Pękły okowy/Część druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

— Osamotni mnie pani strasznie... A czy napisze pani do mnie? I pozwoli pani, że po ślubie jej siostry przyjadę do Warszawy?
— Nie, nie pozwolę! Będę teraz bardzo sroga.
— Czyż pani nie pojmuje, w jakiej zostawia mnie pani niepewności i tęsknocie?
— Pojmuję, lecz... ja wpierw muszę uwolnić się z tych nieznośnych pętów. A nadto... mówiłam. Ja panu wierzę sercem i pragnę w pana wierzyć gorąco, ale rozsądek mi szepce, że to może złudzenie, za jakie odpokutuję srodze, że to cudny sen miłosny, który nie przetrwa próby czasu, nie ostoi się na ziemi, lecz zniknie jak tęcza... Pan taki zapalny junak! Może to tylko słomiany ogień, co wybucha świetnie a tem sromotniej gaśnie. Zjawi się jaka urodna panna Emma... Gdy pan straci mnie z oczu...
— Nigdy nie wyrwę pani z serca. Tak jak ja panią kocham, można kochać tylko raz w życiu.
— A więc to się okaże za kilka tygodni, gdy pan pozostanie sam z sobą...
Wiktor umilkł. Rzucił się w trzcinowe krzesło we wnęce willi, umajonej kwiatami i wyzierającej na ogród i pola. Niecierpliwił się i zżymał, że ona ostrożną ręką odsuwa go trochę od siebie, słuchając głosu rozsądku. A Jadwinia nie mogła zapomnieć o pannie Emmie, ani o owej parze kochanków, co rozchodzili się po dwuletniem pożyciu. Pragnęła, by wytrzeźwiał, ujarzmił zapęd zmysłowy i w spokoju przyszedł do rozpoznania swych uczuć. Rozumiała wybujałego swego rycerza, czarującego przez swą wybujałość a niebezpiecznego, lecz nie doceniała ogromu jego miłości dla siebie. Patrzała nań ze słodkim uśmiechem, gdy w chmurze niezadowolenia zatopił palce w swe czarne włosy.
— Ależ, panie Wiktorze, kilka tygodni spokojnej rozwagi przed tak ważnym krokiem, czy to tak wiele?
Dookoła nich leżał sielski pokój. Po wypalonej trawie ogrodu chodził poważnie krzywonogi jamnik i jak policjant zaglądał w krzewy floksów i bujnych piwonji.
— Krzywdzi mnie pani... A czy pani wierzy w niezłomność swych uczuć? — kwestjonował Wiktor.
— Najzupełniej!
— Można polegać na pani jak na Zawiszy?
— Z pewnością!
— A pisała pani do profesora?
— Napiszę lada dzień.
— Nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie!
— Chociażby rodzice odradzali pani i sprzeciwili się naszemu związkowi?
— Chociażby tak było.
— A czy pani sądzi, że oni zgodzą się na nasz ślub?
— ... Nie łatwo... — wyznała z cicha Jadwinia. — Żal im będzie człowieka, którego znają i cenią, i przykro, że nie będą mieli mnie w Warszawie. A Śląska nie znają wcale, więc będą mieli wrażenie, że idę na wygnanie.
— A Ślązak w ich pojęciu...?
— To jakby trochę Niemiec, nie taję.
— No, nie dziwię się temu!... — wyrzekł jakby do siebie. — Ja sam mimo wszystko noszę pokost... A pani to we mnie nie razi? Nie odpycha jej odemnie?
— Czyż mnie odepchnęło? Czy mogło by mnie oderwać to od tak cudnego Polaka?
— A czy widzi pani przed sobą przyszłość z tym Polakiem w Mysłowicach i w tej nowej Polsce?
— O tak! Przeżyłam z wami zbyt wiele, zbyt wiele osobliwych, wielkich momentów, abym nie miała zżyć się z tą ziemią piastowską, tak długo zapomnianą. Tu dopiero żyłam w całej pełni, tu współpracując dla dobra Polski, poczułam się dopiero Polką i tu dopiero poczułam się kobietą... w miłości. Jestem wasza! A przykuł mnie do tej ziemi... mój rycerz.
— A złota, jedyna!...
— Tu dopiero dowiedziałam się co to szczęście.
— Porywa mnie pani w słońce a każe mi patrzeć na prozę życia. A więc zapytam, czy ten rycerz zdoła stworzyć dla niej stosowne warunki bytowania codziennego. Czy ja potrafię dać pani w życiu tyle, co ten świetny profesor?
— Stokroć więcej.
— Rzeczywiście?
— Tak, sto razy tak.
— Cóż ja mogę pani ofiarować?
— O położeniu pana i jego widokach na przyszłość mówił mi ojciec pana.
— Mówił to pani?!
— Wszystko, szczerze. On bardzo pana kocha. Jego jednego.
— Tak?
— A przedewszystkiem, jeśli się nie mylę, ofiaruje mi pan wyśnioną, niepodzielną miłość.
— A jednak nie posłyszałem jeszcze ostatniego słowa: „będę twoją...“, tego słowa, którem teraz żył-bym jak żydzi na pustyni manną.
— Drogi mój panie Wiktorze, znając me uczucia, przetrwa pan i bez tego ostatniego słowa ten okres czasu.
— W niepewności...
— Nie! Z mej strony nie dozna pan zawodu. Ja w panu jednym widzę całe swe szczęście.
Blask słoneczny przeszedł przez jego czoło.
— Zaprawdę pani zadaje mi rany i sama leczy je cudownie.
— Rany? Aż rany? — uśmiechnęła się ślicznie.
— Och! — wybuchł z namiętnością i nakrył twarz rękoma. — Zawsze jeszcze pani nie wie, że ja bez niej, jak bez powietrza, nie mogę zgoła istnieć?
Powstała szybko i ujęła jego głowę w dłonie.
— I mnie będzie tęskno...
— O ty ukochana!... — wyszeptał przez zęby, potem zerwał się, wziął ją w ramiona, utulił i błagał żarliwie o usta.
Ona broniła się słabo i słodko.
— Nie, złoty panie Wiktorze, nie... Jeszcze kto zobaczy...
— Tylko Buks.
Zwarły się usta i utonęli w słonecznem upojeniu.
Ramiona dziewczyny zawisły bluszczowo na jego szyi i szept omdlały musnął mu twarz:
— Nie zapomni o mnie...?
— Nie, ale umrę z tęsknoty...
— Jedyny mój... Tęskno będzie...
Żałość ogarnęła ją falą i rozpłakała się na jego piersi. A on rad był z tego, bo czuł się kochanym, szczęśliwym i mógł przycisnąć wargi do alabastru jej szyi. Palił ją pocałunkami, aż położyła dłonie na jego twarzy. Wyplątała się powoli z jego splotów, w rozblaskach brylantowych jakby wynurzając się z gorącej, wonnej i upojnej kąpieli.
— Teraz będę sroga! — przyrzekła sobie, a łobuz uśmiechnął się:
— Ładna perspektywa...
Rozśmieszył ją i „na pożegnanie“ jeszcze wytargował całusa.
Ale pożegnanie było przykre, gdy ujrzał ją w przedziale wagonu, tę swoją uroczą dziewczynę w aureoli jasnych włosów z aż trzema bukietami kwiatów na łonie. Przytulił twarz do jej rąk i czuł, że gdyby była całkiem wolna, żegnałby w niej swą narzeczoną. Bo byli sobie poślubieni w sercach.
— A niechaj pan ma się na baczności! — przestrzegła go, stojąc w oknie ruszającego pociągu, i posłała mu, położyła na piersi długie, smętki kojące spojrzenie.
Od chwili jej wyjazdu Wiktor udawał przed sobą, że nie myśli o niej, chociaż tęsknota za tą lubą dziewczyną i gwiazdą jego życia, spoczywała na dnie jego duszy i nastrajała go na poważniejszą nutę. Ze zwykłą swą rwącą aktywnością organizował w Mysłowicach parytetyczną, z Polaków i Niemców złożoną Policję Plebiscytową, t. z. Apo, jaką Niemcy uznali za „wielki strategiczny sukces Korfantego“ a Polacy za bezcenną podporę swych poczynań plebiscytowych oraz jawny zawiązek polskiej siły zbrojnej. Wnet rozporządzał ośmdziesięciu dobrze uzbrojonemi ludźmi.
Nie wyczerpywało to wcale jego działalności. Brał udział w naradach nad sprawami wojskowemi, nie wysuwając się wcale na naczelne stanowiska, pomagał w pracach organizacyjnych i niejednokrotnie jeździł na zebrania oświatowe i zagrzewał lud do skupiania się pod sztandarem polskim. A dawało mu to dużo zadowolenia, bo odkąd znikła Zycherka a z nią straszak, krępujący ludzi, lud śląski podniósł głowę, poczuł się gospodarzem u siebie i powstawały nowe zrzeszenia polskie. Wkrótce w ojcowskiej willi zabrakło Wiktorowi siostry. Zabrał mu ją Augustyn Widera, dotąd pustelnik wśród ziomków.
Z okazji ich ślubu nadszedł do Matyldy bardzo serdeczny list od panny Orzelskiej oraz cenny podarek: serwis do kawy z porcelany saskiej, który niezmiernie zaimponował dyrektorowi a zarazem ucieszył go jako zwiastun posagu dla syna.
List ten okazał się źródłem radości dla stęsknionego porucznika. Odczytując go z nabożeństwem, wchłaniał w siebie ów przewijający się między wierszami ton liryki serdecznej i szukał wzmianki o sobie. „Nie przypominam się panu Wiktorowi“ pisała niepoczciwa ta istota a przez to przypominała. A wszystko, co pisała, rozpraszało wątpliwości i obawy, jakiemi niekiedy sceptycyzm próbował zaćmić jego szczęście — szczęście zamykające się w tem, że zdobył serce ukochanej kobiety, którą szanował i wielbił.
Wprawdzie Polka ta kazała zawsze jeszcze zdobywać się jakby bezcenny skarb, lecz w gruncie rzeczy nie miał jej tego za złe, gdyż przez to zyskiwała ona w jego oczach jeszcze więcej. Nie była „łatwa“, bo była tworem ze szlachetnego materjału. Więc widział w niej gwiazdę, do której teraz pielgrzymował pokornie po przez wszystkie dni swego bezmiłosnego życia.
Liczył tygodnie, jakie dzieliły go od przypuszczalnego jej powrotu.
Tymczasem panna Aneta Grolmanówna jawiła się często na jego drodze, zwłaszcza gdy był w restauracji wśród wesołej, żołnierskiej kompanji. Siadała przy nim i niosła mu różne, śmiałe przynęty, które dawniej byłyby niebezpieczne, a teraz nieciły w nim tępą wściekłość. Unikał zatem panny Anety skrupulatnie.
Istotna niespodzianka spadła nań w postaci listu od zapomnianej panny Emmy. Czyż potem, co zaszło, nie przestał on jeszcze istnieć dla tej kobiety. W liście tym mistrzowskim wyznaczała mu ona schadzkę we Wrocławiu, w miejscu, gdzie spotkali się dawniej. A ujęła to w formę taką, jakby pragnęła tylko pomóc wypadkowi do ostatniej rozmowy na koturnie poezji lirycznej z jedynym wybrańcem swej duszy.
Zaprawdę Wiktor mógł był uświadomić sobie, że wyplątał się z sieci wyrafinowanej syreny, która byłaby włóczyła go za sobą jak złapaną rybę na haczyku. Ale przestał się nią zajmować. Zachował dla niej odcień gniewu. Doskonale opancerzony przeciwko jej przynętom, wrzucił list do kosza i pozostawił go bez odpowiedzi.
Pewnego dnia odwiedziła go matka. W przewidywaniu jego ślubu przyszła, by pomówić z nim o umeblowaniu jego dużego a napoły pustego mieszkania na piętrze długiego, jednopiętrowego domu w sąsiedztwie tartaku parowego. Ale Wiktor odparł.
— Nie jestem narzeczonym. Jeśli mnie Jadwinia zechce, wtedy mama wraz z nią zrobi z tego mieszkania, co uzna za stosowne.
— Ona nie miałaby ciebie chcieć?
— Kto wie? Kobieta jest zmienna.
— Przecież kocha cię tak, że... przechodzi pojęcie.
— Aż tak?! — rozpromieniał Wiktor i dodał: — Chociażby tak było, ja kocham ją jeszcze więcej.
— Dlatego boję się. byś nie popełnił wielkiego błędu...
— Jakiego?
— Na szczęście harmonizujecie z sobą duchowo, niemniej jednak, kochając ją tak, jak ją kochasz, mógłbyś dążyć do opanowania jej wolnego ducha, przygniatać jej indywidualność do ziemi, podporządkowywać ją swemu autorytetowi.
— Skąd to mamie przyszło do głowy? Ja miałbym Jadwinię tyranizować? Ona nie dałaby się wcale wziąć w ryzy.
— Mój Wiktorze, teraz ona ma nad tobą przewagę, ale po ślubie ty zapanujesz nad nią. Wtedy przy twym temperamencie jest możliwe, że ona nigdy nie będzie dosyć twoją własnością.
Wiktor patrzał w matkę wielkiemi oczyma, i słuchał jej w skupieniu.
— Czy rozumiesz, co chcę powiedzieć? Może zapragniesz owładnąć jej myślami, ukształtować jej umysł na swoja modłę, zrobić z niego swój instrument muzyczny. To byłoby nieszczęściem. Bo to dziewczyna myśląca, rozumna i samoistna. Ona nie zniosłaby tyrańskiego nacisku niewoli. Takiego rumaka nie przerobisz na konia pociągowego. W takim wypadku jedna kobieta gaśnie, poddaje się pozornie autorytetowi, zamienia się w automat a w głębi duszy niecierpi swego męża, inna zaś poprostu opuszcza go, uważając pożycie z takim mężem za nieznośne. Pamiętaj, że kobieta, nie każda wprawdzie, ale ona, jest także człowiekiem.
— Pomyślę nad tem! — odrzekł Wiktor, niezmiernie zdumiony tem, co prawiła mu matka.
Nigdy nie podejrzywał tej cichej, zgaszonej kobiety o takie oryginalne myśli. Zadumał się nad tem i po raz pierwszy ujrzał jej pożycie małżeńskie w świetle prawdy. Pojął, że matka jego przez całe życie była nieszczęśliwa przy boku męża, bo człowiek ten o brutalnej organizacji duchowej nietylko nie rozumiał jej delikatnej, podniosłej, uduchowionej natury, lecz żywił dla niej instynktowną pogardliwą animozję. Deptał ją, spychał w kąt, zamieniał w kucharkę i służebnicę. Nie pozwolił jej żyć duchem. Jakoż skurczyła się w sobie, zamknęła, zamilkła i niecierpiała męża za to skrycie.
To była jej tajemnica, jaką odkryła teraz synowi, by otworzyć mu oczy na podwodną rafę pożycia małżeńskiego. Obawiała się bowiem, czy nie odziedziczył po ojcu tego germańskiego rysu charakteru, pod którego bezwzględnym naporem przemieniła się z człowieka w narzędzie.
Wiktor odczuł cichą niedolę życia swej matki i tego wieczora utulił ją w ramionach serdecznie.
— Zrozumiałem mamę... Ja muszę szanować w Jadwini człowieka.
A pani Agata sumitowała się ze swej dla męża niepochlebnej szczerości.
— Mówiłam ci to, Wiktorku, bo pragnę, abyście zawsze byli tak szczęśliwi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.