Pękły okowy/Część pierwsza/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już wstał nowy dzień i robotnicy szli do kopalni, gdy Wiktor Kuna wracał do siebie z Katowic. Przez pół nocy trząsł się na wozie z warzywami, pod któremi kryły się dwie skrzynie z granatami. Doręczył je uprzedzonej o tem straży Komisarjatu, przyczem dowiedział się, że po zachodzie słońca strzelanina w mieście przybrała charakter wiwatowy a tryumfujące bandy Orgeszowców i zielonej policji piły i hulały jak hordy najeźdcze po zdobyciu twierdzy. Dla wyładowania pijackiego animuszu zniszczono parę sklepów i kawiarnię tudzież wydawnictwo „Gazety Ludowej“. W śródmieściu tropiono Polaków, niby zwierzynę, i biada temu, kto wpadł w łapy bisurmańskiej zgrai.
Wyprawą swą zmęczony porucznik spał jak suseł i zaspał. Zbudził go dopiero przed południem Jan Gray, inspektor organizacji wojskowych, i organizator powiatowy Jan Pyka. Przybyli z Sosnowca, by przekonać się, czy Kuna trzyma w pogotowiu swój obwód. Zabrał się z nimi „rejonowy“ z Muchowca, Postrach, wracający do domu z Głównej Komendy.
Trzeba było tarmosić Wiktora gwałtownie, nim łaskawie otworzył oczy. Ujrzawszy przed sobą ludzi z dowództwa, rzucił się na posłaniu, niby szczupak w sieci i zawołał:
— Co takiego?! Powstanie?
— Nie! — odparł Pyka. — Choć nie wiedzieć, czy chnet nie ruszymy.
— Nie? — wyrzucił Wiktor, odpędzając od siebie resztki snu. — A cóż z Warszawy?
— Dobre wiadomości.
— Chwała Bogu! Gadajcie!
— Odparto bolszewików z pod Radzymina. Boje toczą się między Wisłą a Bugiem, boje decydujące. Gen. Sikorski ma twardy orzech do zgryzienia, ale kontrofenzywa postępuje zwycięsko. Wczoraj wojska nasze zdobyły Serock. Przedtem Łuków. Zgarnięto kilka tysięcy jeńców, moc broni i amunicji.
— Żeby jom tu przysłali — wtrącił Postrach.
Z twarzy Wiktora biła łuna radości.
— A to frajda upiekła się szwabom! Dobra nasza! Ze swem „Warschau gefallen“ ist die Bande reingefallen! — zaśmiał się w głos i dodał: Teraz rury im zmiękną.
— Eh! Francuzy som klipy i gamłonie. Bojom się, by skiż ich strzelanio German sie nie wywalił. Teraz nam trza iść na Katowice — rzekł z naciskiem Postrach, a Kuna chwycił się za głowę.
— My mamy iść Francuzom na pomoc? My?! Przecież, u licha, Francuzi mają tanki, maszynówki, mienenwerfery, dość wszystkiego, by wybić tych szwabów co do nogi.
— Ale nie strzelajom, jak noleży.
— W Katowicach teraz cicho — rzekł Pyka. — Tanki jeżdżom po ulicach i Niemcom odechciało się błoznów.
Mimo to Postrach namawiał do napaści na Zycherkę katowicką, sam gotów ruszyć na nich ze swą drużyną z Muchowca, ale mu wytłumaczono, że bez zezwolenia Komisarza Rządu Polskiego i rozkazu Dowództwa nie wolno wszczynać bojów na własną rękę.
Niemniej rozprawa orężna z Zycherką stawała się koniecznością. Nie dość, że przez swe bezecne praktyki paraliżowała ona działalność agitacyjną Polaków i doprowadzała plebiscyt do niedorzeczności, lecz zawiesiła nad spokojną ludnością groźbę rzezi. Jeśli zaś ze strony wojsk francuskich nie można było spodziewać się rozwiązania Zycherki i stłumienia zarzewia fermentu a wojsko angielskie wręcz policję tę popierało, Górnoślązacy sami musieli wziąć w rękę swą obronę.
— Albo Zycherka pójdzie stąd, albo wszystko djabli wezmą — powtarzał ten aksjomat Wiktor.
Rozumiał to cały G. Śląsk. Więc czterej żołnierze poczęli zastanawiać się, jak w poszczególnych miejscowościach siódmego, katowicko-pszczyńskiego okręgu należałoby zabrać się do rugowania owej policji, jakby przez ironję nazwanej Policją Bezpieczeństwa. A nazajutrz miała odbyć się w Sosnowcu konferencja komendantów w łonie Głównego Dowództwa.
Siedząc przy skromnym obiedzie i piwie, zabrnęli w długą naradę i tak zastał ich jeszcze Augustyn Widera, wracający z Katowic wcześniej niż zwykle.
— Cóż słychać w Komisarjacie? Nic mu nie zagraża? — powitał go Wiktor.
— Na razie nic. Jednakże zawsze jeszcze obiegają mgliste pogłoski i pogróżki... Dlatego to dr. Jarczyk rozpuścił biuro o trzy godziny wcześniej.
— A w mieście co?
— Tu i ówdzie strzelanina. Zdaje się jakby szwaby przygotowywali się do nowego wielkiego ataku na gmach aljancki. Były podobno jakieś rokowania z Blanchardem i Niemcy obiecywali spokój, jeśli wojsko francuskie wycofa się z miasta.
— Czemu nie z G. Śląska?! — zachichotał Wiktor. — Wtedy by z nami zrobili... pokój...
Rozgoryczenie wobec tak niewczesnej galanterji Francuzów wylało się strumieniem i, opuszczając porucznika, żołnierze czuli, że nadchodzi godzina czynu.
Po wyjściu ich Wiktor chodził po pokoju tam i napowrót w zamyśleniu.
— Więc atak na Komisarjat nie wykluczony? — mruknął do Augustyna.
— Nie, ale wszyscy mają tam miny niefrasobliwe.
— A kogo tam pozostawiłeś?
— Dra Jarczyka, Boruckiego, Koja, Pająka, Wieczorka. Kilka osób.
— A gdzie podziała się panna Orzelska?
— Gdy odchodziłem, była także jeszcze w Komisarjacie.
— Pozostała?
— Pozostała.
— Dlaczegóż nie zabrałeś jej z sobą?
— Nie przyszło mi to na myśl.
— Ona nie ma tu żadnego oparcia.
— Rzeczywiście... Taka wykształcona osoba, — rzekł Augustyn, do wykształconych ludzi odnoszący się ze szczególnym szacunkiem, a Wiktor, nic już nie mówiąc, począł szybko gotować się w drogę. Włożył w kieszeń dwa małe, jajkowate granaty, upewnił się, że ma przy sobie browning, wrzucił na siebie kubrak i znikł.
Zatrzymał się w Zawodziu przed gmachem magistrackim, pozostawił swój wehikuł w suterynach u stróżki a ongi kucharki Kuhnów, Kłaputkowej, wsiadł w tramwaj i wreszcie puścił się bocznemi ulicami do Komisarjatu.
Zegary wskazywały wpół do szóstej. W pobliżu Komisarjatu nic nie zdradzało zawieruchy i ku zdziwieniu Wiktora, w śródmieściu również panował spokój. Gdy, wszedłszy do biura kierownika Komisarjatu, ujrzał go, siedzącego spokojnie z piórem w ręku, wstąpiło weń przekonanie, że lękał się niepotrzebnie.
Zdało się, że nastąpiła ogólna pacyfikacja. To wrażenie ukołysało wszystkich w Komisarjacie, chociaż nasuwała się kwestja, co tak raptownie zawiesiło nad Katowicami gałązkę oliwną. Nie długo czekano na wyjaśnienie zagadki. Wpadł do biura młody Wieczorek, zwykle funkcję kurjera pełniący i oznajmił wielkim głosem:
— Francuzy wycofujom sie do koszar.
— Co? Umykają za miasto?! — krzyknął Józef Koj.
— Niech ich jasny piernik weźmie!
— Pedają, że Miemcy naonaczyli im, że w ta noc cołki dom ich w powietrze wysadzom — głosił Wieczorek.
— A dyć mosz prawie! — wyrzucił jeden ze strażaków, u bramy kamienicznej czuwających, który ciekawością wiedziony, wszedł za Wieczorkiem do biura.
Zgromadzili się tam, prócz straży, niemal wszyscy — pięciu wymienionych przez Widerę Ślązaków, student ze Lwowa, Kozicki i p. Lewandowski. Ogółem załoga zagrożonej placówki składała się z dwunastu czy trzynastu ludzi. Wiktor Kuna napróżno szukał w tem zgromadzeniu panny Orzelskiej.
Ale, przeszedłszy do dalszych pokojów, ujrzał ją siedzącą na biurku, tuż przy aparacie telefonicznym.
— Pani jeszcze tutaj?
— I pan tutaj? — zaśmiała się panna, widocznie czemś uradowana, i potrząsnęła swą jasną, puszystą czupryną zuchowato.
— Przyjechałem zobaczyć, co się tu dzieje.
— To bardzo pięknie...
— Ale co panią tu jeszcze zatrzymało?
— Nie mogę doprosić się połączenia z Bytomiem.
— Nic innego? Czyż pani nie wie, co Komisarjatowi zagraża?
— Wiem.
— Więc, proszę pani, trzeba brać kapelusz i wynosić się stąd. Chociażby bez kapelusza.
— Czyż to kobieta nie ma prawa pozostać tutaj? — spytała z uśmiechem rezolutna panna, patrząc w jego twarz wnikliwemi a gwiezdnemi oczyma.
— Prawa nikt pani nie odmawia, ale, proszę pani, tu może być gorąco...
— Ja nie lubię uciekać.
— Nie lubi pani uciekać? — spojrzał w jej źrenice żywo i po chwili dodał: — Mówi przez panią krew rycerska...
— Tym, co przybyli tu na robotę plebiscytową, nie wolno lękać się byle czego.
— Ależ to nie „byle co“, panno Jadwigo! — zawołał strwożony o nią porucznik i ciągnął: — Pani nie wie, że Francuzi wyszli z miasta i zostawili Komisarjat na łasce szwabów.
— A panowie nie uciekają...
— Pani nie może tu pozostać! — szarpnął go niepokój i, zbliżając się do niej, począł błagać: — Niech pani zrobi to dla mnie, proszę...
Gorący rumieniec oblał śniegi jej lic, pochyliła i odwróciła szybko głowę. Drżącemi palcami oplotła krawędź biurka i siedziała tak bez ruchu, pod gradem jego żarliwych próśb, aż nie podnosząc nań oczu, zsunęła się z biurka.
— Jeśli pan tak prosi...
— Koniecznie proszę. Cóż powiedziałaby mama pani, gdyby ujrzała ją teraz, na tej zagrożonej placówce?
— Powiedziałaby, że jestem głupia — rozśmiała się, w pewnem oszołomieniu szukając kapelusza po pokoju. — Bo kobieta powinna być tchórzliwa, jak zając. O mężczyźnie mówi się „chwat“, o kobiecie „głupia“. A i ja przecież mam obowiązek pozostać na zagrożonej placówce.
— Tego od pani nikt nie żąda. Kobieta — nie żołnierz. Zresztą poszli niemal wszyscy i nie można zrobić nic mędrszego, jak uciekać.
— Wszyscy poszli, a pan przyszedł? — odrzekła, wkładając na głowę kapelusz.
— Bo zaniepokoił mnie Widera. Powinien był odprowadzić panią do domu... Oto parasolka pani!
Poskoczył do framugi okna, gdy wtem fala wrzasków uderzyła o szyby i, wzmagając się z sekundy na sekundę, rzuciła na dom grozę.
— O pierona, jest awantura!
Wiktor przytulił się do ściany i wyjrzał przez okno ostrożnie na ulicę, pełną nieprzebranego tłumu, szalonego zgiełku i wrzawy.
Na moment odwrócił głowę, spostrzegł pobladłą pannę Jadwigę o krok od siebie, pochwycił odrazu jej rękę, odciągnął ją z przed okna i znów wilczemi oczyma ogarnął obraz rozwichrzonej tłuszczy, na którą składały się bojówki, zielona i modra policja oraz pijane szumowiny miejskie.
Pochłonięty tym widokiem Wiktor nie baczył na rwetes, jaki zerwał się w biurze Komisarjatu. Ten i ów próbował salwować się niemożliwą już ucieczką, inni biegli po dobrze ukryte granaty. Ktoś, przelatując skokiem przez pokój, krzyknął:
— Panno Jadwigo, w nogi!!!
Lecz ona stała pod ściana jakby zahypnotyzowana.
Tymczasem do gabinetu dra Jarczyka wkroczył poseł tej hordy o fizjognomji bandyty, marynarz, nazwiskiem Jaeckel. Uzurpował sobie prawo poszukiwania broni a w gruncie rzeczy miał poprostu zapoczątkować ukartowany z góry najazd Hunów i Wandalów. Pozostał już w tych murach, gdyż, skoro tylko wszedł do kamienicy, wartownicy zatrzasnęli dębowe podwoje i założyli żelazne sztaby.
Od tej strony przeto komisarjat był dość bezpieczny, lecz można było wtargnąć do wnętrza kamienicy przez dużą, narożnik jej obejmującą restaurację. Więc wartownicy poszli tam szybko barykadować wyjście, zamykać okna.
Zbrojąc się dnia tego na taki wypadek, wpadli na szczęśliwą myśl. Zabrali z piwnicy puste butelki, napełnili je całe wodą, zakorkowali szczelnie i tak zaopatrzyli się w zapas bomb, które zanieśli teraz na piętro, do biur komisarjatu.
Przed domem zaś pojawił się samochód ciężarowy, na którym piętrzyła się wysoko wszelaka broń i amunicja. Poczęli ją rozdawać wachmistrze policji wśród złowieszczego rozgwaru i wnet głośny brzęk szyb obwieścił szturm.
Szyby jęły wylatywać z okien pierwszego piętra, granaty trzaskały, wlatywały do pokojów i kule Mauserów świstały niekiedy. W odpowiedzi gruchnęły w rojne mrowisko granaty i szklane bomby, z tym wynikiem, że zgraja rozpierzchła się, powpadała do przyległych domów, by tam z okien dalszy prowadzić atak.
Wiktor znał już taką walkę i nabrał doświadczenia w Hotelu Lomnitz i jako ostrzelany żołnierz nie stracił zimnej krwi. Przykląkł w kącie okna i raz wraz wyrzucał na ulicę pociski, jakie podawała mu skulona za jego plecami panna Jadwiga.
Blada była, lecz prawie spokojna. Pierś jej falowała żywo, nozdrza pracowały jakby chrapy rasowego konia i ze źrenic jej strzelały fosforyczne blaski. Porucznik służył jej za niezbędną moralną podporę i, gdy w pokoju rozlatywały się meble, gdy piec pod obuchem granatów rozwalił się i grzmotnął na podłogę, nie wytrąciło to jej z równowagi.
Lecz nerwy jej miały być wystawione jeszcze na większą próbę. Skoro naprzeciwko, w oknach pojawiły się głowy Orgeszowców, z rozwalonych drzwi na kurytarz Borucki i Pająk poczęli rąbać do nich z karabinów tak, iż cały pokój pełen był ogłuszającego huku.
Wiktor sięgnął wtedy po swój browning. Wkrótce jednak nie miał czem strzelać. Usiadł tedy na podłodze i teraz dopiero odwrócił się do panny Jadwigi. Zapachniały mu jej włosy niemal dotykające jego twarzy. Położył dłoń na jej piąstce, o podłogę opartą, i szeptał:
— No, czy to jest „byle co“?...
Uśmiech jakiś urwisoski zachybotał między nimi. Panna Jadwiga uniosła głowę i ukazała mu uśmiechem okraszoną twarz, która wydała się mu tak ładną, jak jeszcze nigdy. Wiele więcej niż ładną. Olśniła go potęgą wyrazu, objawiła mu się w swej istocie, w zachwyt go wprowadzając. Spotkały się ich spojrzenia, zdawało się jakby byli zajrzeli sobie w dusze i przez cząstkę czasu, co mogła być sekundą lub wiekiem, zatrzymało się w nich życie.
A strzelanina nagle umilkła.
— Co będzie?... — szepnęła panna Jadwiga.
— Źle będzie.
— Co?
— Nowy szturm.
— Jeszcze gorszy?
— Gorszy.
— Pan nie ma czem strzelać?
— Nie mam.
— Boże!... Ja poczołgam się po karabin?
— Nie! — przytrzymał mocno jej rączkę i, zamieniając się w słuch, wymamrotał: — Tam coś się gotuje...
Ustała walka, lecz nie ustał piekielny rozhowor uliczny. Skupił się przy narożniku domu i porucznik odgadł, iż tak jak w ataku na Lomnitz, bojówka przystępuje do podpalania gmachu. Ogień miał otworzyć jej wstęp do Komisarjatu i rzucić na jej bagnety garstkę Polaków.
Istotnie zerwał się straszny trzask, huk, łomot. Walono granatami w okiennice i drzwi restauracji, a w ślad za temi pociskami leciały płonące głownie, kamienie w bawełnę obwinięte, w benzynie umaczane i zapalone.
Przerażenie wytrąciło broń z rąk obrońców. Wiktor zerwał się na nogi, szarpnął za rękaw pannę Jadwigę. Jednocześnie młody wartownik Mrowiec i student Kozicki, którzy z pod drugiego okna w tym pokoju, ciskali butelki, prażyli Niemców pociskami, — wymknęli się w kurytarz, gdzie zbiegło się kilku bezradnych ludzi.
Zaledwie panna Jadwiga stanęła na nogach, gorejąca kula wpadła przez otwór okna do pokoju, łysnęła przed nią i uderzyła w sufit, którego znaczna część runęła z hałasem w gruzy, zaściełające podłogę.
Niespodziana ta żagwia i walący się pułap złamały mężną dziewczynę. Pobladła śmiertelnie, zachwiała się na nogach, słaniała. Porucznik pochwycił ją na ramiona i przeniósł skokiem przez rumowisko. Gdy w korytarzu postawił ją na nogi, przez chwilę ciepły, luby ciężar wisiał na jego piersi, gdyż dziewczyna nie przyszła jeszcze do siebie.
— Wody! Wody! — wołał, trzymając ją w splocie ramion.
Wyskoczył do nich z przyległej kuchni Kozicki z kubkiem wody.
— Przepraszam... dziękuję... — wyszeptała z przerwami dziewczyna, pijąc wodę małemi łykami. A potem zwiesiła głowę, bo wstyd ogarnął żołnierzyka w spódnicy.
Lecz nikt nic z tego nie zauważył. Prócz Wiktora nie było w korytarzu już nikogo. Skoro bowiem rozeszły się z wnętrza restauracji odór spalenizny, dym i rwetes grasującej tam już hordy, rozbiegli się wszyscy.
Jeden i drugi wartownik zbiegł w pieczary piwnic, snać upatrzywszy sobie tam zawczasu kryjówkę, reszta uciekała wzwyż, po schodach przed obłokiem dymów. Za nimi puścił się Wiktor, trzymając za rękę swoją już znowu krzepką towarzyszkę.
Czas naglił, bo niby zagon wiedźm, rozpasana dzicz Wandalska wtargnęła do Komisarjatu, aby tam niejako tarzając się w bezmyślnej orgji opętańców, niszczyć literalnie wszystko na miazgę w pijanym szale.
Ci, których odepchnięto od drzwi mieszkań na trzeciem i czwartem piętrze, ratowali się na strych i na dach, gdzie później, po krótkiej walce, pojmał ich, zmaltretował i zaaresztował gremjalny pościg. Ten i ów przyczaił się na pewien czas w zakamarkach poddasza.
Tymczasem Wiktor grzmocił pięściami w drzwi mieszkania na najwyższem piętrze, które, jak to był zauważył przypadkowo, zajmował policjant miejski. Gdy wzbraniano się otworzyć, rąbnął we drzwi jednym ze swych jajkowatych granatów, jakie zachował na najczarniejszą godzinę.
Poskutkowało. Wtargnął do mieszkania. Policjanta nie było w domu. Ale steroryzowana drugim granatem rodzina jego posłusznie i żwawo wykonywała rozkazy. Wydobyła z szafy mundur policjanta. Okazał się on za obszerny na figurę Wiktora. Doskonale. Wdział przeto granatowe portki na swe krótkie szarawary, wciągnął mundur na skórzany kubrak, na głowę włożył wysłużoną czapkę i już tylko brakowało mu paska i pałaszyka. Ale któżby zauważył niedostatek taki?
Wiktor wziął w dłoń granat i rozśmiał się do siebie.
— Teraz jazda za mną! Tuż, tuż za memi plecami, aby nas nie rozdzielono! — zawołał półtonem do panny Jadwigi i począł zbiegać po schodach.
Dostali się w morze głów, w zator sciżbionego motłochu. Wiktor przeciskał się przezeń bezwzględnie, pracował łokciami, rozpędzał ludzi grubiańskiemi wykrzyknikami, gotów kropnąć granatem w twarz każdego, co byłby odważył się go zatrzymać. Parma Jadwiga, popychana zewsząd, niemały miała trud by nie pozwolić się odepchnąć od niego.
Nie zauważyli wcale, że za nimi wyślizgnęło się z bramy trzech członków i gości Komisarjatu oraz jego kierownik Czympiński, lecz nieszczęście chciało, że w drodze do domu rozpoznano dra Jarczyka.
Na zakręcie ulicy wyplątana z tego piekła para zatrzymała się na chwilę, by odetchnąć wolnem powietrzem, rozprostować się duchowo, zaczerpnąć nowego życia. Lecz, nim ruszyli dalej, ujrzeli, jak raptem z dachu nieszczęsnej kamienicy spadła duża, czarna bryła — żołnierz Zycherki, strącony z wysokości przez zagrożonego wartownika.
Runął on jak głaz śmiercionośny na głowy tłuszczy: zwaliło się z nóg kilku ludzi, by na bruku, obficie krwią niemiecką zbroczonym, utworzyć wielką, krwawą gwiazdę ciał piorunem zrąbanych.