umieścili pod generalnym prokuratorem, a zwierzchu nakładli wszystkie akta jego procesu.
W świątyni Człowieka spoczywały ciała tylko tych samobójców, którzy mogli dobrze zapłacić za miejsce. Kapłani ciągnęli niezłe poboczne dochody z pokazywania trupów zwiedzającym podziemia, a opowiadali przytem o zmarłych niestworzone historje. Pewnego, wielkiej zacności filantropa, który zapragnął na przeciąg stu lat przejść w krainę niebytu, ażeby módz na własne oczy zobaczyć, co się stanie z ufundowanemi przezeń instytucjami, słudzy świątyni obdarli ze czci i wiary do tego stopnia, że nazwisko zmarłego stało się synonimem wszystkich hultai i oszustów.
Zdarzało się, iż przerywali sobie czasowo życie zakochani, z zastrzeżeniem, by aż do zmartwychwstania ciała ich spoczywały koło siebie. Kapłani jednak przez lenistwo poplątali wszystkie miejsca i sam byłem świadkiem, jak pewien młodzieniec, który zasnął był przed pół wiekiem, zbudziwszy się, błagał dozorcę cmentarnego, by mu niezwłocznie odszukał jakąś Elzę, z którą kochanek zasnął ręka w rękę.
— Wszystko jej poświęciłem, — jęczał nieszczęsny, — nie mam dokąd i nie mam poco iść z tej świątyni!
Gruby kapłan, wsunąwszy ręce za złoty pas, obojętnie słuchał żalów młodzieńca.
— Wybierz pan sobie inną; jutro zbudzi się ta oto śliczna panienka, w rogu, pod okrągłem oknem. Cóż? Nie podoba się panu? Ależ przypatrz się pan uważnie. Towarzysza jej już dwadzieścia lat temu przenieśliśmy do piwnicy pod świątynią, ponieważ tutaj obok trzeba było zrobić miejsce dla pewnego jubilera. Wierz mi pan, nie jest nic a nic gorszą od twojej Elzy.
Kochanek ani chciał o tem słyszeć.
— Elzo! Elzo! — wołał, pochylając się nad kamiennemi taflami.
— Zdaje mi się, że napróżno się pan trudzisz. Ona odeszła, jak i tylu innych. Skąd pan możesz wiedzieć, na ile lat miała zasnąć? Teraz twoja ukochana ma pewno dzieci, a kto wie — może nawet i wnuki.
Kapłan zwrócił się do mnie:
— Spójrz pan tam, naprawo, gdzie pada promień słońca; od dwudziestu lat leży tam umarły; jaki ma szczęśliwy wyraz twarzy. Kiedy przyszedł tutaj, miał troje dzieci, dwóch synów i córkę, które wychowywał według jakiegoś specjalnego, przez siebie wynalezionego systemu. Ten dziwak marzył, że jego dzieci wyrosną na świętych, albo na bohaterów i pragnął, zbudziwszy się, usłyszeć o ich sławie i bogobojności. Pamiętam doskonale, jak wszyscy czworo stali tu, w tem samem miejscu, gdzie my teraz stoimy...
Kapłan poprawił osuniętą rękę poety, który zesztywniał na sto lat, by ujrzeć wielkie swoje dzieło, i skierował się ku wyjściu.
— Zaczekaj pan! Zaczekaj! A zakończenie tej historji! — Krzyknąłem za nim.
— Najstarszy syn zapił się na śmierć, młodszy jest lichwiarzem, córka — gdzieś u Venturia...
Grabarze na zwyczajnych cmentarzach nie byli mniej obojętni na ludzkie cierpienia i nieszczęścia, aniżeli kapłani w świątyni Człowieka, ci ostatni bowiem widywali nietylko śmierć, lecz i zmartwychwstanie, które niejednokrotnie bywało stokroć gorsze od samej śmierci.
W Heljopolisie znajdowała się cała sekta zasypiających, którzy czekali na zapanowanie na ziemi państwa Bożego, sprawiedliwości i miłości. Tymczasem jednak, nie mając najmniejszej ochoty mieszać się do biegu historji, zasypiali na trzydzieści trzy lata w suchych i ciepłych piwnicach pod halami targowemi; był to lokal bardzo wygodny, oświetlony dwoma rzędami wąskich okien, opatrzonych żelaznemi kratami. Wyczekujacy nastania państwa Bożego budzili się po to tylko, by zobaczyć, do jakiego stopnia doskonałości doszła już ludzkość.
Przekonawszy się, że wszystko jest po staremu, albo nawet gorzej, niż dawniej, zaczynali wymyślać, prawili kazania, nauki moralne i wszczynali taki gwałt, że trzeba ich było uśmierzać aż przy pomocy policji. Na placu Wiary codziennie można było spotkać kilkunastu takich sekciarzy, którzy zaczepiali przechodniów, namawiając ich do opamiętania się i pokuty. Bladzi, z opuchniętemi twarzami, odziani w białe szaty, w których chcieli się zjawić na święto miłości i sprawiedliwości, ludzie ci wzbudzali powszechną pogardę, będąc przedmiotem złośliwych drwin. Stworzony w ich wyobraźni świat, tak dalece różnił się od rzeczywistego, iż wielu sekciarzy wolało skończyć życie gdzieś w rzece, aniżeli pozostawać wśród mieszkańców Heljopolisu.
Z świątyni człowieka po szerokich, marmurowych schodach o trzystu stopniach schodziło się do dzielnicy, zamieszkałej przez mistyków, magów, proroków, teozofów i wróżbitów.
W tej posępnej dzielnicy, dokąd nigdy prawie nie zaglądało słońce, wygłodniali filozofowie z resztek dawnych wierzeń wykrawali nowe systematy religijne; tutaj można było zamówić sobie bóstwo według własnego gustu, zupełnie tak samo, jak się obstalowuje meble, lub ubranie.
Zgodnie z rozporządzeniem parlamentu heljopoliskiego, cuda wolno było robić tylko w specjalnym lokalu, dokąd widzów wpuszczano za drobną opłatą. Tam, na podwórzu, wybrukowanem czerwonym kamieniem, traciły swą moc wszystkie prawa przyrody. W ciągu kilku minut wyrastały krzaki, a nawet całe drzewa, rzucone w górę kamienie nie wracały na ziemię; w jasny dzień widziało się księżyc i gwiazdy; ludzie unosili się w powietrzu i spacerowali po powierzchni wody w wielkim basenie, który jedną stroną dotykał do muru. Wszystko to były sztuki dla niewymagającego tłumu robotników i majstrów, którzy szeroką falą napływali przez wrota na dziedziniec cudów; dla bardziej wymagających, lub niedowierzających widzów magowie mieli w pogotowiu nierównie bardziej skomplikowane i niepodobne do objaśnienia zjawiska. Jedną z najbardziej zadziwiających sztuk była zamiana osobowości. Pierwszy lepszy biedak za niewielką opłatą mógł się czasowo zamienić, w kogo tylko zapragnął. Znałem pewnego staruszka, buchaltera Zjednoczonego Banku, który każdą wolną chwilę spędzał na dziedzińcu cudów, w nawpółciemnym pokoju, z niskim sufitem, gdzie niepojętym jakimś sposobem, zamieniał się w króla. Ale sztuka magów na tem się jeszcze nie kończyła; mogli oni zamieniać człowieka w jakie kto chciał zwierzę. W ciągu kilku minut gość przeżywał dziwne, niepojęte rzeczy. Widział się to wśród dziewiczych lasów, to wśród pustyni, w głębi oceanu, a nawet na przeróżnych planetach. Wszystkie te obrazy przesuwały się, jak wicher, przed oczyma jego duszy, a gdy zbudził się do rzeczywistego życia, nie chciał wierzyć, iż spał zaledwie dwie, lub trzy minuty.
Nazajutrz po otrzymaniu z obserwatorium wiadomości o ukazaniu się komety, około szóstej wracałem z redakcji i przystanąłem koło świątyni Człowieka, by spojrzeć na niebo. Słońce już zaszło, lecz od zachodu szła srebrzysta światłość tak silna, że wszystkie przedmioty rzucały wyraźne, głębokie cienie. Gmachy za rzeką i aeroplany, krążące nad miastem, wydawały się, jakby spowite w świetlistą mgłę. Komety nie było widać, chociaż w tłumie, który się zgromadził pomiędzy świątynią Ozyrysa, a katedrą ateusza Ploompera, wyciągało się ku niej setki rąk; jedni mówili, że widzą biały ogon komety naprawo, nad linją domów, inni — wprost nad swojemi głowami, inni jeszcze poczytywali za groźną gwiazdę zielone latarnie pocztowego aeroplanu, zwolna lecącego wzdłuż ruin dawnego nasypu kolejowego. Kapłani, teozofowie i inni pośrednicy pomiędzy niebem a ziemią, snujący się po placu, zachowywali się nader dziwnie. Możnaby powiedzieć, że ucieszyło ich ukazanie się złowrogiej komety i niezmiernie szczegółowo, z wielkim zapałem opowiadali o okropnościach, jakich doczekają się ludzie za karę za swoje grzechy. Tuż koło mnie zgromadził się ogromny tłum, by posłuchać, co mówił rozpustny kapłan Klaudiusz, nie mający żadnej religji i służący wszystkim bogom.
— Doigraliście się, — krzyczał Klaudiusz, wymachując czarnym posochem nad głowami słuchaczów. — Zginiecie, boście nie czcili ołtarzy, ani sług nieba, nie pomoże wam teraz ani nauka, ani polityka!... będziecie się modlić i modlitwa was nie zbawi, sąd wydał wyrok i wszyscy jesteście skazani na śmierć w niebieskim płomieniu.
Kapłan zeszedł z pagórka, nie przestając wykrzykiwać bez związku, grożąc i przeklinając. Za nim szła gromada ludzi, z których jedni płakali, drudzy zaś obrzucali Klaudiusza wymysłami, piaskiem i błotem. Jakiś ulicznik, wdrapawszy się na mur, wylał Klaudiuszowi całe wiadro wody na głowę. Idąc dalej placem Wiary, wszędzie widziałem podobne sceny. Tłum widocznie nie zdawał sobie jeszcze dokładnie sprawy z doniosłości przepowiedni, wypowiadanych przez kapłanów, którzy zawsze zresztą mieli zwyczaj straszyć przesądną ludność Heljopolisu okropną zemstą niebios. Ci słudzy ołtarzy podobni byli do właściciela ogrodu zoologicznego, który ma w kieszeni klucz od klatek z drapieżnemi zwierzętami. Każdej chwili można było pootwierać klatki i wypuścić na bezbronną ludność dzikie, wygłodniałe zwierzęta. Przypominając sobie wszystkie wypadki, poprzedzające zagładę ziemi, z wszelką pewnością mogę twierdzić, że panika zaczęła się szerzyć najpierw w dzielnicy Wiary. Kiedy jeszcze w innych częściach miasta, rozłożonego na przestrzeni tysiąca przeszło kwadratowych wiorst, życie szło zwykłym trybem, dokoła świątyni już działy się sceny, przypominające ostatnie dni świata. Olbrzymie tłumy, wśród których przeważały kobiety, rzucały się jak w konwulsjach od jednego ołtarza do drugiego; padano na kolana, tarzano się w prochu na kamiennych płytach, modlono się, lub przeklinano. Miarowe bicie w ogromne, miedziane gongi zlewało się ze śpiewami pogrzebowemi i dzikimi krzykami proroków. Tutaj, u podnóża świątyni Ozyrysa, narodził się ten ślepy strach, który później miljony ludzi popchnął do samobójstwa, zanim jeszcze ziemia spotkała się z kometą.

Pogoda była wciąż prześliczna, a słońce wdzierało się nawet w najbardziej zaciemnione zakątki świątyni. Świetliste plamy kładły się na kamiennych stopniach, na posadzkach i murach, metalowe ozdoby rzucały snopy skrzących się promieni, zalane słonecznem światłem marmurowe posągi wydawały się jakby żywe. Gwarne, barwne tłumy nadawały miastu odświętny wygląd. W świątyni Ozyrysa działy się dziwne sceny; podczas gdy w jednym jej kącie odprawiano uroczyste nabożeństwo, w drugim gromada tkaczów, którzy zbiegli się tu z przedmieścia, rozbijała na drobne kawałki figury bożka, deptała nogami większe złomy i rzucała niemi w kolorowe szyby. Błękitny dym, snujący się z wielkich, bronzowych kadzielnic, mieszał się z ciężką, białą kurzawą, podnoszącą się z rozbitych posągów. Już w tych pierwszych dniach paniki wielu ateuszów znalazło się naraz wśród zastępów wierzących, ludzie religijni zaś zamieniali się niespodzianie w nieprzejednanych wrogów milczących bożków. Zajścia przybrały tak dalece groźny nastrój, iż rząd chciał wysłać do dzielnicy Wiary wojsko i policję; ale że zgodnie z 127 paragrafem praw zasadniczych w Heljopolisie ludziom uzbrojonym nie wolno było wchodzić do świątyń, zatem do parlamentu coprędzej wniesiono projekt do prawa o zniesieniu tego paragrafu „z powodu najzupełniej wyjątkowych okoliczności“, jak było powiedziano w memorjale wyjaśniającym. Na nieszczęście obrady w parlamencie niesłychanie się przeciągnęły, ponieważ leader partji konserwatywnej zamyślił z powodu tej kwestji obalić ministerjum liberalne. Przeciwnicy sprzeczali się tak długo, aż ludzkość została się zupełnie bez religji. Całe miasto zajmowało się wypadkami na placu Gwiazdy więcej, aniżeli kometą, która zresztą dotychczas była widzialną jedynie dla astronomów.




ROZDZIAŁ III.
Koncert na aeroplanach. — Cmentarz dawnej kultury rolnej. — Zdziczali ludzie. — Wojna, która stała się klęską żywiołową. — W obserwatorjum. — Opinja włóczęgi o złotym wieku.

Dnia szesnastego sierpnia, zrana, redaktor polecił mi pojechać do głównego obserwatorjum. Dzień zapowiadał się niesłychanie upalny. Dodam przy sposobności, że zdaniem metereologów, ostatnie lato było gorętsze od tych wszystkich, o temperaturze których zachowały się notatki. Gdy wszedłem na dach wieży, będącej stacją aeroplanów, niebo wydało mi się, jak rozpalona, miedziana kopuła, zawieszona nad oślepiająco białem miastem.
Na placyku, ogrodzonym wysoką kratą, zebrali się członkowie Towarzystwa muzycznego, dający tego dnia właśnie koncert w najwyższych warstwach atmosfery. Prawo surowo wzbraniało wygrywania na instrumentach muzycznych poniżej trzystu metrów nad powierzchnią ziemi. To wysoce humanitarne rozporządzenie datowało się od chwili, gdy mechaniczne instrumenty muzyczne zaczęły bardzo poważnie zagrażać bezpieczeństwu publicznemu. Muzycy sprawiali sobie tanie aeroplaniki, albo też wynajmowali je na godziny i całemi gromadami, wraz ze swojemi słuchaczami, krążyli nad miastem. Tuż koło mnie leciał jakiś grubas, przyciskając do piersi oślepiającą miedzianą trąbę. Wziął mię za amatora muzyki i wymachując chustką, jął krzyczeć:
— Okropny upał... pozwól pan, że mu się przedstawię — Ernest Timbol, pomocnik notariusza... Patrz pan, skrzypce już rozpoczęły!
Grubas przyłożył trąbę do ust, zatrąbił, że mało nie ogłuchłem i jak trzmiel jął uwijać się między aeroplanami. Na przedzie, podwinąwszy pod siebie długie nogi i wyciągnąwszy szyję, leciał młody flecista; pierwszy skrzypek wdzięcznie zataczał szerokie kręgi, wiolonczela zaś to wzlatywała w niebo, to opadała prawie na szklaną kopułę nad stacją aeroplanów. Kapelmistrz, trzymający się wciąż pośrodku tego gwarnego roju, krzyczał na całe gardło:
— Maestro, na miłość Boską, nie niżej nad trzysta metrów! Zamilcz, maestro! Unieś się jeszcze ze dwadzieścia metrów. Z prawej strony zbliża się statek policyjny z megafonem.
W interesie przyszłych ludzi, którzy z naszego świata zastaną jedynie stos okopconych gruzów, wyjaśnię, że megafonem nazywano mechaniczny instrument muzyczny, wprowadzany w ruch za pomocą maszyny o sile stu, pięciuset, a nawet więcej, koni. Była to piekielna muzyka, od której mogły się zawalić najpotężniejsze mury, jak padły ongi mury starożytnego Jerychonu.
Megafon, grający sonaty Bethowena, zniszczył doszczętnie wielką armję murzynów, którzy wyruszyli na podbój Europy. Na statkach policyjnych, utrzymujących porządek w powietrznym oceanie, były zaprowadzone najsłabsze megafony, a wprawiano je w ruch w tych jedynie razach, kiedy trzeba było zagłuszyć mówców, będących nie na rękę rządowi, lub też przerwać jakąś niedozwoloną prawem muzykę.
Pewnego razu byłem świadkiem, jak ze stu skrzypków rzucało się w tę i ową stronę nad granatową, deszczową chmurą, nakształt komarów nad stawem, nad nimi zaś jak burza ryczała policyjna maszyna muzyczna.
Tym razem wszystko odbyło się szczęśliwie, a gdy mój aeroplan skręcał naprawo, widziałem jeszcze muzyków, ustawionych półkolem, — z dwoma rzędami słuchaczów na przedzie, — i kapelmistrza w górze, do połowy tkwiącego w obłokach.
Dwie godziny lecieliśmy nad opustoszałemi, liljowemi polami, otaczającemi miasto świata. Z kosza aeroplanu te martwe pola wyglądały, jak błotniste dno morza w chwili odpływu.
Wyniszczona tysiącoletnią kulturą ziemia, bez sztucznego użyźniania przestała żywić rośliny, tylko suchotnicze krzaki rozpełzły się jak liszaj po nagiej, stwardniałej skorupie. Głębokie wąwozy utworzyły gęstą siatkę; opustoszałe wsie, zawalone nasypy, rozmyte przez deszcze drogi, zarosłe trawą i chwastami, przypominały, iż jest to cmentarz dawnego, niepojętego dla nas świata, gdy rolnictwo wszędzie zajmowało miljony rąk roboczych.
Jak dalece życie tych dawnych ludzi różniło się od naszego, świadczą opisy ich obiadów. Jadali oni smażone mięso, mączyste bulwy, liście, korzenie i nasiona najrozmaitszych roślin, które uprawiali na polach i koło domów. Do zjedzenia ich trzeba już było niemało czasu, a na przetrawienie, według świadectwa wiarogodnych i poważnych historyków, zużywało się od dwóch do trzech godzin; niejednokrotnie w czasie przetrawiania wszystkich tych roślinnych i zwierzęcych pokarmów, nasi starożytni przodkowie spali, albo też drzemali w fotelach. Obecnie odżywiamy się pigułkami, w których w skoncentrowanej formie znajduje się wszystko, co jest niezbędne do podtrzymania życia. Cztery lub pięć pigułek zrana, do dziesięciu w czasie dnia i dwie lub trzy na wieczór, stanowią całe pożywienie dorosłego człowieka. Fabryki, laboratorja chemiczne i zakłady, gdzie maszyny wprawiane są w ruch za pomocą siły fal morskich, oraz ciepłoty słonecznej, zastąpiły pola, sady, ogrody warzywne i bydło ludzi starożytności. Największej rewolucji na świecie dokonali ci uczeni, którzy nauczyli ludzi substancje nieorganiczne przetwarzać w organiczne, a że wynalazki w tej dziedzinie następowały niezmiernie szybko jeden za drugim, technika zaś umiała spożytkować w znacznym stopniu w fabrykach i zakładach produkty, dostarczane przez laboratorja, rolnictwo zatem niespodzianie znalazło się na skraju przepaści. Chłopi zmuszeni byli zarzucić robotę, w polu i przenieść się do miasta. Powstała wielka wędrówka ludzi, całkiem zrujnowanych, których pracę nauka i technika uczyniła zbyteczną. Nieliczni chłopi długi czas jeszcze usiłowali uprawiać pszenicę, żyto i inne zboża, ale było to zajęcie równie celowe i zyskowne, jak naprzykład praca tkacza na ręcznym warsztacie pod murami olbrzymiej fabryki, która w ciągu jednego tygodnia może odziać ludność całego państwa.
Wódkę, wino i inne napoje wyrugowała „bakterja rozweselająca“. Obecnie wesołość szczepi się, jak ospę; wielu jednak pijaków woli używać hypnozy. W centralnej restauracji na placu Królewskim było zajętych kilkuset hypnotyzerów. Jako ciekawy przeżytek dawnych czasów używano tam wyrażeń: hypnoza na butelki, na półbutelki, na kieliszki i t. d. W tanich szynkach hypnotycznych goście śpiewają, tańczą pomiędzy stołami, klną swoje życie, wymyślają na postęp i na rząd, kłócą się i biją. Pozornie dzieje się tu jednem słowem wszystko to, co się działo w dawnych zakładach tego rodzaju, z tą jedynie różnicą, że nie widać nigdzie butelek, szklanek i innych naczyń, kilkanaście egzemplarzy których znajduje się dotychczas w muzeum starożytności.
Pragnący zaszczepić sobie rozweselającą bakterję, lub też upić się pod wpływem hypnozy, płacili specjalny podatek państwowy, który szedł na utrzymanie parlamentu, oraz licznych towarzystw trzeźwości. Udając się na zbiorowe przechadzki, przodkowie nasi musieli nosić się z całemi koszami butelek i najrozmaitszych zapasów, my zaś zabieramy ze sobą pudełeczko pigułek i jednego lub dwóch dobrych hypnotyzerów. Przed końcem świata ogromną sławą, jako hypnotyzer cieszył się niejaki Salme, który umiał wprowadzać we wszelkie stopnie i odcienie pijaństwa. Wielki to był artysta i na konkursie, ogłoszonym przez Akademję sztuk pięknych, całkiem słusznie otrzymał pierwszą nagrodę. Szczerze mówiąc, wesołość nasza miała w sobie coś posępnego, a w Heljopolisie niezmiernie rzadko można było spotkać ludzi, w towarzystwie których słyszałoby się niewymuszony, wesoły śmiech.

Uwaga. Istnieje wiele rodzajów wesołości, ale najlepsza jest ta, zasadniczym tonem której jest zemsta. Głupcy dają porwać się śmiechowi, który na lekkich swych skrzydłach unosi ich w takie dziedziny, gdzie nie ośmieliliby się nawet zajrzeć, gdyby nie oddali się w jego władzę. Śmiech, zrodzony wśród pól i łąk, nad brzegami strumieni, zamierał w kamiennych murach Heljopolisu, cała zaś nasza nauka, cała nasza sztuka wskrzesić go nie była w stanie.
E.

Aeroplan opuścił się na ziemię u podnóża góry, na szczycie której stało obserwatorium, ale natychmiast musieliśmy zpowrotem wznieść się w powietrze, ponieważ z gąszczu otaczających górę krzaków, wysypał się na polankę nieprzejrzany tłum ludzi, którzy w aktach urzędowych figurowali jako ludzie — wilcy i półludzie. Nagie, wychudzone dzieci zaczęły obrzucać nas grudkami zeschłej ziemi, a dorośli, widząc, że zdążyliśmy umknąć przed nimi, usiłowali wzruszyć mię krzykami i skargami i przepychając się jeden przez drugiego, proponowali nam kupno najrozmaitszych rupieci, które wygrzebywali ze śmietnisk i na opuszczonych polach - cmentarzach. Odrażająca wiedźma, podobniejsza do małpy, aniżeli do kobiety, wywijała nad głową szyjkami od butelek i jakiemiś skorupami, mężczyźni wyciągali w górę długie, wychudłe ręce, w których trzymali kawałki szyn i zardzewiałe topory. Spostrzegłszy, że nie mam zamiaru nic kupić, zaczęli obrzucać mię wymysłami i biedz za aeroplanem po zboczu wzgórza. Pragnąc jaknajprędzej pozbyć się tej ludzkiej sfory, wyrzuciłem wszystkie drobne, pudełko z pigułkami i paczkę dzienników. W tłumie rozpoczęła się bijatyka, i uśmierzył ją dopiero aeroplan policyjny, który całkiem niespodzianie zerwał się z dziedzińca obserwatorium.
Opuszczając się przed wspaniałym portykiem świątyni Wiedzy, przyozdobionym napisem: „Rozum jest bardziej bezgraniczny, aniżeli świat“, słyszałem wycie gromady dzikich i świst elektrycznych nahajek, przy pomocy których policjanci rozpędzali półludzi.
Przed końcem świata zdziczeli ludzie zaludniali okolice wszystkich wielkich miast, wiodąc bezustanną walkę z cywilizowanem społeczeństwem. Jeśli chodzi o ścisłość, to miasta tworzyły właściwie niewielkie oazy wśród olbrzymich przestrzeni, gdzie nędza, głód i występek zabijały postęp. Rząd oraz liczne gminy religijne niejednokrotnie wysyłały w te opuszczone pola misjonarzy i kaznodziei, tak samo, jak w starożytności europejczycy wysyłali księży, by oświecić i wprowadzić na drogę cnoty dzikich w pustyniach Afryki i dziewiczych lasach Australii. Na nieszczęście, nasi misjonarze nie cieszyli się powodzeniem i byli zmuszeni ustawicznie wzywać pomocy policji.
Każdy przewrót polityczny, każdy krok na drodze postępu, każda zdobycz w dziedzinie nauki i techniki wyrzucała ze środowiska cywilizowanej ludzkości setki tysięcy i miljony ludzi, którzy, nie znajdując dla siebie miejsca w miastach, zpoczątku powiększali szeregi tych wyrzutków społeczeństwa, co to lokują się, gdzie się zdarzy, wałęsają się bez dachu nad głową pod murami wspaniałych świątyń i pałaców, kryją się po przedmieściach, ale że i tam stanowili zawsze nader niebezpieczny żywioł, dla ustroju państwowego, w końcu zatem pod naciskiem siły zbrojnej zmuszeni byli uciekać w dzikie pola. Kiedy władza dostała się w ręce stu czterdziestu członków akademji, którzy postanowili zaprowadzić panowanie Rozumu na ziemi, w okolicach Heljopolisu w ciągu roku powstało kilka miast jaskiniowych, gdzie w jamach i norach zamieszkali ludzie, którzy okazali się zgoła niezdolnymi do podpierania wspaniałego gmachu państwowego, jaki wznieść mieli uczeni i filozofowie według swych genialnych teorii.
Wojna stała się klęską żywiołową, powietrzne eskadry w ciągu paru minut niszczyły całe miasta, pociski eksplodowały z taką siłą, że podobne były do wybuchów wulkanów. Zawładnąwszy nowemi, kolosalnemi środkami energji, nie potrafiliśmy ograniczyć sfery ich działania, każda wojna była pojedynkiem ślepych tytanów, wywołanych przez wynalazców i uczonych z tajemnych głębin nieba i ziemi; sztuczne burze zmiatały jak listek olbrzymie armje, powodowując naruszenie równowagi w całej atmosferze; powietrzne bałwany ściągały niebosiężne góry liljowych chmur z rykiem, podobnym do grzmotu wodospadów i spadały nakształt lawiny na miejscowości, niezmiernie odległe od pola bitwy, zostawiając po sobie chaotycznie spiętrzone zwały kamieni, lasów, drzew i trupów.

Uwaga. Materja, którą przodkowie nasi poczytywali za wiecznotrwałą i nie ulegającą rozkładowi, okazała się rezerwuarem siły: kamień, kawałek metalu, lub grudkę ziemi można było zamienić w promienie elektryczne i świetlne; energia, zawarta w kropli deszczu, mogła dokonać takiegoż samego zniszczenia, co pocisk, wypuszczony z dawnego, dwunasto-calowego działa. Odwrotne zadanie — zamiana światła, elektryczności i t. d. na materję zostało rozwiązane równocześnie w Europie i w Chinach. Fale elektryczne zamieniano w biały, iskrzący się metal, z którego zrobione były sztachety na jednym z bulwarów w Heljopolisie.
E.

Grzmot i błyskawica stały się dziecinnemi zabawkami. Mimo surowego zakazu sprzedawania kieszonkowych akumulatorów do ściągania burzy, wielu amatorów silnych wrażeń zaopatrywało się w te miniaturowe przyrządy i puszczało je w ruch gdzieś za miastem, w pustem polu. Ja sam miałem przyjaciela, reportera z pewnego małego pisemka, który co święto wyjeżdżał w okolice Heliopolisu i w wąwozach między górami urządzał najokropniejsze burze. W ręku każdego przestępcy fanatyka, czy warjata spoczywał klucz do takich niszczycielskich potęg natury, o jakich nie marzyli nawet nasi przodkowie z XIX i XX wieku. Przy rozpoczęciu każdej wojny, ludność gromadnie opuszczała miasta, które były narażone na największe niebezpieczeństwo, i uciekała w pole. Cywilizowane społeczeństwo, rozbiwszy się na tysiączne grupy, wyglądało, jak archipelag wysp, podmywany, podkopywany ze wszystkich stron przez szturmujący wciąż ocean.
Nowi barbarzyńcy gotowi byli choćby codzień wyruszać na zdobycie ognisk cywilizacji, gdzie zachowała się i rozwijała odwieczna kultura. By uchronić się przed zagładą, rządy wszystkich państw zawarły traktat, mocą którego rozpowszechnianie wiedzy i zdobyczy technicznych wśród dzikich prześladowano, jako najcięższą zbrodnię. Winnych tego przestępstwa usuwano na wiszące cmentarze, — tak nazywały się wyższe warstwy atmosferyczne, dokąd przestępców wysyłano w klatkach, przywiązanych do aeroplanów specjalnej konstrukcji. Motory tych latających mogił, zaopatrzone w olbrzymią ilość energji, mogły automatycznie pracować w ciągu wielu dziesiątków lat. Zbrodniarz umierał skutkiem zimna i braku powietrza, a trup jego wraz z aeroplanem błąkał się w otchłaniach powietrznego oceanu. Taka wieczna podróż została wymyślona po tem, jak wszystkie cywilizowane narody raz nazawsze zarzekły się stosowania kary śmierci. Podsądnemu niezmiernie uroczyście odczytywano uchwałę międzynarodowego traktatu o zniesieniu kary śmierci. Potem zamykano go do klatki, życzono szczęśliwej podróży i błyszczący, lekki grobowiec, podobny do zaszytej w adamaszek trumny, wdzięcznie wznosił się na taką wysokość, gdzie ustawało działanie wszelkich praw — i międzynarodowych i każdego poszczególnego państwa.
Obserwatorium, jak i wszystkie gmachy tegoczesne, było otoczone wysokim murem, zebezpieczającym je przed napadem barbarzyńców.
W wyobrażeniu dzikich z końca świata, wszystkie instytucje naukowe — muzea, akademie, biblioteki, obserwatoria, były to najsilniejsze twierdze znienawidzonego przez nich ustroju. Nauka zakuwała w łańcuchy niewolnictwa miliony ludzi, którzy łańcuchów tych nigdy zerwać nie zdołali. Słabe, bezsilne masy stały bezradnie wobec olbrzymich gmachów, wzniesionych dzięki pracy uczonych i broniących im dostępu do władzy i uciech życia. Uczeni również rozpadli się na wiele zamkniętych sekt, do których dostać się można było jedynie wyjątkowo szczęśliwym trafem, dzięki usilnej pracy w ciągu wielu, wielu lat, pracy, wymagającej zupełnego wyrzeczenia się życia.
Wiedza rozrosła się do tak niepojętych rozmiarów, iż żaden specjalista, choćby zakres jego pracy był najciaśniejszy, nie był w stanie przeczytać tysiącznej nawet części dzieł, które napisali jego poprzednicy. Koniec końców nauka zredukowała się do zapamiętania szeregu formuł i prawideł, a co one oznaczały, tego nie wiedział ani uczeń, ani nauczyciel. Twórczość w nauce stała się niemożliwa, ponieważ całe życie schodziło uczonym na odczytywaniu i zapamiętywaniu encyklopedii, gdzie w suchem streszczeniu podane były wszystkie zdobycze minionych wieków. Nauka umarła. Pozostał z niej jedynie suchy szkielet, mumja, złożona w grobie, otoczona zaklęciami i magicznemi formułami. Kto znał owe formuły, mógł wywoływać burze i grzmoty, tępić epidemje, budować zadziwiająco skomplikowane mechanizmy i wykonywać rzeczy, bardziej niezwykłe i tajemnicze, aniżeli cuda w świątyni Ozyrysa i sztuki fakirów na placu Wiary.
W obserwatorium przyjął mię młodszy dozorca Hokkey, — astronom sześćdziesiątego czwartego stopnia, mający prawo nosić różowy płaszcz. Budzące podziw instrumenty stały niezrozumiałe i zapomniane na mocnych, marmurowych piedestałach. Niektóre z nich były połamane, a w dalszych kątach sali rury, dźwignie i gwinty wyglądały, jak las, powalony przez burzę. Wśród instrumentów tych, Hokkey w swoim różowym płaszczu, wlokącym się po zakurzonej posadzce, wydawał się niesłychanie mały i nędzny. Zdawało się, jakby zgubił drogę wśród tych rur, miedzianych dysków i kamiennych piedestałów, podobnych do sarkofagów.
— Nigdy pan jeszcze nie był u nas? — zapytał Hokkey. — Jest tu na co popatrzeć. Wszystkie te instrumenty, — z wyjątkiem połamanych, oczywiście, — gromadzą fakty! tysiące, miljony faktów! zapisują je na wstęgach i same nakręcają wstęgi na wałki, które składamy do piwnic pod wzgórzem, gdzie stoi obserwatorium. Przed szklanem ich okiem nie ukryje się najdrobniejsza choćby zmiana w świetle najbardziej nawet oddalonej gwiazdy; z najściślejszą dokładnością określają one chemiczny skład mglistych mas, rozrzuconych po całej przestrzeni nieba; ten oto instrument, naprawo od nas, za kratą, robi tysiąc przeszło zdjęć fotograficznych w ciągu minuty.
Astronom spoglądał na otaczające nas machiny z takim wyrazem twarzy, z jakim starożytni bałwochwalcy podchodzili do swoich bałwanów. W spojrzeniu jego czytało się obawę i podziw.
— I cóż robicie z nagromadzonymi przez nie faktami? — zapytałem.
— Jakto, co? chowamy je.
— No, i cóż dalej?
— A cóż więcej mamy z nimi robić? Przecież, na przejrzenie i zbadanie fotografii, zdjętych przez ten instrument choćby tylko w tym czasie, kiedy z panem rozmawiam, trzebaby poświęcić conajmniej dwa lata. Umysł ludzki jest zbyt słaby, a życie zbyt krótkie, by módz rozejrzeć się w najdrobniejszej choćby cząstce nieskończonych notat o wszechświecie, jakie kreślą bez przerwy te oto mechanizmy. Był czas, kiedy uczeni usiłowali jeszcze borykać się z bezustannym napływem faktów i oświetlać teorjami i hypotezami stosy wciąż narastającego surowego materjału, teraz jednak nie możemy nawet marzyć o czemś podobnem. Gdybyś pan zeszedł w podziemia pod górą, mógłbyś cały dzień brnąć w wąskich przejściach między stosami drukowanej i zapisanej bibuły, a wtedy sama tylko myśl, ażeby można było, — nie mówię już zbadać, lecz choćby przejrzeć ów materjał, — wydałaby się panu dowodem szaleństwa. Gromadzimy fakty, nic więcej uczynić nie jesteśmy w stanie!
Dokoła słychać było słaby szmer kręcących się dysków i zdawało się, jakby istotnie obserwatorium zalewały fale niewidzialnego przypływu, który zatapia naukę i zamienia uczonych na korne sługi bezmyślnych, martwych maszyn.
Wąskiemi, kręconemi schodami weszliśmy na ozdobną metalową platforemkę, zawieszoną jak orle gniazdo między dwiema miedzianemi rurami. Hokkey posadził mię na krześle i zaproponował, bym spojrzał w otwór jednej z rur.
— Kometa ostatecznie się jeszcze nie uformowała. Znajduje się ona obecnie w okresie rozwoju. Nie patrz pan zbyt długo, jeśli nie chcesz popsuć sobie wzroku.
Pochyliłem głowę nad błyszczącą szklaną taflą i ujrzałem obraz, którego nie zapomnę do końca życia.
Na czarnem tle nieba oślepiającym blaskiem płonęła czerwona, trójkątna plama; dokoła wirowały snopy iskier. Zdawało się, jakby szalała tam zawierucha; straszliwa burza podnosiła smugi ognistego światła, tworząc z nich cudaczne obrazy; kometa nie miała jeszcze promieni, ale po bokach snuły się już wąskie, błękitne odnogi, wyginając się, nakształt warkoczy wodorostów na bieżącej wodzie.
Widziałem powstawanie. Doznawałem uczucia, jakbym patrzył na tworzenie się obrazu wielkiego jakiegoś mistrza i nigdy już potem kometa nie wywarta na mnie silniejszego, bardziej wstrząsającego wrażenia, jak w owej dziwnej chwili. Jak i wszyscy mieszkańcy Heljopolisu, nader rzadko spoglądałem na niebo. — Szare, zimne, nieme, z miedzianym odblaskiem elektrycznych słońc, oddawna już straciło ono dla nas urok tajemniczości. Czerwona plama komety i wichry, szalejące dokoła niej, wydawały mi się ognistym znakiem, znaczenia którego nie rozumiałem, lecz którego się domyślałem. Jakby jakaś ognista ręka kreśliła na niebie niezrozumiałe hieroglify, a w hieroglifach tych krył się wyrok na ziemię. Oderwawszy oczy od szklanej tafli, nie mogłem dojrzeć ani platformy, ani Hokkey’a, który stał tuż przy mnie.
— Bardzo być może, że i tym razem jeszcze ominie ziemię, — rzekł obojętnie Hokkey. — Mógł tu zajść jakiś błąd, a to tembardziej, że obliczeń dokonywaliśmy nie my, lecz nasza matematyczna maszyna.
Ale ja już wiedziałem, że katastrofa jest nieunikniona; pewność ta powstała we mnie w jednej chwili i nic już zachwiać jej nie mogło. Szczególna rzecz, że gdy kometa stała się już widzialna gołem okiem, takaż sama pewność zrodziła się u wszystkich ludzi, mimo, że rząd robił wszystko, by ludność uspokoić.
Przy pomocy Hokkey’a zeszedłem z kręconych schodów, a w kilka minut potem znalazłem się znowuż nad dzikiemi polami, zasnutemi w liljowe, wieczorne mgły. Woda w stawach i jeziorach wydawała się całkiem czarna, z przeraźliwym krzykiem krążyły ptaki, zimny wiatr podnosił obłoki szarego kurzu nad zeschłą ziemią, w oddali płonęły nad Heljopolisem ognie elektrycznych słońc, a światło ich wydawało się jakieś trupioblade.
W pobliżu miasta zdarzył się nam wypadek; w maszynie coś się zepsuło i bylibyśmy zmuszeni jaknajprędzej opuścić się na ziemię. Staliśmy na polanie, oświetlonej ogniami Heljopolisu. Z jednej strony biegł głęboki wąwóz, gdzie w dole szumiał niewidzialny potok, — z drugiej strony wznosił się nawpół rozebrany budynek, otoczony rozwalonym płotem. Podczas, gdy maszynistka majstrowała koło aeroplanu, podszedłem parę kroków w kierunku wąwozu i wpadłem prawie na jakiegoś człowieka, siedzącego na zrębie studni. Po ubraniu jego poznałem natychmiast, że mam przed sobą jednego z tych ludzi, co to nie zerwali jeszcze wszelkich stosunków z miastem, mieszkali zaś bądź w dzikich polach, bądź też na odległych, brudnych przedmieściach. Gdy człowiek ten podniósł głowę i uważnie na mnie spojrzał, domyśliłem się, że musi być albo chory, albo też oddawna już nic nie jadł.
— Co tu robicie? — zapytałem, aby coś powiedzieć.
Włóczęga wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem, po co zadaje mi pan to pytanie, ale jeśli to pana może zająć, chętnie odpowiem: wyszedłem za miasto, żeby zobaczyć kometę.
— Nieprędko ją jeszcze zobaczycie: minie dni dziesięć, a może i więcej, zanim można ją będzie dostrzedz gołem okiem.
— Doprawdy! — rzekł z pewnym żalem włóczęga, — a ja myślałem, że za dziesięć dni będzie już skończone i że z tego wszystkiego — nieokreślonym ruchem wskazał naokoło siebie — zostanie kupa popiołu. A zresztą, może to tylko nowa jakaś sztuczka uczonych szarlatanów i błaznów z placu Wiary.
— Wracam właśnie z obserwatorium i mogę was zapewnić, że kometa istnieje naprawdę.
Twarz włóczęgi rozjaśniła się, wybuchnął chrapliwym śmiechem.
— Rzeczywiście! Widział ją pan? Doskonale, zatem nie napróżno czekam. — I nagle, w przypływie szczerości, jął mówić. — Gdyby pan wiedział, jak gorąco chciałbym być obecny, kiedy się będzie palił cały ten śmietnik, rozpoczynając od parlamentu, a kończąc na uczonych w płaszczach.
Bardzo nieprzyjemnie dotknęła mię ta radość, z jaką człowiek ów w łachmanach, siedzący wśród bezludnego pustkowia, mówił o zagładzie wszystkiego, co z takim trudem nagromadziła tysiącletnia historja ludzkości. Nie mogłem się powstrzymać, by nie powiedzieć mu tego w oczy.
— A cóż mnie może obchodzić ta wasza ludzkość? — odrzekł włóczęga z rozdrażnieniem. — Cóż ona mi dała? oto siedzę tu, pod czarnem niebem, obdarty i głodny. A jeśli tu umrę, jak pan sądzisz, w jaki sposób dowiedziałaby się o tem ludzkość?
Wstał i mówił gorączkowo, wymachując długą, żylastą ręką.
— Ależ, pozwólcie, nikt nie może być obojętny względem przyszłej ludzkości! Wszystkie cierpienia ludzi, tych, którzy żyli przed nami i którzy żyją teraz, konieczne są po to, by zapewnić szczęście przyszłym pokoleniom. Nastanie dzień, gdy nikt już cierpieć nie będzie...
Włóczęga przerwał mi ruchem, pełnym pogardy:
— Zrozumże pan, że ja nie chcę być niewolnikiem tych przyszłych ludzi.
I cóż przyjdzie mnie i milionom takich, jak ja, z tego, że kiedyś tam, za dziesięć tysięcy lat, ludzie będą żyć w ogrodach rajskich, czy też coś w tym rodzaju. Ja chcę żyć, i ci wszyscy, co pomarli, nie doczekawszy się tego pańskiego raju na ziemi, również żyć chcieli. Szczęście potrzebne im było dla nich samych, a nie dla jakichś tam nieznanych ludzi rajskich czasów.
Nie wiedziałem, co powiedzieć na tę krótkotrwałą mowę, wypowiedzianą z ogromnym żalem i gniewem, i w milczeniu spoglądałem na wychudłą twarz mego rozmówcy, oświetloną słabem, błękitnem światłem.
— Tak, za całe szczęście tej przyszłej ludzkości nie oddam ani jednego dnia mego życia. I na czemże będzie polegało to przesławne szczęście? Ja teraz już nienawidzę tych pańskich zdrowych, sytych, szczęśliwych darmozjadów przyszłych wieków, którzy na mojem cierpieniu zbudują nowe, udoskonalone życie.
Zamilkł nagle, upadł na brzeg studni i spokojnie już mówił dalej:
— Czekam przyjścia komety. Ta przynajmniej nasyci moje pragnienie zemsty.
— Mojem zdaniem ten, kto opowiada o opasłych pasorzytach, którzy przyjdą, wtedy może, kiedy kości nasze oddawna staną się prochem, jest albo głupcem, albo nie zna ceny łez i krwi.
Nie chcąc wszczynać sporu, odszedłem w milczeniu ku aeroplanowi.
Mżył drobny, zimny deszcz.

Mgła opadła, a ognie Heljopolisu tworzyły jakby łunę, która ogarnęła połowę nieba.




ROZDZIAŁ IV.
Język idjotów. — W czerwonem świetle. — Walące się mury. — Najście barbarzyńców.

Kilka razy z rzędu zabierałem się do napisania artykułu o moich odwiedzinach w obserwatorium i wciąż rzucałem pióro, darłem zapisane paski i wychodziłem na ulicę, gdzie pod upalnem, białem niebem, kryjącem w sobie ognisty znak zniszczenia, zwykłym trybem szło szare, powszednie życie. Ten sztuczny język, w którym pisaliśmy, najzupełniej nie nadawał się do wyrażania nowych, głębokich i niecodziennych myśli. Gdyby Esperanto, praojciec wszystkich sztucznych języków, został wymyślony w starożytności i stał się językiem poetów i myślicieli, świat nie zobaczyłby Dantego ani Cycerona, Szekspira ani Newtona. Najgenialniejszy rzeźbiarz nie mógłby nic zrobić z piasku. Ale Esperanto stanowił zaledwie pierwszy krok, był pierwszą zbrodnią na drodze, która przywiodła myśl ludzką do dusznego podziemia, pozbawiła ją skrzydeł i idjotę zrównała z geniuszem.
Przed końcem świata, kiedy ludzie z największą łatwością przedostawali się z jednego kraju do drugiego, a na placach miast, w hotelach, na pokładach aeroplanów, mieszały się wszelkie narodowości, język międzynarodowy był tak prosty, że w ciągu jednego dnia mógł się go nauczyć najgłupszy człowiek, jakiby się znalazł pod wszelkiemi szerokościami geograficznemi.
Gramatyka składała się z trzech prawideł. Wszystkie słowa wyprowadzały się z czterech pierwiastków: pi, ri, fiu, klu.
Ów powszechny język nazywał się ptasim, ponieważ rozmowa w nim przypominała ćwierkanie ptaków.
Oto dwa zdania dla przykładu:
— Fjuti piklu (chcę jeść).
— Pi pi fiu? (która godzina).
Zaklinam ludzi przyszłego świata, by nie zaprowadzali sztucznego powszechnego języka, o ile pomiędzy nimi nie będą przeważali głuptaki i kompletni idioci. Wszystkie wielkie dzienniki, rozchodzące się w milionach egzemplarzy wśród różnoplemiennej ludności, były drukowane w ptasim języku, skutkiem czego dziennikarze nie mieli wcale stylu. Nakształt suchych liści, spadłych z zielonych wierzchołków szumiących drzew, szeleściły pod piórem bezmyślne wyrazy i składały się martwe frazesy.
Człowieka, mówiącego i piszącego w żywym i pięknym języku, otacza tajemnica, myśl jego rozwiewają burze i wichry; płoną nad nią gwiazdy i słońce. Żywe słowo wybiega z mroku nocy, która została za nami, i niesie myśli i twórczość tej chwili, co minęła i już nie wróci.
Wynalazcy sztucznego języka zapowiadali wciąż, że pragną dopomódz do zjednoczenia się ludzkości, — ale osiągnęli jedynie to, że wszędzie — w Tokjo czy w Madrycie — u pierwszego lepszego przechodnia można się było poinformować co do nazwy ulicy, kierunku drogi, lub co do ceny pigułek odżywczych. Taki to był wspaniały rezultat rozpowszechnienia ptasiego języka, który wzamian za to zabił twórczość, ponieważ nikt nie miał ochoty pisać dla ograniczonego kółka czytelników, książki zaś zamieniły się w piwnice, gdzie mądre i głupie, nowe i stare myśli spoczywały zamurowane przez trzy prawidła gramatyczne i cztery pierwiastki powszechnego języka.
Na ulicach Heljopolisu nie zauważyłem nic takiego, coby wskazywało, iżby wśród wielomilionowej ludności wszechświatowego miasta miała się szerzyć panika.
O komecie prawie, że nie było słychać. Mnie samemu zaczęło się wreszcie wydawać, że miałem przykry sen i że niebo nie może ukrywać w swej jasnej, spokojnej głębi tych rozszalałych, ognistych wichrów, które oślepiły mię w obserwatorium. Na jednej z ulic spotkałem procesję wróżbitów; szli z palącemi się świecami i coś śpiewali. Dokoła zaczai się zbierać tłum, ale natychmiast nadbiegła policja i po krótkotrwałem zamieszaniu procesję wepchnięto w ciemny, pusty zaułek.
Tłum stał w milczeniu, jakby na coś oczekiwał. — Jakiś posłaniec, przyciśnięty do szyby sklepowej, stłukł łokciem szkło i wszczął kłótnię z subjektem. Drobne to zajście odciągnęło uwagę czerni ulicznej od posępnej procesji, a gdy drzwi od sklepu zamknięto, tłum zaczął się rozchodzić.
W innem miejscu, w pobliżu placu Królewskiego, widziałem gromadkę ludzi, tłoczących się przed murem, na którym była naklejona odezwa gubernatora Heljopolisu, oznajmiająca, że wszystkie pogłoski o komecie są niezmiernie przesadne. Papier był jeszcze wilgotny, a jakiś wyrostek zerwał go i rzucił do ścieku.
Dzienniki były przepełnione wiadomościami o komecie, o której telegraficzne szczegóły dochodziły ze wszystkich stron świata, tak, że pod wieczór nastrój ulicy uległ poważnej zmianie.
Na mostach i bulwarach w ściśniętych szeregach stały tysiące ludzi, oczekując ukazania się komety.
Pierwsze towarzystwo aeroplanów zorganizowało zbiorowe przejażdżki na taką wysokość, gdzie światło elektrycznych słońc nie przeszkadzało już obserwowaniu nieba.
Miejsca na aeroplanie zdobywano siłą; wielu zresztą interesowała nie tyle kometa, ile raczej tancerka z królewskiego teatru, Emilja Sodoy, która niedawno właśnie udusiła swego kochanka.
Dnia 15 sierpnia parlament postanowił wybrać specjalną komisję kometową, dla rozpatrzenia środków, za pomocą których należałoby uprzedzić zbliżającą się katastrofę; niestety jednak pomiędzy większością a mniejszością izby prawodawczej nie doszło do porozumienia w kwestji składu owej komisji.
Opozycja uciekła się do obstrukcji, a jeden z posłów siedmnaście godzin z rzędu mówił o klęskach, jakie spowoduje 26 paragraf uchwały parlamentarnej, zezwalający na wybieranie członków do komisji zwykłą większością głosów.
Rząd zwołał radę międzynarodową z udziałem stu czterdziestu akademików.
Od narady tej spodziewano się jaknajpomyślniejszych wyników, niestety, jednak, już na pierwszem posiedzeniu powstały dwie poważne przeszkody, które zatamowały dalszy bieg pracy.
Po pierwsze, wynikły poważne różnice zdań co do pełnomocnictw prezesów, a powtóre, akademicy pokłócili się w kwestji, co to jest kometa.
Kłócili się do tej pory, aż zobaczyli kometę z tak bliska, że wszelkie spory okazały się zbyteczne.
W ciągu całego tygodnia nad Heljopolisem wisiała gęsta, zwarta mgła. Wieczorem 23 sierpnia opona mgły rozsunęła się i nad Heljopolisem ukazał się czerwony trójkąt w otoczeniu olbrzymich snopów ognia. Milionowe miasto zaszumiało, jak ocean, gdy burza nadchodzi. Cała ludność wyległa, jak jeden mąż, na ulice, a tu i ówdzie przemykały się brudne, oberwane postacie dzikich, na których nikt teraz nie zwracał uwagi.
Chcąc osłabić coraz silniejsze, złowrogie światło komety, rząd nakazał o godzinie siódmej wieczorem zapalić wszystkie słońca elektryczne i skierować na niebo promienie reflektorów, których używano do oświetlenia dzikich pól.
Do godziny dziesiątej kometa była zaledwie widzialna, później jednak wystąpiła wyraźnie na czarnem tle nieba; czerwonawy blask jej ślizgał się po czarnej wodzie rzek i kanałów, w sztucznem jeziorze na placu Królewskim i po polerowanym marmurze pałaców i świątyń.
Ogromne tłumy rzuciły się w dzielnicę Wiary, skąd na spotkanie ich biegli kapłani, którzy w tym straszliwym popłochu stracili wiarę w bogów i pozdzierali z posągów złote ozdoby i drogocenne kamienie.
Wszystkie domy oświetlone były tak, że, siedząc w swoim pokoju, widziałem w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy, jakąś nieszczęśliwą, przerażoną rodzinę; ojciec składał do skrzyni papiery i pieniądze, które rozsypywały się po podłodze; matka, przy pomocy dwóch służących, ubierała dzieci, wiązała bieliznę i pościel, których całe stosy, wyrzucone z szaf i kufrów, zalegały podłogę.
Na dole, między szeregami domów z szumem, podobnym do łoskotu fal, przewalał się żywy, ludzki potok.
Zasnąłem, nie rozbierając się, a kiedy się zbudziłem, słońce jaskrawym blaskiem zalewało cały pokój.
Koło łóżka stał przyjaciel mój, malarz Wayttman. Palto miał podarte, kapelusz pokryty kurzem; ręka, w której trzymał szklankę z wodą, drżała, a w kostce obwiązana była białą, jedwabną chusteczką, z krwawemi plamami.
W jasno oświetlonym pokoju, gdzie wszystko stało na właściwem miejscu, obok wysokiego zwierciadła w kryształowych ramach, czarna postać Wayttmana stanowiła żywe przypomnienie tego chaosu i popłochu, jaki panował tam, za oknami.
Artysta wniósł tu ze sobą cząstkę tego zamieszania i nagle, porządnie ułożone książki na etażerce koło łóżka, dywany, obrazy, meble, wszystko stało się bezsensowne i niewłaściwe.
Miałem wrażenie, że oto lada chwila przez otwarte drzwi, któremi wszedł Wayttman, wedrze się burza i cały pokój zdruzgocze na miazgę.
— Wstawaj prędko i ubieraj się, — rzekł mój przyjaciel. — Z dzikich pól idą na miasto ludzie, straszniejsi od komety. Całą noc spędziłem na kresach. Rozgromiono tam już setki domów. Podle ginie ludzkość; tchórzliwe, głupie stado! Myślę, że kometa zjawia się w samą porę.
Kiedyśmy już mieli wychodzić z domu, Wayttman z całej siły uderzył laską w lustro, a błyszczące szkło z wesołym brzękiem posypało się na podłogę.
— I tak nigdy tu już nie wrócisz, — powiedział.
Z głębokim żalem spojrzałem na pokój, w którym moje stare rzeczy niejako upodobniły się do mnie.
— Prędzej, — naglił artysta. — Pójdziemy na plac Królewski; tam jest najbezpieczniej, chociaż mnóstwo ludzi ucieka w dzielnicę Wiary i za miasto.
Ulice były zatłoczone. Czerń płynęła do środka miasta, niektórzy biegli znów w przeciwną stronę, do mostu i Łuku pokoju.
Komety nie było widać, ale po niebie snuły się złociste smugi, schodzące się we wschodniej części widnokręgu.
Wszedłem do sklepu na rogu ulicy i kupiłem cygar.
Sklepikarz zażądał za dziesięć tyle, ile wczoraj jeszcze brał za setkę.
— Ślicznie będzie się palił pański towar, — powiedział Wayttman, zapalając cygaro.
— Jest zaasekurowany. Niechaj się pali.
Przeszedłszy przez dwie dzielnice, natknęliśmy się na rozbity aeroplan, śruby którego wciąż jeszcze się obracały. Na bruku stały kałuże krwi, a jakaś stara wiedźma zasypywała je piaskiem, który brała tuż, ze ścieku.
Naprzeciw, na murze naklejony był olbrzymi afisz, który — ze względu na historyczną jego doniosłość, — załączam do tych notat.

ROZPOCZYNAJĄ SIĘ
Wielkie zabawy.
   Rząd    królewski    urządza    dnia
   26 sierpnia wielki bezpłatny karnawał   
   dla       wszystkich       mieszkańców
   Heljopolisu.
Korowód błaznów.
Bierze w nim udział cały balet
królewski.


Minęło wszelkie niebezpieczeń­stwo
ze   spotkania    ziemi    z   kometą.


Rozległy się gdzieś strzały. Tłum przerażony rozpierzchnął się na wszystkie strony, porywając nas za sobą w jakiś wąski, ciemny zaułek, gdzie unosiła się wstrętna woń wilgoci i stęchlizny, jak nad trzęsawiskiem. Koło mnie jakiś staruszek w złotych okularach wymyślał na rząd i parlament.
— Cóż oni robią? Zamiast przedsięwziąć wszelkie środki w obronie ludności przed kometą, rozpoczęli bitwę z dzikimi, którzy zdążają tu przecie w całkiem pokojowych zamiarach. Gdybym ja był na ich miejscu, wyszedłbym na spotkanie tych nieszczęsnych pasierbów cywilizacji i wypowiedziałbym do nich mowę o zgodzie i miłości. A zresztą, nic dziwnego, że wszystko idzie ku gorszemu: w parlamencie niema ani jednego rozsądnego człowieka; siedmiuset osłów codziennie wysila się na to, by stworzyć nowe jakieś głupstwo.
Starzec mówił z wielkiem rozdrażnieniem i oczyma szukał w tłumie przeciwników. Żywy potok uniósł nas na drugi koniec kamiennej rury. Stąd, daleko w dole, widać było bulwar i wysoki, ozdobny most świata. Nad rzeką, ustawiwszy się w jedną linję, leciały czarne statki wojenne. Jeden z nich zataczał olbrzymie koła nad miastem.
Mimo namowy ze strony Wayttmana, nie chciałem iść dalej i zostałem sam jeden koło wielkiej, niedokończonej budowli. Przelazłszy poprzez stosy belek i cegły, ulokowałem się jaknajwygodniej za zabitem deskami oknem. Przez szerokie szczeliny jednym rzutem oka ogarnąć było można połowę Heljopolisu.
Tymczasem żółte smugi na niebie ciemniały, rozszerzały się, roztwierając, jak pręciki wachlarza, rozpostartego od widnokręgu do zenitu.
O godzinie szóstej wieczorem trysnęły nagle potoki czerwonego światła. Zdawało się, jakby wschodziło drugie słońce.
Gdy kometa stanęła nad linją domów, wszystkie gmachy, bulwar, rzeka zajaśniały purpurowym blaskiem.
Strzały rozlegały się coraz częściej, ale teraz słychać je było z przeciwnej strony. Z placu Królewskiego dobiegały dźwięki muzyki. Rozpoczynał się tam Karnawał.
Doznawałem wrażenia, jakby nad ziemią szedł wiew jakichś ognistych skrzydeł, a powietrze stawało się duszne nie do zniesienia.
— Cudowny widok, — powiedział ktoś za moimi plecami. — Cudowny, a wkrótce będzie jeszcze piękniejszy.
Obejrzałem się szybko i zobaczyłem maleńkiego, podobnego do małpy człowieka. Siedział na stosie wiórów, objąwszy rękami chude kolana i patrzył na mnie z drwiącym uśmiechem.
— Według mnie, nie cudowny, ale przerażający.
— Jednak pan nie doznaje strachu. Wszystko to jest zbyt majestatyczne, zbyt olbrzymie, aby ludzie mogli się bać, jak się boją, no, chociażby w czasie pożaru, w teatrze. Obawiają się więcej pół-ludzi, wygnanych w pustkowia, aniżeli komety. Opowiadają, że na zachodniem przedmieściu aeroplany powaliły już cale stosy trupów, a bitwie daleko jeszcze do końca. Czy wie pan, jak długi jest czas obrotu komety?
— Nie.
— Czterdzieści dwa tysiące lat. Ten czerwony blask jaśniał już raz nad ziemią. Ale wtedy nie było ludzi. Potoki ognia, spadające z nieba, roztopiły lodowce, które zaściełały wówczas połowę Europy. Ludzkość, stwarzając swoją cywilizację i kulturę, w gruncie rzeczy znajdowała się zawsze w sytuacji skazanego na śmierć.
Ziemia była więzieniem, a kometa wykonawczynią wyroku.
Starzec wstał, a twarz jego, oświecona, jak i wszystko dokoła, czerwonem światłem, wyglądała jak maska, w której przez głębokie otwory patrzyły żywe oczy.
— Ja sądzę, że zjawiła się w samą porę, — rzekł zwolna. — Ziemia wraz ze słońcem i innemi planetami przesuwa się, jak panu wiadomo, ku gwiazdozbiorowi Herkulesa. Ale oto czego nie wie ani pan, ani nikt inny: na nieskończonej drodze spotkaliśmy kilkanaście sfer o różnorodnym wpływie na ducha, myśl i uczucie ludzkości. Wyszliśmy z krainy, gdzie byliśmy równi bogom, a zdążamy w dziedzinę nizkich poziomów życia i psychiki. Ludzkość stoi na skraju przepaści. Zmieniają się też prawa fizyczne, ale te obdarzone są większą odpornością, aniżeli duch, który waha się i gaśnie, bądź też zbliża się do nieba na odległość jakiegoś biljona kilometrów, jakie ziemia przebiega w przeciągu kilku wieków.
— Przed nami leży bezbrzeżna pustynia ducha, — powtórzył mały człowieczek, — okropność życia zwierzęcego i niechaj lepiej kometa dokona swego dzieła.
Niebo, chociaż bardzo powoli, wciąż jednak zmienia barwę. Przed dziesięcioma tysiącami lat było ono inne, aniżeli teraz. Każde stulecie ma swój horoskop. Losy ludzkości kreśli orbita ziemi, a gwiazdy, układając się w tajemnicze znaki, przechowują jej wyroki. Astrologowie umieli wyczytać w nich prawdę.

Uwaga. Stary Anvers, którego spotkał Enrio, był jednym z największych matematyków w końcu świata. Jego teorja o różnorodności przestrzeni stanowi jedyne wytłómaczenie wielu zjawisk w historii ziemi, oraz rozwoju świata organicznego i komentuje historię ludzkości.
E.

Otaczające nas otchłanie świata Anvers zbadał, posługując się przez siebie wynalezionym przyrządem, podobnie jak marynarze badają niedostępne głębiny morza.
E.






ROZDZIAŁ V.
Karnawał na placu Królewskim. — O teatrze. — W morzu mgły. — Ostatnie godziny.

Plac Królewski, wraz z rozchodzącemi się z niego w kształcie promieni siedmnastu szerokiemi ulicami, zalany był światłem reflektorów i elektrycznych słońc.
Wielkie orkiestry na ziemi i nad ziemią zagłuszały rozmowy i krzyki w tłumie, przepływającym między domami nakształt strumienia podczas przyboru. Najęci przez rząd artyści i artystki wszystkich teatrów w Heljopolisie, wykonali ostatnią sztukę, jaką widzieli ludzie Starego Świata.
We wszystkich większych teatrach główne role oddawna już były powierzane nie ludziom, lecz specjalnie zbudowanym automatom.
Najlepsze automaty tego rodzaju, które, rozebrane, zajmowały bardzo mało miejsca i nie wymagały częstego smarowania ani czyszczenia, wyrabiała fabryka braci Aplon.
Wyroby braci Aplon były doprowadzone do takiej doskonałości, że w parlamencie wykryto pewnego razu cały skład automatycznych sobowtórów posłów z partji większości.
Gdy brakło quorum, przyjaciele nieobecnych członków parlamentu dopuszczali się niesłychanego oszustwa. Wkraczali mianowicie na salę posiedzeń w towarzystwie lalek, które zajmowały miejsca, uważnie wysłuchiwały mówcy, klaskały, lub sykały.
Niegodny podstęp wykryto, gdy z kolei zaczęli się do niego uciekać członkowie opozycji. Podczas obrad w sprawie kolonji, na sali znajdowało się, jak tego w następstwie dowiedziono, 280 lalek i zaledwie 27 żywych słuchaczy, wliczając już w tę liczbę prezesa (co do którego zresztą powstała wątpliwość), stenografistki i dwóch ministrów. Automaty braci Aplon można było wprawiać w ruch za pomocą telegrafu bez drutu. W miarę potrzeby wstawiano w nie wałki z mowami, monologami i t. d. a wałków tych bywał w automacie zawsze znaczny zapas.
Antreprenerzy, a zwłaszcza reżyserzy woleli mieć do czynienia z lalkami, aniżeli z artystami. Pierwsze nigdy się między sobą nie kłóciły, przyjmowały każdą rolę, a gdy wyjeżdżano na występy, cała trupa, rozebrana i opakowana, mogła się pomieścić w jednym, średnich rozmiarów, koszu.
Bardzo często autorzy, siedząc w budce mechanika, sami odgrywali swoje sztuki. Wielkiem powodzeniem zwłaszcza cieszyły się dramatyczne improwizacje. Sztukę tworzono na scenie, cały proces twórczości zaś odbywał się w oczach widza.
Wygłodniali aktorzy chętnie godzili się za nędzną opłatą grywać razem z lalkami. Dyrektorzy teatrów mieli zawsze w trupie kilka żywych kobiet, aby tem pewniej ciągnąć zyski z artystek automatycznych.
W jednym z największych teatrów Heljopolisu pojawiała się niezwykłej piękności baletnica, w której zakochał się głośny powieściopisarz, Volney.
Piękność była niedostępna, chętnie jednak przyjmowała kosztowne prezenta, pewnego zaś razu poprosiła Volney’a o znaczną sumę pieniędzy. Ze łzami w oczach zwierzyła mu się w obecności swej matki, że pieniądze te potrzebne jej są dla odzyskania wolności.
— Chcę należeć tylko do ciebie, — powiedziała, żegnając się z powieściopisarzem za kulisami.
Volney sprzedał wszystkie swoje prace na trzy lata zgóry i umieściwszy pieniądze w bukiecie chryzantemów, wręczył je baletnicy. Począwszy od tego dnia, artystka przestała przyjmować zakochanego powieściopisarza, który przez miłość dla niej dobrowolnie skazał się na literackie wyrobnictwo, w czasie antraktów zamykała się na klucz w swojej garderobie, po przedstawieniu zaś ulatniała się bez śladu.
Volney był pewien, że go zdradza, zaczął pić z rozpaczy, aż wreszcie pewnego dnia porwał z redakcji długie nożyce, za pomocą których robił codzienny przegląd prasy, pobiegł za kulisy, wyważył drzwi garderoby i zobaczył baletnicę, siedzącą na kanapie obok jakiegoś nieznanego młodzieńca w czarnym płaszczu. Volney zadał jej nożycami straszliwy cios w serce i nagle krzyknął przeraźliwie, okazało się bowiem, że broń jego uwięzła między dwoma warstwami błyszczących, miedzianych kół.
Aparaty braci Aplon były tak wydoskonalone, że w godzinę potem zeszyta baletnica tańczyła, jak zawsze; nie mogła się tylko kłaniać, ponieważ nożyce Volney’a wybiły jej z piersi dwa koła, niezbędnie do tego ruchu potrzebne.
Miedzy maskami na Placu Królewskim znajdowało się mnóstwo lalek. Przechadzały się gromadkami w towarzystwie maszynistów, a śmiech ich był tak wesoły i zaraźliwy, że zdawało się istotnie, jakby na placu panowała najszczersza wesołość.
Noc tę spędziłem u mego przyjaciela, Wayttmana, który mieszkał w samym środku miasta.
Następnego dnia czerwone światło od rana do wieczora zalewało ulice wszechświatowego miasta.
Kometa i sześć jej promieni zajmowały połowę nieba.
Od czasu do czasu tuż koło niej wybuchały snopy iskier, rozsypujących się nakształt fajerwerku. O godzinie piątej wieczorem zaczął padać deszcz drobnych kamieni, które poraniły i zabiły kilkanaście tysięcy ludzi.
Ulice opustoszały. Zostały na nich tylko trupy i porzucone na łaskę losu automaty, które, przez nikogo niekierowane, przechadzały się w swoich czerwonych z żółtem, błazeńskich strojach i wesoło się śmiały.
Pod wieczór strzały ucichły, a po mieście rozeszła się wiadomość, że załoga statków wojennych rozbiegła się, aeroplany pozostawiając na łasce losu. Jeden tylko powietrzny torpedowiec, „Perseusz“ bronił dalej miasto przed najściem barbarzyńców,
Z okna mieszkania Wayttmana widzałem, jak „Perseusz“, opisując coraz to węższe koła, rzucał jedną za drugą powietrzne torpedy do jakiegoś niewidzialnego celu.
Ziemię oświetlała kometa, ponieważ wszyscy robotnicy na stacjach elektrycznych porzucili pracę.
Na ulicach tu i ówdzie widać było brudne, obszarpane postacie; zpoczątku ukazywały się one pojedynczo, potem — małemi gromadkami, a wreszcie napłynęły zbitą falą. Dzicy szli ze wschodniej części miasta, a ludność Heljopolisu cofała się przed nimi coraz to dalej i dalej.
Obaj z Wayttmanem opuściliśmy miasto przed świtem, a właściwie mówiąc, — ponieważ blask komety zaćmiewał już światło słoneczne, — w chwili, gdy jądro komety stało na zenicie.
Na moście, koło Łuku Pokoju, musieliśmy stać przeszło godzinę, zanim mogliśmy się przedostać na drugi brzeg rzeki. Szczęśliwi, którym udało się dorwać się do aeroplanów, oddawna już byli za miastem, a teraz latały tylko olbrzymie statki towarowe, którymi rząd wywoził papiery z parlamentu, oraz z instytucji rządowych, złoto z piwnic banku państwa i najważniejszych przestępców.
Wędrówka polami była niezmiernie utrudniona. Co krok natrafiało się na bruzdy i doły, w których mieszkali dzicy przed ukazaniem się komety.
Kilka razy upadłem w te nory i z wielkim trudem musiałem się z nich wydostawać.
Całe pole, jak okiem zasięgnąć, pokryte było zbiegami. Pomęczeni, wynędzniali ludzie dźwigali ze sobą najrozmaitsze rzeczy, które teraz już na nic im przydać się nie mogły.
Wśród krzaków, które w krwawem świetle komety wyglądały jak stosy czarnego popiołu po spalonym papierze, siedzieli i leżeli właściciele skarbów, powiązanych w węzełki i rozrzuconych po mokrej ziemi. Dogoniliśmy rodzinę, której ojciec niósł maszynę piszącą, matka ledwie powłóczyła nogami, uginając się pod ciężarem tłomoka, z którego wystawała rączka parasolki i róg pozłacanej ramy od lustra, syn niósł klatkę z ptakami, a córka — śliczny bukiet papierowych kwiatów.
Przypuszczam, że ludzie ci umarliby ze strachu, gdyby zostawiono ich wśród czarnej pustyni, pod czerwonem niebem bez tych wszystkich rzeczy, które przypominały im dawny, stary świat.
— Upuściłaś srebrną łyżkę, — rzekł mąż do żony.
Wayttman podniósł błyszczącą na czarnej ziemi łyżkę, za co podziękowano mu tak gorąco, jakby wyświadczył owym ludziom największe dobrodziejstwo. Zbiegowie prawie do siebie nie mówili. Każdy myślał wyłącznie o sobie, zwracając na przypadkowego towarzysza nie większą uwagę, aniżeli na krzaki przy drodze.
Ludzkość za jednym zamachem rozsypała się na składające się na nią żywe jednostki, podobne do garści suchego piasku, który wiatr rozwiewa na wszystkie strony.
Czerwone światło komety przepaliło wszystkie wiązadła, tworzone w ciągu całych tysięcy lat i wydające się wiecznemi.
W ostatnich godzinach starego świata każdy człowiek był tak osamotniony, jak gdyby znajdował się w pustyni, zamieszkanej przez dzikie zwierzęta. Noc przepędziliśmy w jakiejś norze, razem z aktorem, który zastrzyknął sobie olbrzymią dawkę rozweselającej bakterji. Przez całą noc śpiewał, tańczył na polance pomiędzy naszą jamą a krzakami i namawiał mnie i Wayttmana, żebyśmy chwytali kobiety.
Dzień nie zajaśniał, chociaż słońce wzeszło już oddawna. Promienie jego nie mogły się przedrzeć przez suchą, czerwonawą mgłę, od której bolały oczy i budziło się straszliwe, ustawiczne pragnienie. O dziesięć kroków przed sobą trudno było coś dostrzedz. Zdawało się, jakby gdzieś blisko płonął las, a ziemia zasnuta była kłębami gryzącego, purpurowego dymu.
Obawiając się stracić z oczu Wayttmana, związałem się z nim trzymetrowym sznurem. Szliśmy bez celu, ledwie rozróżniając zarysy ludzkich postaci, opuszczonych domów i pagórków, na których stał jeszcze gęstszy dym, chwiejąc się, jak zasłona, kołysana wiatrem. Było tak gorąco, że zdjąłem surdut i kamizelkę.
Wayttman skarżył się na ból głowy i mówił, że wszystkie przedmioty chwieją się i odrywają od ziemi, jakby podmywane przez burzliwy przypływ.
Opisawszy olbrzymie, dwudziesto, albo trzydziesto kilometrowe koło, znaleźliśmy się znowuż przed Heljopolisem i w tem samem prawie miejscu, z któregośmy wyszli.
Skutkiem zmęczenia i zatrucia się mgłą, straciłem możność jasnego zdawania sobie sprawy z tego, co się działo, pamiętam tylko, że czarne mury Heljopolisu wydały mi się zębatemi skałami, wyłaniającemi się z głębin bezdennego morza.
Nagle sznur wyprężył się, i upadłem na ziemię, boleśnie uderzając się w ramię o ostry kamień; powstawszy, zobaczyłem, że Wayttman ze skrwawioną głową siedzi na jakichś schodach.
Ktoś przeciął sznur, pochwycił mię za rękę i wepchnął do ciemnego korytarza.
Przez wysokie okna, zaopatrzone w mocną, żelazną kratę, ujrzałem wśród bałwanów mgły, jak dokoła Wayttmana w jednej chwili zgromadził się tłum ludzi.
Wyglądali, jak czarne kraby, kłębiące się przy trupie.
— Odejdź pan od okna, — usłyszałem za soba czyjś szept, ale już dostrzeżono mię z ulicy. Ktoś z tłumu rzucił kamień, szyby posypały się z brzękiem na kamienne tafle.
Potem wszyscy trzej długo szliśmy w milczeniu jakiemiś galerjami, dokąd przez rozbite okna wdzierała się krwawa mgła o wstrętnym, słodkawym smaku, przedostawała się do piwnic i do ogrodu, otoczonego wysokim, kamiennym murem.
Jeden z moich towarzyszów zawiązał mi nos i usta chustką, zmaczaną w jakimś płynie z zapachem amonjaku.
Poddałem się wszystkiemu, czego odemnie żądano, ale przedewszystkiem pragnąłem spokoju. W pewnej chwili położyłem się nawet na wysypanej piaskiem ścieżce w ogrodzie, ale natychmiast podniesiono mię i poprowadzono dalej.
Ostatniem mojem wspomnieniem był szum kamiennego deszczu na dachach i murach domów.

Przyszedłem do siebie w tej podziemnej, głębokiej galerji królewskiego muzeum starożytności, dokąd mnie i Bezimiennego przywiódł Evert.







Potwierdzamy, że Enrio Vittorino w notatkach swoich przedstawił wszystko zgodnie z prawdą.
Król Meredith XVI.

Doktór chemji, b. prezes heljopoliskiego towarzystwa przyrodoznawstwa.
Evert.

I ja, № 369.

Zuzanna

Podpisał się za nią
Nr. 369

Heloiza.







Votum separatum kustosza muzeum królewskiego, kawalera Olrida.

Lekkomyślny ton opowiadania nie odpowiada ważności wypadków. Proponuję zniszczyć wszystkie trzydzieści trzy płyty, wzięte z muzeum, na których Enrio Vittorino nagryzmolił historję naszych nieszczęść.

Olrid.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: S. Bielski i tłumacza: Anonimowy.