Ostatnie dni Pompei/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnie dni Pompei |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | The Last Days of Pompeii |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Arbaces rzadko bywał teraz u Jony; nie spotkał u niej nigdy Glauka i miłość dwojga młodych pozostała dlań tajemnicą. Na razie zajął się myślą o ponownem usidlaniu Apaecidesa, gdyż dumę jego drażniła zmiana w umyśle młodzieńca, w którym obawiał się stracić powolnego ucznia i kornego kapłana Izydy. Pewnego dnia zdybał go wreszcie w gaju, położonym w środku miasta, pomiędzy świątynią Izydy a domem Jony.
— Apaecidesie — rzekł, kładąc mu dłoń na ramieniu — dlaczego unikasz mnie?
Młodzieniec drgnął. W pierwszym momencie zamierzał uciec, ale nie znalazł siły. Oczy jego były wlepione w ziemię, blade usta trzęsły się, pierś podnosiła się wzruszeniem.
— Twoja dusza jest uciśnioną, a jednak nie przychodzisz zwierzyć się przedemną. Dlaczego mi nie ufasz? — pytał Egipcjanin.
— Bo jesteś moim nieprzyjacielem.
— Zastanówmy się nad tem poważnie — rzekł Arbaces, ująwszy go za rękę i prowadził ku ławce, na której obaj usiedli w cieniu gęstych drzew. Przez kilka chwil przypatrywał się pobladłej twarzy młodzieńca, na której wystąpiły przy skroniach delikatne niebieskie żyłki. Widział z ukosa, że oczy Apaecidesa, dawniej żywe, jak u siostry, teraz przygasły; bądź tlał w nich chorobliwy ogień, jakoby znamię poczynającego się obłędu.
— Jesteś niesprawiedliwy, młodzieńcze — jął mówić wreszcie powoli i z powagą — mniemając, żem cię oszukał. Czysta twoja dusza wzdrygnęła się na podstępy kapłanów, śród których umieściłem ciebie. Nie wiesz bowiem, mój uczniu i przyjacielu, że to był tylko okres próby dla twojej cnoty, bolesny nowicjat, który dał mi pożądaną miarę, że stoisz wyżej ponad kuglarzy, zdolnych ledwo strzedz drzwi bogini, żeś godzien wejść do wnętrza świętego przybytku. Odtąd ja sam będę twoim przewodnikiem, a jak przeklinasz mnie dziś, tak jutro będziesz błogosławił.
Młodzian podniósł na mówiącego zdziwione oczy.
— Słuchaj mnie dalej — prawił Arhaces uroczyście — z Egiptu wypłynęła cała umiejętność świata, wyszła stamtąd, nim hordy Romulusa zdobyły doliny Włoch i Rzymianie cofnęli cywilizację znów do barbarzyństwa, nie pojąwszy myśli religji, z której wzięli tylko czcze obrzędy i pomnożyli swemi przesądami. A czy ty wiesz, jak Egipt, ojciec narodów bez liczby, osiągnął szczyty mądrości? Uczynił to przez głęboką i świętą politykę swoich kapłanów, dawnych, natchnionych sług Boga, którym objawiła się najwyższa mądrość, niedostępna dla przeciętnego pojęcia szarych mas.
„Z obrotów gwiazd, z niezmiennego koła przeznaczeń ludzkich, wyczytali ją, a musieli przyodziać ją w znaki alegoryj i symbolów dla umysłów ciemnego gminu. Izys jest bajką... niech cię to nie oburza — lecz obrazem swoim kryje rzeczywistość nieśmiertelną Izys jest niczem, ale wyobraża przyrodzenie, matkę wszechrzeczy, tajemniczą, odwieczną, odgadnioną tylko przez małą liczbę szczęśliwych. Izys, którą czcisz, powiada: „śmiertelnik nie zdarł mej zasłony!” Ale dla mędrców ona spadła. Kapłani są dobroczyńcami rodu ludzkiego, utrzymując swemi wyroczniami i ceremoniami ład i szczęście śród tej olbrzymiej masy, która prawdy nie jest w stanie ogarnąć i wytrzymać...
„Milczysz, Apaecidesie? A przecie obudziłem w tobie święte pożądania, wierząc w to, że masz duszę szlachetną i mądrą, która sama zmierzy sobie kuglarstwa kapłanów i zapragnie głębszych boskich tajemnic... Milczysz?
— Bo drżę przed tobą, przerażający człowieku, że prowadzisz mnie do nowych złudzeń i fałszów.
— Nie! z przepaści niedowiarstwa poprowadzę cię na szczyty wiedzy. Widziałeś kłamne obrazy, teraz ujrzysz rzeczywistość. Niema cienia bez ciała. Przyjdź do mnie tej nocy. Daj mi rękę.
Była taka moc w głosie Arbacesa, że nieszczęśliwy, pożądający gwałtem oparcia, udręczony surowością ślubów, które przyjął, a których celu obecnie nie widział — pochwycił wyciągniętą rękę i po dawnemu gorąco uścisnął.
Rozeszli się.
Arbaces skierował się ku domowi Jony.
W progu usłyszał głos obcy, dochodzący z peristylu. Jakkolwiek śpiewny, głos ten uderzył go niemile. Egipcjanin poraz pierwszy uczuł w sercu kolec zazdrości.
Glaukus siedział przy Jonie, trzymając lirę, na której wygrał przed chwilą lesbijską arję, towarzysząc jej pieśnią. Śród kwiatów, posągów i kolumn z marmuru wdzięcznie pokładły się ubrane w biel towarzyszki Jony. Cały ten obraz, na który padały niesione wiatrem krople z wodotrysku, mieniące się w słońcu barwami, tchnął idealnie czystą poezją, Kiedy w progu ukazała się mrożąca sielankę satyryczna twarz Egipcjanina, oboje młodzi mimowoli drgnęli.
— Przychodzisz niespodzianie! — rzekł Glaukus z wymuszonym uśmiechem.
— Jak ci, co zawsze pewni są dobrego przyjęcia — odparł Arbaces.
— Rada jestem, że widzę was obu przy sobie, bo godni jesteście przyjaźni wzajemnej.
— Miałbym się za szczęśliwego, gdybym mógł zyskać przyjaźń Glaukusa, ale wypadłoby mi cofnąć się o lat piętnaście, aby rozprawiać z nim o koniach, biesiadach, rzutach kości... Te rozkosze są właściwe jego młodemu wiekowi, a mój nie potrafi już podążyć za nim! — rzekł z udaną żałością Egipcjanin.
— Ale jeszcze potrafi natrząsać się z zabaw młodości! — rzekł Glaukus z lekkiem wyzwaniem w głosie.
Arbaces wzruszył ramionami i puszczając mimo uszu nieuprzejmą uwagę, zwrócił się do pani domu:
— Piękna Jono, nie zastałem cię parokrotnie. Nie hołdujesz, widać, wskazaniu Eurypidesa, że kobiety winny zatrudniać się rozmową w domu.
— Poeta ten był cynikiem i nienawidził kobiet — wtrącił Glaukus.
— Był jednak Grekiem, szanującym wasze zwyczaje — zauważył Arbaces.
— Gdyby przodkowie moi znali Jonę, postanowiliby odmiennie! — wykrzyknął z zapałem Glaukus.
Arbaces namarszczył brwi. Jona zapłoniła się. Jęła mówić na temat praw współczesnej Greczynki i odpowiedniejszych dla czasu do naśladowania a swobodniejszych obyczajów rzymskich. Bo czyliż kobieta — pytała — nie może niepodległości w życiu pogodzić z cnotą i musi być wiecznie zamkniętą w gineceum z uszczerbkiem dla rozwoju swej duszy?...
Arbaces milczał. Glaukus przytakiwał milcząco Jonie. Obaj patrzyli na siebie z ukosa nieżyczliwie. Rozmowa rwała się. Glaukus pożegnał rychło panią domu i odszedł. Wówczas kapłan zbliżył się do Jony i rzekł z ową słodyczą, którą potrafił pokrywać chytrość i srogość swego charakteru:
— Wiesz, żem nigdy nie krępował twojej swobody, moja wychowanico. Rad jestem, że roztaczasz rozmową uroki Aspazji, błyszcząc zarazem cnotą. Ale... bacz, aby złośliwość nie zaszkodziła twej sławie. Zaklinam cię, Jono!
— Co chcesz rzec przez to? — spytała z trwogą.
— Wolno-ż mi być po przyjacielsku szczerym?
— Proszę o to!
— Jak zabrałaś znajomość z tym... Glaukiem? — wlepił w nią oczy.
— Przedstawiony mi został, jako rodak mego ojca. Znam go tylko od dni ośmiu. Co znaczą jednak te pytania?
— Nikczemny potwarca!
Przerażona żądała wyjaśnień. Po udanem drożeniu się napozór wybuchnął oburzeniem:
— A zatem wiedz, że ten rozpustnik, który otacza się rozpustnikami, chełpił się w kąpielach publicznych znajomością z tobą i twierdził, że korzystał z twej miłości.
— To niepodobieństwo! Któż to mówił?
— Nie będę zdradzał imion. Niech ci wystarczy, że doznałem oburzenia, słysząc twe imię, podawane z ust od ust, jak imię tancerki. Dlatego przyszedłem tu, aby cię ostrzedz przed tym niegodziwcem. Rozumiesz teraz, żem musiał być względem niego niegrzeczny.
Była blada, jak płótno.
— Ale mam nadzieję, że obelga, pochodząca z ust człowieka, pogardzanego za rozpustne życie i nie cieszącego się ufnością ludzi uczciwych, nie może cię dotknąć. Co innego, gdy obelga pochodzi od osoby ukochanej!
Zaśmiała się sztucznie.
Pewny tego, że zatruta strzała dosięgła celu, skierowana w słabą stronę Jony — dumę, Arbaces zmienił temat rozmowy i wkrótce ją pożegnał.
Zaledwie wyszedł, opuściła ją moc kobieca — sztuka udania. Jona zalała się łzami.