Pękły okowy/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Zbliżała się już jedenasta, gdy Wiktor pojawił się w salonie ojcowskiej willi z twarzą przychudłą, z gorączką w źrenicach, ołowiem w członkach. Był zabity, jakby powracał z pogrzebu. Nie spał w nocy, z rana wałęsał się po salach, spoczywał nad rzeczką, palił papierosy, rzucał je w wodę i śledził martwem okiem, jak rozkładały się i tonęły.
Zauważyły jego stan obie panny. Matylda, która rada nierada musiała mu wyśpiewać słowo w słowo, co posłyszała od Jadwini, pytała go, czy nie chory i muskała jego czoło pieściwie. Sądziła jednak, że jedynie rączka jasnowłosej czarodziejki potrafi zdjąć z niego rozpacz, rozchmurzyć to czoło i tchnąć w niego promień radości życia, więc znikła, choć paliła ją ciekawość, co to będzie...
Panna Jadwiga, dnia tego blada i skupiona, zapatrzyła się martwo w ogród i czekała na jego słowo.
— Pani wyjeżdża wkrótce i nie wróci? — wyszeptał niby we śnie.
— Wrócę za cztery, pięć tygodni.
— Nie wróci pani. Narzeczony pani nie puści.
— On w Paryżu. Nikt mnie nie powstrzyma.
— Miłość panią powstrzyma.
— Ja go nie kocham!
— To nie byłaby się pani zaręczyła. Właśnie nic pani. Przecież dla pani to nie „transakcja“.
— Panie Wiktorze, niech pan tu siada. Niech pan nie będzie taki smutny!... Opowiem wszystko.
Siadła w fotelu, on opadł na krzesło tuż przed nią, wsparł łokcie na kolana i zwiesił głowę.
— Gdy wstąpiłam na uniwersytet, ogromnem cieszył się uznaniem młody profesor historji prawa, dr. Zygmunt Chalecki z Wiednia. Był poprostu w modzie dzięki nieporównanej swadzie i dialektyce. Chociaż słuchałam historji polskiej, bywałam często na jego interesujących wykładach. Chadzałyśmy hurmem. Istotnie posiada on nadzwyczajny dar słowa. A jam taka entuzjastka... Ujął nas jeszcze i tem, że sławił John‘a Stuart‘a Mill‘a pioniera emancypacji, a krytykował kodeks Napoleona, za to, że krzywdzi kobietę w społeczeństwie. Zachwyt otaczał go nimbem.
— Tej zimy zdarzyło się, — ciągnęła — że poznałam profesora na wieczorze. Nie wiem, czy ja mu się tak podobałam, czy podobało mu się to, że ma we mnie wielbicielkę... Raziło mnie u niego, że cechuje go jakiś niewieści sposób wymawiania, raziło mnie trochę... jeszcze coś innego. Ale imponował mi wykształceniem, inteligencją, równowagą, dystynkcją. Był niebrzydki, ujmujący. Zazdrościła mi go niejedna panna.
— Stało się to prędzej aniżeli mogłam się spodziewać... za prędko. Brakło mi czegoś. Teraz wiem czego... Przeraziłam się, gdy mi się oświadczył. Ale profesor przysłaniał mi człowieka i byłam pod wpływem powściągliwej jego adoracji. Bo on nietylko mnie kocha, ale ceni wysoko.
Przerwała. W otaczającej ich ciszy słychać było brzęczenie dużej muchy, która biła o szybę, szukała wyjścia na wysłonecznioną swobodę ogrodu.
— Czy siostra mówiła panu, jak ja się boję małżeństwa?... Trzeba się tego bać, jeśli kto nie chce zwichnąć sobie życia, pognębić się... Nie chodzi tyle o warunki materjalne, lecz o człowieka. Trzeba go zarówno kochać jak... w niego wierzyć pod każdym względem. Ja wierzyłam w pana Zygmunta ogromnie i wierzę, że dla niego byłabym przez życie zawsze najdroższą osobą. Przy nim dni moje układałyby się niby kamyczki w niezbyt barwną i piękną ale w harmonijną mozajkę. Mieszkałyby w naszym domu pogoda i pokój.
— Pani za niego wyjdzie! — wtrącił głucho Wiktor.
— Nie!
Raptem, niby prądem elektrycznym tknięty, Wiktor zerwał się na nogi, chwycił się oburącz za głowę i z bolesnym skurczem na twarzy wyrzucił w nieprzytomnym porywie:
— Ja do tego nie dopuszczę! Ja bym tego nie przeżył.. Jeśli pani nie chce, abym popełnił straszne szaleństwo i łeb sobie rozbił o mur... Abym się zastrzelił... Ja panię kocham na śmierć.
Opuścił ramiona obumarłe nagle w rozpaczy i z warg jego spadła skarga cicha a ciężka, jak wieko grobowca.
— Ale pani mnie nie kocha.
Uśmiech złotego zadowolenia przesunął się po jej licach niby błysk reflektora.
— Panie Wiktorze drogi, niech pan siada, uspokoi się. Proszę... — zadźwięczała nuta pieszczoty i ukołysała go magicznie. — Ja za niego nie wyjdę. Pisałam już do mamy. Zerwę te węzły, bo przekonałam się, że go nie kocham. Dzisiaj małżeństwo z nim byłoby czemś nad wyraz okropnem, bo... pan wie.
— Bo co?

— Bo pokochałam pana...
Snop promieni słonecznych padł na jego twarz, ocknął go do życia. Chciał pochwycić jej rączki, lecz ona go powstrzymała i ciągnęła z pochyloną głową:

— Kocham pana, może na swoje nieszczęście... Kocham od naszego pierwszego spotkania, może nawet wcześniej... Kocham, może na swoje nieszczęście... — powtórzyła smutnie.
On przypadł do jej nóg w mgnieniu oka i jął sobie rozdzierać duszę, wyrzucać z serca gorące, jak żagwie słowa, jakie chwila niosła mu na usta:
— Oh, jeśli miłość moja ma być dla pani nieszczęściem, niech mnie pani ugodzi w serce i zabije! Umrę szczęśliwy, że umieram u pani nóg w promieniach miłości...
Świetny blask zakochanych oczu olśnił go i urzekł. Położyła dłoń na jego rozpalone czoło, pochyliła się torsem do jego starganej namiętnością twarzy i zanuciła mu znów kołysankę:
— Nie trzeba tak rozpaczać, tak szaleć, panie Wiktorze najdroższy!... Przecież ja pana kocham... Jeszcze pan nie wie jak?..
— A mówi to pani tak smętnie, jakby to było tylko... echo zamierającej miłości.
— Bo jestem nieszczęśliwa...
Łzy zaszkliły się pod jej powiekami.
— Czemu?? Przez tą kobietę?
— Przez pana. Pan jest taki porywający szaleniec, że jak panu kobieta się spodoba, pędzi pan za nią na oślep, jakby na stu koniach, gotów rzucić się za nią nawet w ogień bojowy, byle ją zdobyć. A potem...
— A kogoż ja tak zdobywałem prócz pani jednej? — wpadł skulony u jej nóg, zapatrzony w nią jak w tęczę.
— A cóż pan zrobił z tą nieszczęśliwą kobietą? Rozkochał ją pan w sobie do szaleństwa. Może sprowadził ją pan na manowce... Rozkochał ją pan, świat jej przysłonił, zabrał jej spokój, zafascynował, aby pewnego dnia wyrzucić ją poza nawias swego serca a jej fotografję na śmieci, chociaż z pewnością szalał pan za nią swego czasu. A wczoraj, gdy pan ją ujrzał, tę swoją „libstę“, był pan jak lód, nie miał dla niej jednego chociażby uprzejmego słowa. To może spotkać każdą inną kobietę ze strony pana. A ona jest bardzo ładna! Był pan jak lód, gdy ona przez ten cały czas nieprzytomna z miłości w jeden nerw rozdrganego serca zaklęta, taka biedna...
— Więc pani by chciała, abym ja do niej wrócił?? — zawołał, niesłychanie zdumiony.
— Nie, wcale nie! Ale należało mieć trochę względów dla dawnej kochanej a złamanej, udręczonej kobiety. Pan był okrutny.
Na to Wiktor, niemal przerażony, podniósł się z kobierca, przysiadł na parapacie okna i wyrzekł:
— Na miłość boską, co pani z tego zrobiła za romans!...
Więc ostatecznie ona to wyniosła z owego występu podrażnionej lwicy... Jeśli Emma pragnęła wypłatać mu djabelnego figla, wbić klin między nich, to jej się udało. Jednakże osłupiałaby ze zdumienia, przekonując się, że nie dokazała tego wcale przez swą artystyczną grę, lecz poprostu dzięki temu, iż wnikliwa ta dziewczyna odkryła sprężynę, jaka popchnęła ją do tej sceny.
Chociaż kobiety naogół odnoszą się do siebie z zaskórną i jakby zasadniczą niechęcią, bywają momenty, gdy stają w jednym szeregu przeciwko mężczyźnie na komendę swej płci, w imię solidarności interesów.
— Czyż panny Emmy nie sprowadziła tutaj szalona miłość? Temu nie może pan zaprzeczyć! — replikowała panna Jadwiga.
— Miłość, miłość... Pani nazywa miłością paroksyzm podraźnionych przez zazdrość nerwów. Ta nieobliczalna kobieta cierpi na przerost próżności i ambicji.
— Wczoraj pan przyznał, że ona nie mogła wiedzieć o mem istnieniu.
— Ale zobaczywszy panią, wpadła w trans zazdrości. Dobroć pani niema granic, jeśli objawia się nawet względem kobiety, która parskała na panią nienawiścią. Niestety, przez to wyrządza mi pani straszną krzywdę.
— Czy pan względem niej nie zawinił w niczem? — spojrzała mu w oczy.
— Ona nie ma do mnie żadnej pretensji a ma mi za złe tylko to jedno, że pozwoliłem sobie zakochać się w pani, zamiast pozostać na jej usługi, być wygodnym jej kaprysem.
— Ona chciała przecież wyjść za pana.
— Tak i nie. Niby to zaręczyła się ze mną, aby mieć mnie na każde zawołanie i utrzymywać w wierności, a przytem pochlubić się nową zdobyczą, lecz nie chciała w gruncie rzeczy wyjść za mnie z tej prostej przyczyny, że nie byłem dla niej dosyć dobrą partją. Co prawda, nikt dotychczas nie był dla niej jeszcze dosyć dobrą partją. Niechaj mi pani wierzy, że ja ją przejrzałem, poznałem tą histeryczną, kapryśną egoistkę i to niemałym kosztem.
— Ona nie ma do pana żadnej pretensji? Sumienie nie robi panu żadnych wyrzutów? — sondowała go spojrzeniem.
— Żadnych, żadnych! Doprawdy pani uprzedziła się dla mnie jaknajgorzej i z lada pozoru kupuje broń przeciwko mnie.
— O, jak ja gorąco pragnę wierzyć w pana!
— To tak łatwo.
— Łatwo?
— Trzeba tylko gorąco kochać.
— O, panie Wiktorze! — wyrwała się gorąco, poczem znów ciągnęła z rozwagą: — Mówił pan, że nie przeżyłby pan mego ślubu z kim innym. I ja doprawdy nie wiem, coby się ze mną stało, gdyby pan miał mnie tak potraktować, jak pannę Emmę albo gdyby mnie pan porzucił.
On zaczerpnął powietrza a wraz z powietrzem odwagi i, biorąc ją w okowy żelaznego spojrzenia, wycedził:
— A czy, polegając na mej miłości, i na mym charakterze, pani... zostałaby moją żoną bez wahania?
— Bez wahania! — odrzuciła odruchowo i pokraśniała, bo, lubo żyjąc w przeczuciu i oczekiwaniu tego zapytania, przejęło ono ją dreszczem do posad organizmu sięgającym.
— Tartak wystarczyłby pani? — wyszeptał z bijącem jak młot sercem, trzymając się gwałtem na krawędzi przytomności.
— Jesteśmy młodzi. Ja mogłabym także pracować. A rodzice moi dopomogliby nam przecież.
— To prawda, co pani mówi?! — kipiał radością. — Więc, najdroższa panno Jadwiniu, wszystko byłoby dobrze, gdybym ja nie był, w jej pojęciu, takim lampartem, na którego uczuciach kobieta nie może wcale budować gmachu przyszłości... Czy ja jestem taki czarny charakter? — Złota, śliczna, ukochana, wymodlona panno Jadwiniu...
Łuna przeszła przez nią, gdy począł tak na nutę trubadura i chciał rzucić się do niej.
— Panie Wiktorze! — zawołała zaalarmowana i po raz trzeci w ciągu tej rozmowy upominała go: — Niech pan się uspokoi i siada tu na krześle!
Wytargował jednak tyle, że pozwoliła mu klęknąć, uwisnąć u jej kolan i pastwić się nad jej rączką. Zapomniał o wszystkiem, zatopił się w ciepłocie lubych, jedwabistych łapek, wydanych na całopalenie.
— Już dosyć, panie Wiktorze drogi!... — broniła się i zakazywała, dziwnie zachęcająco, rozkwitając w cudną różową różę.
Wreszcie oprzytomniał trochę, uświadomił sobie, że nie dotarł jeszcze do celu, podniósł się i przysiadł znów na parapecie otwartego okna.
— Tak mnie pani czarno odmalowała sama sobie, że... doprawdy nie śmiem... oświadczyć się pani...
— Nie teraz jeszcze! Panie Wiktorze najdroższy, jeśli okaże się, że pan tak mnie kocha, jak pan teraz myśli, że pan mnie kocha, to wtedy... oświadczy mi się pan. Później, po plebiscycie...
— Dopiero po plebiscycie?! W styczniu?
— Przez ten czas pan musi poznać mnie i siebie.
Spochmurniał.
— Pani jest przerażająco rozważna...
— Niech pan się nie dziwi. Dla kobiety małżeństwo jest czemś wiele, wiele ważniejszem niż dla mężczyzny.
— I tak skazuje mnie pani na... rekolekcje, na kwarantannę, na pokutę czy jak to nazwać. Mam zdawać egzamin, zdobyć zaufanie.
— Ma pan poznać siebie i wysondować głębię swych uczuć dla mnie. Powtóre do dnia dzisiejszego pan mnie nie znał.
Zamyślił się głęboko.
— Ja panią znam dosyć.
— Dosyć?
— Zupełnie dosyć — zapewnił ją z naciskiem i, miłością swą uskrzydlony, począł z wzrastającem, pięknem uniesieniem: — Ja poznałem panią już przed naszą dzisiejszą rozmową i o więcej nie pytam. Poznałem panią wtedy, gdy pani — taka przemiła, taka polska, ściskała się z wieśniaczką naszą. I wtedy, gdy wśród huku granatów i wycia tej hordy miałem panią przy boku, z tym niesfornym, a miłym kosmykiem włosów na czole — taką mężną, wierną, przepyszną dziewczynę żołnierską, co „nie lubi uciekać“... I spojrzałem — wtedy w głąb duszy pani i dowiedziałem się, że pani jest dobra, prawa, nasza, że pani jest moja wyśnioną kobietą, którą muszę kochać na śmierć...
Przykrył twarz rękoma i mówił jeszcze do niej najcudniejszemi akordami wezbranego serca i duszy:
— I wtedy wreszcie poznałem panią, gdy, tam na wzgórzu, po bitwie ukazała mi się pani z temi wyciągniętemi do mnie, odartego, wojackiego chachara — taka cudowna, archanielska, świetlana, jedyna na ziemi!...
— O najdroższy!... — drżący, łzami ociekający szept zachwytu padł mu na pierś i spoczęła na niej jasna głowa.
A on łkał:
— Później zdało mi się, że ta wizja cudna to nie była pani, lecz... Polska, wyciągająca kochające ramiona i błogosławiąca nam...
— Oh, kochany mój... — ramiona dziewczyny oplotły jego szyję.
— Ja panią znam i wierzę, bo tyś jest mojem ukochaniem...
— I ja znam pana i dlatego tak kocham. Nawet wierzę, lecz... ja nie chcę wierzyć, oślepnąć. Boję się złudy, rozczarowania, ciosu, boję się swej miłości, bo mam szacunek dla siebie... Najdroższy, przez ten czas ja wyzwolę się z więzów. Wrócę do was swobodna i wasza. A on wstąpi w siebie...
— Gdybyś mnie tak kochała jak ja ciebie... — przytulił jej głowę do piersi.
— O, nie wolno tak myśleć! Najdroższy panie Wiktorze, jeszcze pan nie wie, że kocham go od naszego pierwszego spotkania? Może już przedtem... Wtedy, gdy widziałam go w Warszawie w towarzystwie Władzia Pochwalskiego. Zapamiętałam go głęboko. Tak mi się podobał... Tak bardzo... — wyznawała gorącym szeptem w klapę jego surduta. — A potem zjawił się, zesłany przez anioła opiekuńczego, by mnie ratować. Ten sam. Nie chciałam oczom swym wierzyć... A potem tak patrzał na mnie i we mnie, gdy siedzieliśmy przy tym wazoniku astrów. Wtedy już była z nami miłość... Śnił mi się pan potem. Zgasił we mnie pamięć o narzeczeństwie, przykuł mnie do siebie tak, że choć sufit zdał się zawalać na nas, nie uciekałam od tego sokoła, co do mnie przyleciał. On przyleciał z obawy o mnie, tak?... Kochany!...
— Więc zamierałam z lęku o niego, gdy biegł w straszny grad kul, fruwałam z nim, przypadałam w zbawczą kotlinę. Byłam przy nim drzeniem serca, duszą całą, byłam z wami, memi Ślązakami... Aż na zew mego serca przyniósł mi go wiatr na to, abym uświadomiła sobie, że nie obronię się, że niema rady, bo muszę kochać tego rycerskiego Polaka, bo kocham go...
Drżała jak liść w jego ramionach i z oczyma pełnemi łez, z czołem do szyi jego przytulonem szeptała jeszcze.
— Kocham cię... I cudny będzie dzień, gdy powiem: mój... A jak nie nadejdzie...
— To chyba mnie nie będzie już na świecie.
— Nadejdzie...
Miłość we złach kąpana, zaklęła ich w jedną wyrzeźbioną bryłę i on miał swą dziewczynę na piersi tak jak wówczas, gdy po gruzach wynosił ją z odmętów zagłady.
— Kochanie moje...
Cichuteńkie, najtreściwsze, najtkliwsze westchnienie złożył na jej jasną głowę, niby przysięgę dozgonną, i w tem westchnieniu legł cały u jej stóp, bo nie było w niem atomu, co nie byłby przepojony miłością.
Na to ona odrzuciła głowę, zacisnęła w ekstazie załzawione oczy i podała mu usta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.