Ostatnie wcielenie Vautrina (1933)/Od tłumacza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Od tłumacza
Pochodzenie Ostatnie wcielenie Vautrina (1933)
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OD TŁUMACZA

W r. 1825, Balzac, dwudziestopięcioletni, ubogi, zupełnie nieznany jeszcze adept literatury, eks-pisarz u adwokata, wydał bezimiennie książeczkę p. t. Kodeks przyzwoitych ludzi, cały poświęcony, w żartobliwej formie, — pokrewnej Fizjologji małżeństwa, której pomysł datuje też z owej epoki — kwestji legalnej i nielegalnej kradzieży. Balzac wchodzi wówczas w życie; rozgląda się w sobie i dokoła siebie. W sobie, czuje gwałtowną żądzę wybicia się na te wyżyny społeczne, które dają nasycenie wszystkich pragnień, apetytów i ambicyj. Osiągnie to na drodze, na którą pchał go jego genjusz; na drodze wytężonej, ascetycznej niemal pracy; ale można być pewnym, iż śmiała jego myśl przebiegała wówczas skalę wszystkich możliwości, jakie nastręczają się młodzieńczej i niecierpliwej wyobraźni biedaka rzuconego w olbrzymi Paryż. W sobie, problemy, rozpacze, trawiące młodego Rastignaca czy Lucjana de Rubempré; a dokoła siebie? Posłuchajmy jego Kodeksu:

...We wszystkich epokach, pieniądz był przedmiotem równie gorącego ukochania jak zazdrości. Każdy łamie sobie głowę nad sposobem zrobienia szybkiej i świetnej karjery, ponieważ wie, iż, skoro raz ją zdobędzie, nikt nie będzie mu z niej czynił zarzutów. Otóż, najdogodniejszym środkiem potemu jest kradzież, i kradzież jest pospolitem zjawiskiem.
Kupiec, który zarabia sto za sto, kradnie; liwerant, który, mając wyżywić 30.000 ludzi po 10 centymów dziennie, liczy nieobecnych, daje stęchłą mąkę, zepsuty prowiant, kradnie; inny niszczy testament; inny fałszuje rachunki opieki; jest tysiąc sposobów, które odsłonimy. Cała tajemnica, to utaić
kradzież pod pozorami legalności: każdy brzydzi się zagarnianiem cudzego mienia; trzeba aby samo przyszło, w tem sztuka.
Zręczni złodzieje znajdują w świecie najlepsze przyjęcie, uchodzą za miłych chłopców. Jeśli, przypadkiem, uda się złapać hultaja, który zgarnął poprostu złoto z kasy, idzie na galery: to zbrodniarz, opryszek! Ale niech wybuchnie głośny proces, przyzwoity człowiek, który ograbił wdowę i sierotę, znajdzie tysiąc gorliwych adwokatów.

Po tych refleksjach, które mogłyby się znaleźć w świetnej diatrybie Vautrina w Ojcu Goriot, następuje wpół ironiczny, wpół entuzjastyczny wizerunek złodzieja:

...Złodziej, to rzadki człowiek; natura poczęła go jak swoje pieszczone dziecko; skupiła w nim wszelkiego rodzaju doskonałości: niezmąconą zimną krew; nieugięty hart; sztukę chwytania sposobności, tak chyżej i tak powolnej; zwinność, odwagę, krzepkie zdrowie, bystre oko, sprawne ręce, ujmującą i ruchliwą fizjognomję... Czyż nie trzeba, co więcej, aby złodziej znał ludzi, ich charaktery, namiętności, aby zręcznie kłamał, przewidywał wypadki, ogarniał przyszłość, miał umysł bystry i chybki, aby miał błyskawiczne objęcie, aby był dobrym aktorem, mimem, by umiał chwytać ton i obejście rozmaitych sfer społecznych, udać subjekta, bankiera, generała, znać ich obyczaje, przybrać w potrzebie togę prefekta policji lub żółte pantalony żandarma; wreszcie — rzecz niesłychana, dar który zapewnił sławę Homerom, Arjostom, tragikom, komedjopisarzom — czyż nie trzeba mu wyobraźni, świetnej, boskiej wyobraźni? Czy nie musi wynajdywać wciąż nowych sztuczek? Dla niego, być wygwizdanym, to znaczy iść na galery.

Ale, jeśli się zastanowić z jaką tkliwą miłością, z jaką ojcowską pieczą każdy strzeże tego czego szuka złodziej, pieniędzy, tego drugiego Proteusza; jeśli zważyć spokojnie jak my je chowamy, taimy, ubezpieczamy, kryjemy, trzeba się bodaj zgodzić, iż, gdyby złodziej obracał ku dobremu swoje niepospolite dary, byłby nadzwyczajną istotą, i że brak jedynie włoska aby był wielkim człowiekiem.

Cóż to więc za przeszkoda? Czy nie to, że ci ludzie, mając poczucie swej niezmiernej wyższości, ale nadzwyczaj skłonni do lenistwa — zwyczajna cecha talentu! — grzęzną w nędzy i czerpią w niej gwałtowną nienawiść do społeczeństwa które gardzi ich ubóstwem; nie mając dość siły moralnej aby pokonać wściekłe zuchwalstwo swoich żądz i pragnienie zemsty, wstrząsają gwałtownie łańcuchy obowiązku i widzą w kradzieży tylko szybki sposób wzbogacenia się? Między upragnionym przedmiotem a posiadaniem nie dostrzegają
już nic; zanurzają się z rozkoszą w złem, czynią w niem sobie legowisko, przyzwyczajają się do niego, i tworzą sobie zdecydowane ale dzikie pojęcia o naturze społecznego ustroju.

Tak pisze Balzac w r. 1825, na dwadzieścia dwa lat przed tem Ostatniem wcieleniem Vautrina, w którem, wśród przenikliwej analizy świata zbrodni, pisarz czyni mimochodem tę niepokojącą uwagę: „W ten sposób dochodzi się do kradzieży, którą, jeśli zechcemy wziąć ludzkie serce pod lupę, uznamy prawie za naturalne uczucie w człowieku“. Pomiędzy jednym a drugim utworem upłynął cały wiek męski pisarza; ale jego śmiała, mimo iż romantyczna nieco koncepcja zbrodni, mieści się już niemal gotowa w tym młodzieńczym Kodeksie. Widzieliśmy w Ojcu Goriot, w jaki sposób koncepcja ta wcieliła się w jedną z najświetniejszych figur balzakowskiej galerji, w Vautrina; ów Janosik paryski, z wyżyn swej filozofji, nie bez słuszności ze wzgardą spogląda na świat płazów ludzkich, których (jakże względna!) uczciwość jest wyłącznie niemal tchórzostwem, i którzy swoje świństewka trwożnie zamykają w granicach legalności. Tam, ujrzeliśmy tylko w jednym błysku perspektywę tego drugiego świata, świata galer i zbrodni, w którym Vautrin jest równie u siebie jak przy stole pani Vauquer; tutaj, Balzac ukaże nam ten świat w całej pełni.
Niejeden z czytelników, który, pochłonięty tą pasjonującą książką, przełknie bez oporu wszystkie jej awantury, zbuntuje się przeciw samemu zakończeniu: galernik, zbrodniarz, przedzierżgnięty w naczelnika policji, to już za wiele; czy ten Balzac bierze nas za dzieci? A jednak, właśnie to zakończenie karjery zbrodniarza oparte jest ściśle na rzeczywistości: pierwowzorem był dlań słynny Vidocq, ex-galernik, później zaś naczelnik policji bezpieczeństwa, który w owej epoce ogłosił swoje pamiętniki. Balzac, wiedziony zrozumiałą ciekawością, zapragnął poznać Vidocqa i chętnie słuchał jego wspomnień i opowiadań, podziwiając tę atletyczną postać, tę stalową budowę, którą później obdarzył swego Vautrina. Jest rzeczą naturalną, iż, w opowiadaniach tych, szef policji (który zresztą, na tym posterunku, nie ziścił nadziei jakie w nim pokładano) chcąc salwować swą niezaszczytną przeszłość, starał się ją opromienić poezją energji, siły, nieznanych szlachetności tego świata zbrodniarzy, i że niejeden rys wystylizował w tym duchu. Z drugiej strony, wyobraźnia Balzaka — zwłaszcza przy sposobie jego tworzenia: w nocy, w zupełnem kilkotygodniowem nieraz odcięciu od świata, przy pomocy narkotyku — aż nazbyt skłonna była do tych wyolbrzymień; i tak powstało to Ostatnie wcielenie, książka, w której głębia, prawda i patetyczność barwią się dziecinnym niekiedy romantyzmem efektów.
Dwoistość pierwiastków tego utworu jest zapewne przyczyną, iż sądy o nim wypadły tak rozbieżnie. Jedni uważają koncepcję Vautrina za koronę twórczości Balzaka, gdy drudzy chcą w nim widzieć jedynie figurę z kryminalnego romansu. Ale, nawet wymawiając to tak zdyskredytowane słowo romans kryminalny, strzeżmy się przed niedocenieniem twórczej i na tem polu potęgi Balzaka. Karmieni dziś do przesytu wszelakimi Holmesami i typem gentlemana-włamywacza w przeróżnych odmianach, nie zapominajmy, że to Balzac właśnie pierwszy uczynił pospolitą zbrodnię i zbrodniarzy przedmiotem literatury: ale to, co u innych miało się stać jałową igraszką i drażnieniem wyobraźni tłumów, u niego było koniecznem dopełnieniem tej olbrzymiej monografji społecznego człowieka, jaką jest Komedja ludzka. Pamiętajmy również, iż nowoczesna kryminalistyka była, w epoce Balzaka, ledwie w zalążku, i że późniejszy jej rozwój potwierdził wiele głębokich spostrzeżeń pisarza, a nieraz może w nich znalazł swój impuls[1].
Cóż za przepaść zresztą, cóż za różnica w traktowaniu tematu między Balzakiem a t. zw. literaturą kryminalną! Uważmy to: zasadą powieści kryminalnej jest grube zaciekawienie: dany jest fakt zbrodni, chodzi o to kto ją popełnił; i autor prowadzi nas przez labirynt hipotez, czyniąc z tej gonitwy za wciąż umykającem się słowem zagadki przedmiot wyłącznego zainteresowania. Nic podobnego u Balzaka. Weźmy tę powieść: wszystko wiemy, niema dla nas tajemnicy; treścią jest analiza stanów duszy, oraz komentarz do ustroju społecznego, w którym niewidzialne nici łączą z sobą interesy, namiętności najbardziej napozór oddalonych sfer i osób. Niespełna czterdzieści godzin trwa akcja wypełniająca ten duży tom, i ani przez chwilę nie czujemy aby się wlekła.
W każdej figurze, w każdej sytuacji niemal spotykamy w tej książce ów podwójny element: nieprawdopodobieństwa i prawdy. I, ostatecznie, wrażenie prawdy przeważa: może nie potocznej prawdy życia, ale prawdy wyższego rzędu, prawdy wielkiego poety. Uśmiechamy się z patetycznej szlachetności zbrodniarza, walczącej o lepsze z „wielkością“ pana de Granville: ale wyobraźmy sobie np. molierowskiego Alcesta, który nie byłby wielkim panem, mogącym sobie pozwolić na to aby na nikczemność świata odpowiedzieć dumną wzgardą: czy wiemy, dokąd gorycz, oburzenie i poczucie krzywdy mogłyby zawieść Alcesta, który byłby dzieckiem ludu? Fantastyczny jest ów pojedynek zbrodniarza z władzą: ale prawdą obraz działania Sprawiedliwości, z której trybów zbrodniarz wychodzi zahartowany jak stal, a pół-winny i słaby ginie zmiażdżony. Ileż głębokich wejrzeń w istotę sądownictwa, ile świetnych satyrycznych rysów w tej parze Camusotów! Fantastyczną jest Azja, owa Doryna galer, ale jak żywy ów wielki świat księżnej de Maufrigneuse, jak dysząca prawdą namiętność wcielona w panią de Sérizy!
Odczytajmy tą scenę, która pobieżnego czytelnika nie uderzy może niczem niezwykłem. Weźmy ją na tle epoki, pomiędzy tą literaturą, jaką Balzac zastał, a jaką zostawił. Możemy tu studjować to, co też jest, w powieści, niemal jego wynalazkiem; to przezwyciężenie konwencyj literackich, które u niego jest poprostu prawdą, a które, u jego następców, wyrodzi się nieraz w brutalny naturalizm. Przed Balzakiem, jak ubóstwo jest „schludne“, tak namiętność ma zawsze lat ośmnaście, i zawsze jest urocza: łzy, „nieład stroju“, opromieniają ją nowym wdziękiem. Któż, przed Balzakiem odważyłby się przedstawić Miłość w jej paroksyzmie w takiej postaci, i to, dodajmy, nie depoetyzując jej, nie odzierając z wdzięku:

Hrabina liczyła wówczas czterdzieści pięć wiosen; otóż, peniuar jej z malowanego muślinu, cały pognieciony, niedyskretnie odsłaniał biust bez gorsetu. Oczy obwiedzione sinym kręgiem, centkowane policzki świadczyły o gorzkich łzach. Włosy zgarnięte pod koronkowym czepeczkiem, nietknięte grzebieniem od dwudziestu czterech godzin, ukazywały krótki chudy warkoczyk, oraz kosmyki włosów w całem ich ubóstwie. Leontyna zapomniała włożyć fałszywych warkoczy.

To jedno: „zapomniała włożyć fałszywych warkoczy“, czyż nie wymowniej maluje stan duszy biednej kobiety, niż dziesiątek ogólników i superlatywów?
Kwestjonowano nieraz owe „wielkie damy“ Balzaka; rzecz ta była nawet przedmiotem dość uszczypliwej polemiki między dwoma poważnymi Akademikami[2]. Zarzucano tym księżnom i hrabinom, iż odzywają się i działają nieraz jak gryzetki. Z chwilą kiedy pp. Brunetière i Faguet (dziś obaj już na sądzie boskim) pomawiają się wzajem o niekompetencję w tem jak mogły a jak nie mogły mówić wielkie damy w epoce Restauracji, nie popełnię tej pretensjonalności, aby zabierać głos w tej materji. Być może, iż Balzakowi zdarzały się światowe omyłki tego typu, jakie np. zdarzają się Żeromskiemu; może to nawet było przyczyną, iż glorja jego jako malarza obyczajów wielkiego świata wcześniej wzrosła poza granicami Francji niż w samym Paryżu, gdzie te szczegóły bardziej mogły razić. Ale tego rodzaju odcienie zacierają się z czasem, dziś są dla nas niedostrzegalne i obojętne; wrażliwi jesteśmy tylko na wewnętrzną prawdę i żywotność typu; pod tym zaś względem, takie panie d’Espard, de Maufrigneuse, de Sérizy, odciskają się w wyobraźni naszej niezatartemi rysami.
W Ostatniem wcieleniu Vautrina, Balzac odzyskuje siłę i celność myśli, które w poprzednim tomie gubiły się niekiedy pod romantyzmem fabuły. Nie brak tego romantyzmu i tutaj; ale o wiele częściej jest on wspaniałem wyolbrzymieniem życia do rozmiarów mitu, niż urągającem prawom życia kipieniem forsownie podniecanej wyobraźni. Faktem jest, że zbrodnia istnieje; że, poza naszem społeczeństwem, istnieje, w każdej wielkiej stolicy, całe drugie społeczeństwo będące z niem w ciągłej wojnie. Egzystencja ludzi należących do owego świata znajdującego się poza prawem jest, z natury rzeczy, arcyromantyczna; wystarczy wziąć do ręki kronikę policyjną paryskiego dziennika, aby się o tem przekonać. Faktem jest, iż codziennie zdarzają się ucieczki z więzień, przedstawiające się jako niepojęty tryumf chytrości i zuchwalstwa jednostki nad samoobroną społeczeństwa. A zresztą, czyż nie byłoby niedorzecznością kwestjonować prawo poety do opowiadania nam baśni? Mądra i ciekawa baśń, czyż to nie jest najpierwotniejsza, najbardziej odpowiadająca potrzebom naszej myśli i wyobraźni forma literatury?
Omawiając w paru słowach Blaski i nędze, uczyniłem sobie niewinną zabawę z tego, aby notować pewne nieścisłości i niekonsekwencje, jakich dopuszcza się Balzac w toku opowiadania. Nie jest to zresztą tylko błaha rozrywka: notowanie tych rysów pozwala nam wejrzeć głębiej w mechanizm twórczy Balzaka; przekonywują nas, iż twórca Komedji ludzkiej był o wiele więcej genjalnym improwizatorem niż cierpliwym budowniczym swoich wielkich koncepcyj. W gorączce twórczości nie miał nawet czasu ani pamięci na to, aby, wydając w książce te drukowane w dziennikach poszczególne części, usunąć owe jaskrawe sprzeczności. W Ostatniem wcieleniu jest ich może jeszcze więcej niż w poprzednim tomie, i jeszcze ważniejszych. Tak np. Gazeta sądowa donosi z polecenia generalnego prokuratora, że Lucjan umarł w chwili gdy sędzia podpisywał dekret wypuszczenia go na wolność, podczas gdy później dowiadujemy się, że pan de Granville zarządził przeniesienie jego zwłok, iżby publiczność mniemała że umarł na wolności. Sędzia Camusot każe odczytać Lucjanowi ustęp zeznań Herrery tyczących jego ojcostwa, gdy poprzednio słyszeliśmy wyraźnie, iż kazał pisarzowi nie notować tej części zeznań galernika. Kanonik Herrera mówi raz po raz o celi „sekretnej“ jak stary bywalec więzień, etc. etc. W żadnej powieści Balzac nie nagromadził tylu nieścisłości co w tych dwóch tomach.
Dziwi nas także i ta dobroduszna pobłażliwość, z jaką Jakób Collin odpuścił winy Paccardowi i Europie, istotnym sprawcom śmierci Lucjana, daleko w mniejszym w tej mierze od nieboraka Camusot, który, ostatecznie, spełnił tylko swój obowiązek. Dziwi nas niejednokrotnie zdumiewająca naiwność dyrektora więzienia i szefa policji bezpieczeństwa. Corentin przypisuje Vautrinowi posiadanie miljonów wyłudzonych Nucingenowi, gdy wiadomo mu dobrze, iż pochłonęło je wykupno „rodowych dóbr“ Lucjana, i t. d.
Ale to pewne, że łatwiej jest notować usterki Balzaka, niż oprzeć się jego urocznej potędze. Hipnotyzuje czytelnika, jak Vautrin swoje ofiary. Zagarnia w obręb swego świata, po którym świat rzeczywisty zdaje się jakiemś półżyciem. „Konsekwentne studjowanie Balzaka — pisze Oskar Wilde[3] — przemienia naszych przyjaciół w cienie, znajomych w cienie cieni. Jedną z największych tragedyj mego życia jest śmierć Lucjana de Rubempré. Nigdy nie zdołałem się wyzwolić całkowicie z tego przejmującego bólu. Dosięga mnie w chwilach najwyższej radości, tłumi nieraz wybuch śmiechu“. W tem szczególnem wyznaniu możnaby się dopatrywać przesady, kokieterji: ale zważmy, iż właśnie Oskar Wilde, bardziej i inaczej niż ktokolwiek inny, mógł odczuć istotę Lucjana, mógł nań spojrzeć temi oczami jakiemi patrzy nań Vautrin i współdźwięczeć wszystkiemi fibrami serca z elegją wyśpiewaną przy trumnie pięknego efeba. To świadectwo Wilde’a stanowi najwymowniejszy może dokument intuicji, z jaką Balzac, niesamowity wizjoner, wnikał we wszystkie zaułki ludzkiej duszy.

Kraków, w grudniu 1920.






  1. Roux, Balzac jurisconsulte et criminaliste, Paris 1906.
  2. Faguet, XIX Siècle; Brunetière, Honoré de Balzac; Faguet, Balzac. (Chodziło, o ile pamiętam, między innemi rzeczami, o to, czy księżna może powiedzieć: Hein?).
  3. Intentions („Djalogi o sztuce“).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.