Pękły okowy/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W gospodzie powitał Lisa Nawoj.
Pani Fryda, nie ograniczając się na zaalarmowaniu porucznika Kuny, poszukiwała napróżno od rana Nawoja, by go pchnąć na ratunek zaginionego męża. Znalazł się zapóźno, lecz całą tę interesującą sprawę wziął sobie bardzo do serca.
Tego wieczora, gdy w mieszkaniu Lisa siadł przy butelce z jeszcze trochę pijanym i trochę zielonym marynarzem, z którego oblicza pokost nie dał się zmyć odrazu, pociągnął go za język i dowiedział się, że wyrok śmierci na Lisa wyszedł z centrali wywiadu niemieckiego, a mianowicie od Buli, urzędnika komisarjatu plebiscytowego dra Urbanka w Bytomiu.
Ten renegat, który nie swemi rękoma zgładził już ze świata niejednego gorliwego Górnoślązaka polskiego, trzymał w ręku nici tajemniczych spraw plebiscytowych, łączących Bytom z Wrocławiem.
Nawoj wiedział to, albo raczej podejrzewał od dawna. Teraz uzyskał pewność i zrobiło to na nim takie wrażenie, że nie dało mu to spać. Przez całą dobę knował coś w swej nie byle jakiej głowie.
Następnego wieczora pojawił się u porucznika Kuny. Odkąd Wiktor poczęstował go winem i przyjął jak dżentelmana, żywił on dla niego głęboką życzliwość. Wtajemniczył go we wszystko z tego względu, że ze strony Buli można było oczekiwać na porucznika Kunę takiego samego wyroku śmierci, jak na Lisa, tem więcej, że szef wywiadu niemieckiego, zawisły był od centrali w Wrocławiu, w której dużą rolę grał największy wróg porucznika, jego brat. Na to zwrócił mu uwagę i zwierzył się, iż zamierza ukarać owego szefa wywiadu, unieszkodliwić go na okres plebiscytowy.
To spodobało się junakowi, lecz przestrzegał Nawoja, by nie zabijano Buli, gdyż mogłoby to nakłonić bojówki niemieckie do odwetowych przedsięwzięć, a nawet pomścić się na osobie i tak zagrożonego komisarza Korfantego.
— Wszystko odbędzie się według życzenia pana porucznika cicho, gracko, grzecznie, pięknie, elegancko i t. d. — uśmiechał się Nawoj. — Pomoże mi w tem Forestier.
— Kto to taki?
— Pan porucznik nie słyszał o nim? To Alzatczyk. Służył w Legji Cudzoziemskiej w Afryce a czasu wojny w Strzelcach Alpejskich. Niedawno zbiegł z wojska francuskiego i przybył tutaj... Bo ma on osobiste jakieś porachunki ze szwabami i lubi zmniejszać liczbę głów tego plemienia. Pytanie, czy nie uda mu się postarać o legitymacje tajnej policji aljanckiej — uśmiechnął się do siebie diabolicznie anarchista i dorzucił z cichą emfazą: — Forestier to.. człowiek!
— A czy brat mój nie pojawia się na terenie plebiscytowym? Nie słyszał pan?
— Zdaje się, że nie.
— Niechaj pan się dowie.
Tą prośbą pożegnał porucznik pana Antoniego Nawoja.
Nazajutrz Nawoj znikł z Szopienic.
Dnia 6-go września o wczesnej godzinie, gdy miasto Bytom spało jeszcze, wjechało w jego mury dwóch cyklistów. Skierowali się do garażu, zdala od serca miasta położonego. Jednym z nich był Nawoj w sportowem odzieniu. Odprawił swego młodego towarzysza, wręczywszy mu dużą, czarną tekę skórzaną, na kluczyk zamkniętą.
— No, wiesz, co robić, Hanys! — bąknął do niego i zwrócił się do garażu.
Towarzysz jego, który robił wrażenie Orgeszowca, wskoczył na rower i odjechał z drogocenną teką, zawierającą nader zajmujące a ręką Nawoja niedotknięte papiery: opieczętowane listy z wrocławskiej centrali plebiscytowej do szefa wywiadu niemieckiego w Bytomiu.
Do wnętrza tej teki nie zakradło się oko profana, a przecież kosztowała ona życie człowieka: gońca wrocławskiego, którego Nawoj i jego towarzysz zastrzelili na szosie, w pobliżu miasta.
Hanys zatrzymał się w jednej z ulic, do placu Teatralnego przylegających, przed ładną kamienicą i postawił rower w sieni, świadom, że obserwuje go z narożnika pustej jeszcze ulicy dwóch rozmawiających ze sobą ludzi. Wszedłszy na drugie piętro, zadzwonił do oszklonych drzwi, które po chwili uchyliły się trochę, o ile pozwalał na to hamujący je łańcuszek.
— Czy mieszka tu Herr Bula? — spytał starą Niemkę z rozczochranemi włosami.
— Mieszka. A co takiego...?
— Mam dla niego papiery.
— Ach so — mruknęła gospodyni pokojów meblowanych i, zamknąwszy drzwi, oddaliła się w głąb kurytarza.
Znów uchyliły się drzwi ostrożnie i wyjrzała łysawa głowa czerstwego mężczyzny w sile wieku, który popatrzywszy na gońca, ozwał się:
— Co pan za jeden?
— Przywożę dla pana papiery z Wrocławia.
— Hm, a gdzie podział się Schneider, który przywozi mi zawsze tę tekę? Kto pana przysłał?
— Herr Amtsrichter Kuhna i major Kaffanke.
Odhaczywszy łańcuszek, pan Bula wpuścił Hanysa i zabrał go do swej bardzo dostatnio umeblowanej sypialni.
Natychmiast zajął się teką. Obejrzał ją, wyjął z biurka kluczyk i, otworzywszy, stwierdził, że pieczęcie listów były nienaruszone. Począł odczytywać jeden z tych listów z zaciekawieniem.
W tym czasie zatrzymał się przed tą kamienicą samochód, długi touring-car, z którego wysiedli elegancki pan Nawoj i chudy, kościsty blondyn z brodą w klin przystrzyżoną, obwisłemi powiekami i posępnym wyrazem twarzy.
Skinął on na dwóch przy narożniku ulicy czatujących aniołów opiekuńczych pana Buli. Skoro się do niego zbliżyli, bez słowa sięgnął na tył spodni i pokazał im wiszącą na pasku blaszaną markę tajnego agenta międzysojuszniczej policji kryminalnej.
— Proszę czuwać nad mym samochodem! — rzekł do nich Alzatczyk po niemiecku, w ten sposób przytwierdzając do miejsca tych gwardzistów Buli, jak to z góry uplanował Nawoj. Raportując u Buli, mogli oni pokrzyżować ich grę.
Jeszcze p. Bula nie przeczytał skryptu, gdy dzwonek, o szóstej z rana niepożądany, zbudził lokatorów. Do zdumionego szefa wywiadu wtargnęli Forestier i Nawoj.
Na wstępie, dobywając znów z poza spodni utajoną tam markę legitymacyjną, ponury Alzatczyk ozwał się głośno:
— Znajduje się u pana człowiek bardzo podejrzany o zamordowanie młodego gońca, którego zwłoki znaleziono przed godziną na gościńcu podmiejskim.
W pierwszej chwili p. Bula zapomniał języka.
— Zamordowano... Zamordowano Schneidera? Ale ja otrzymałem moją korespondencję całkiem w porządku i ten młodzieniec... Rzeczywiście zdziwiło mnie, że dzisiaj doręczył mi tę tekę nieznany mi człowiek.
— Nieznany? To się okaże... Aresztuję tego gońca i oświadczam panu, że tego młodzieńca poczytujemy jedynie za ślepe narzędzie w pańskiem ręku...
— W moim ręku?!...
— Tak jest. Teka ta nie była wcale dla pana przeznaczona. Chcąc wejść w jej posiadanie za każdą cenę, nie wahał się pan po przez najętego zbira zastrzelić gońca.
— Nie! Ta teka, te listy są dla mnie przeznaczone!
— Dla pana? Czy listy te są do pana adresowane? Proszę mi je pokazać!
— Nazwiska mego na kopertach niema... — bełkotał p. Bula, drzącemi palcami wydobywając z teki listy. — Jednakże...
— Niema na nich pańskiego nazwiska! Pan nie ma do tych listów prawa!
— Przeciwnie...
— Przecież pan jest urzędnikiem niemieckiego komisarjatu plebiscytowego!
— W istocie, ale...
— Niech mi pan nie gada, że podrzędny urzędnik komisarjatu ma prawo dotykania najtajniejszej korespondencji! Nic podobnego nie należy wcale do funkcji niższego urzędnika.
— Ależ ja jestem szefem wywiadu niemieckiego.
— Jak niższy funkcjonarjusz oficjalnego komisarjatu może być jednocześnie szefem wywiadu?... Nein, Herr Bula! Pan kazał zamordować tego młodzieńca być może w oczekiwaniu, że polski komisarjat zapłaci panu za te listy złotem...
— Nic takiego... Przysięgam...
W czasie tej podniesionym głosem prowadzonej wymiany zdań rozmawiała u drzwi tego pokoju zalterowana gospodyni z sąsiadem pana Buli, ekslandratem, który posłyszawszy głosy, wyskoczył z łóżka.
W niemałych opałach p. Bula przywołał go teraz, aby zaświadczył, iż od czasu do czasu odbierał on tajną korespondencję z Wrocławia i do jej przejmowania jest całkiem uprawnionym. Jakoż landrat wystąpił z filipiką w obronie szefa wywiadu i zdało się, że zrobiło to na ajencie międzysojuszniczym pewne wrażenie.
— Być może, że pan jest całkiem niewinnym, ale to trzeba dowieść przed moją wyższą władzą.
— Owszem! — zawołał p. Bula, który odzyskał już całą swą pewność siebie, gdyż w istocie nie potrzebował obawiać się niczego.
— Pragnę wierzyć, że nie maczał pan palców w tej sprawie — rzekł spokojnie, tonem nieco łagodniejszym Forestier. — Niemniej jako obeznany ze sprawami kryminalnemi, sam pan przyzna, że musi ciążyć na panu bardzo silne podejrzenie. Bo, pytam się pana, dla kogo to, mordując owego gońca, chciał ten młody człowiek zdobyć tę tekę? Dla siebie chyba nie. Więc dla kogo? Dla tego, któremu te listy doręczył. To rzecz jasna. A zatem dla pana.
— Tajemnicza sprawa... Ale ja z łatwością wykażę, że mam do listów tych prawo i cieszę się pełnem zaufaniem mej władzy.
— To niech pan uda się zaraz ze mną do mego szefa!
— Dobrze, bardzo chętnie!
— Niech pan zabierze z sobą wszystkie swe papiery, legitymacyjne i inne.
— Oczywiście. Sprawa zaraz się wyjaśni. Poproszę także pana landrata, aby mi towarzyszył jako świadek.
— Ten pan jest całkiem zbędny. Sam przypuszczam, że to wyjaśni się bez dalszych indagacji. Chodźmy!
Pan Bula począł ubierać się nerwowo, a Nawoj, który stojąc przy boku „aresztowanego“ Hanysa, zdał się go pilnować, nie spuszczał z oka rozłożonych na biurku papierów. Gdy wychodzili z pokoju, włożył listy w tekę i zabrał ją z sobą.
Wsiedli we czworo do samochodu. Forestier położył dłonie na kierownicy, podziękował dwom ajentom uprzejmie za czuwanie nad wehikułem i ruszyli.
Za jego plecami spoczywali w siedzeniu Nawoj i Hanys, mając pomiędzy sobą strapionego trochę tą sprawą Bulę.
Miasto spało jeszcze, kąpało się w blaskach zarannego słońca.
Wóz, okrążywszy kilka ulic, wypadł na przedmieście i raptem Bula pobladł i rzucił się naprzód, jakby chcąc wyskoczyć:
— Dokąd mnie wieziecie?!...
Lufa browninga zajrzała mu w oczy, więc padł pokornie na poduszkę samojazdu.
Po chwili Nawoj nachylił się do ucha szefa wywiadu, zmiażdżonego lękiem o życie, i z drżącym na wargach uśmiechem szepnął mu jakby w sekrecie dwa słowa:
— Nach Posen!