Pałac i rudera/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pałac i rudera |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom IX Opowiadania wieczorne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom IX |
Indeks stron |
Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE DLA ULŻENIA NĘDZY NIE WYSTARCZA
ANI DOBRE SERCE, ANI CHORA WĄTROBA.
Nie jesteśmy pewni, którą już zkolei chustkę przymierzał szanowny Piołunowicz, gdy do mieszkania jego wszedł wiecznie ponury pan Antoni.
— Witam, witam! o zdrowie pytam. Cóż tam w mieście dobrego? — zawołał gospodarz.
— O ile wiem, było pięć wypadków cholery — mruknął gość, siadając na fotelu i wydobywając z kamizelki piórko od zębów.
Pan Klemens o mało nie wypuścił chustki na ziemię.
— Pięć... cholery?
— Nie ręczyłbym za dziesięć — dorzucił gość.
— Przecież do tej pory nie słyszeliśmy o niej.
— To zależy!... Ja jestem przekonany, że cholera ciągle grasuje między ludnością, tylko nie wszyscy zwracają na nią uwagę.
— Wandziu! Wandziuniu! — zawołał pan Klemens.
— Słucham dziadunia! — odparła dziewczynka z drugiego pokoju.
— Każ kucharce natychmiast powyrzucać wszystkie ogórki z domu. Mizerji dziś nie będzie!...
Gość tymczasem najspokojniej dłubał piórkiem w zębach.
— Spiekota na dworze! — mruknął pan Klemens, widocznie chcąc odegnać złe myśli.
— Ochłodzi się — odparł Antoni.
— Więc będzie deszcz?
— Będzie grad z piorunami, a może i trąba...
— Trąba?... — jęknął Piołunowicz, patrząc z niepokojem w oczy panu Antoniemu.
— Zauważyłem na zachodzie bardzo podejrzany obłok! — odparł pan Antoni, obojętnie spoglądając na sufit.
— Wandziu! — zawołał starzec.
— Słucham dziadunia.
— Już nie pojedziemy do Botanicznego ogrodu, bo będzie burza!...
— Dobrze, proszę dziadzi — odparła spokojnie dziewczynka.
— A możeby odłożyć na inny dzień naszą wizytę u tego biednego Hoffa? — spytał nieśmiało Piołunowicz, patrząc z pod oka na niebo, które nigdy tak czystem nie było, jak w tej chwili.
— Sesja postanowiła dziś, więc pójść musimy — odparł Antoni, nie wyjmując piórka z zębów.
— Ależ trąba?...
— Punktualność przedewszystkiem.
— Więc poradź mi przynajmniej, szanowny panie Antoni, którą z tych chustek wypada włożyć, bo dalibóg!...
— Żadnej.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś pan zanadto skłonny do apopleksji.
Usłyszawszy to, Piołunowicz wykonał taki ruch ręką, jakby się chciał przeżegnać. Potem szybko pochował chustki do komody, zląkłszy się samego ich widoku, a wreszcie wciągnął płócienny kitel na grzbiet, kapelusz panama na głowę i rzekł:
— Idźmy!
Pan Antoni flegmatycznie włożył piórko do kamizelki i za chwilę obaj znaleźli się na ulicy.
— Gdzież mieszka ten monoman? — spytał ponury towarzysz, który z niesłychaną uwagą badał niebo, jakby szukając tam owej bardzo podejrzanej chmury.
— Niedaleko!... Miniemy tę ulicę, potem pójdziemy na lewo, potem jeszcze na lewo... do tego oto pomarańczowego domku.
— Hum!... Szczególny biedak, który dom posiada. Znam lichwiarzy, mających własne domy, a mimo to żebrzących.
— Na miłość boską, panie Antoni, co mówisz?...
— Mówię, że jest wielu łotrów na świecie, zresztą nic więcej.
Piołunowicz począł sapać; ciążyło mu widać towarzystwo idealnego pesymisty. Mimo przyrodzonej gadatliwości, szedł jakiś czas, milcząc, z obawy usłyszenia czegoś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, niż dotychczas. Że jednak słońce piekło, a pan Antoni wędrował środkiem ulicy, stary więc odezwał się:
— Nie wolelibyśmy to wejść w cień... pod parkany?
— Nie głupim! — mruknął pesymista. — Niezbyt dawno jeden taki parkan wywrócił się i zabił...
— Kogo zabił?...
— Dwoje cieląt, które pędzono do jatki.
Od tej chwili pan Klemens przysiągł już milczeć i trzymać się jak najdalej od parkanów.
W taki to sposób dwaj delegowani naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa szli pocieszać strapionych. A słońce tymczasem piekło, ach, jak piekło!... Promienie jego, niby rozpalone szpilki, przebijały płócienny kitel, płócienne spodnie i panamski kapelusz szanownego pana Piołunowicza, dosięgając w ten sposób najgłębszych tajników jego serca i mieszając się tam z obawą cholery, trąby powietrznej, ze wstrętem do mizerji, lichwiarzy, chustek na szyję i tysiącami innych, nad wszelki wyraz niemiłych uczuć.
— To chyba tu! — przerwał nagle pan Antoni, stając przed domkiem Hoffa.
— Co tu? — spytał bezmyślnie Piołunowicz.
— A ten monoman... chciałem powiedzieć: mechanik.
Cierpki ten frazes otrzeźwił nieco pana Klemensa, który po chwilowym namyśle rzekł:
— Wiesz co, kochany panie Antoni, odłóżmy tę wizytę na inny raz. Jestem jakoś w niedyspozycji, a przecież wartoby pomóc...
— Tere... fere... przepraszam za wyrażenie. Pan ciągle zapominasz o uchwale sesji.
— Ale bo...
— Jakie ale i jakie bo?... Sesja postanowiła na ten raz zbadać wynalazek, a następnie zająć się człowiekiem, ponieważ doświadczenie uczy nas, że owi mniemani wynalazcy są najczęściej oszustami, wydrwigroszami et caetera!... Musimy raz przynajmniej nauczyć się punktualności, uszanowania dla uchwał...
Z temi słowy zadziwiający pesymista wszedł do sieni i popchnął drzwi do izby.
Tu, na stole przed oknem, stał wyszczerbiony spodek z solą i misa krajanych ogórków, które Hoff jadł łyżką drewnianą, a Konstancja cynową. Chore dziecię spało za parawanem.
Na widok przybyłych ojciec i córka powstali. Konstancja oblała się ponsem, Hoff nie wiedział, co począć.
Przez chwilę trwało milczenie, które przerwał pan Antoni, mówiąc:
— Przyszliśmy tu obejrzeć machinę, o której wspominałeś pan szanownemu prezesowi.
Wypowiedziawszy to głosem oschłym, wskazał na Piołunowicza.
Zmieszany Hoff ukłonił się tak, jakby chciał czołem o ziemię uderzyć.
— Mizerję jedzą! — szepnął pan Klemens, nie pomyślawszy nawet o tem, że obok złowrogich ogórków leżał bardzo duży chleb razowy.
— Możesz nam pan zatem pokazać swoją machinę? — ciągnął dalej pan Antoni.
— Z największą chęcią... służę... proszę... — odpowiedział Hoff, drepcząc w miejscu i ukazując przybyłym drzwi drugiej izby.
Delegowani weszli tam.
— Bóg ich zsyła! — szepnął starzec.
Głęboko wzruszona córka pocałowała go w rękę i zlekka popchnęła za gośćmi. Potem sama weszła za parawan i pochyliła ucho ku ścianie, aby nie stracić ani jednego wyrazu z rozmowy.
— Poznaje mię pan? — spytał starca Piołunowicz.
— Jakżeby zaś nie? — odparł biedak. — Dnie i noce tylko o wielmożnym panu myślałem.
— Pan prezes życzy sobie machinę obejrzeć — przerwał nieubłagany Antoni bardzo urzędowym tonem.
— Owszem! owszem! oto ona... — mówił Hoff, podnosząc drżącemi rękoma ciężki przyrząd dziwnej formy, złożony z mosiężnych kółek i żelaznych drążków.
— Do czego to ma służyć? — badał dalej pesymista.
— Do wszystkiego. Dwadzieścia lat...
— Czy funkcjonuje?...
— Jeszcze nie, bo...
— Jakaż tu zasada? Co ją porusza, a raczej... co ją ma poruszać? — przerwał znowu pan Antoni.
— Zaraz ja wielmożnym panom wytłomaczę, tylko będę musiał...
Z temi słowy starzec począł na swej tokarni szukać jakiegoś narzędzia. Brał do ręki różne dłótka, obcążki i szrubsztaki, lecz widocznie nie nadawały mu się, kładł je bowiem na warsztacie i znowu z gorączkowym pośpiechem szukał innych.
Pan Antoni bębnił palcami w krawędź tokarni, a Piołunowicz nie miał czasu zwracać uwagi na zakłopotanie biednego człowieka, myślał bowiem o mizerji i z niepokojem patrzył na niebo, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł nareszcie ów podejrzany obłok, grożący trąbą i gradem.
W tej chwili na placu pod oknem ukazała się chuda suka. Od pierwszego spojrzenia łatwo było poznać, że ten zwierzęcy nędzarz ma szczenięta i że przybiegł tu znaleźć dla siebie pokarm między śmieciem.
— Może nam pan ustnie objaśni skutki swej machiny — odezwał się pan Antoni do Hoffa z akcentem znudzenia i niecierpliwości w głosie.
— Widzi wielmożny pan, to jest tak... Trzeba przykręcić tę szrubkę, a wtedy ona przyciśnie ten drążek... Ten drążek przyciśnie to kółko, zupełnie jak waga...
— Cóż dalej?
— Dalej?... Dalej machina będzie szła.
— Nie będzie szła — przerwał bardzo stanowczo pan Antoni — bo tu niema pracy mechanicznej.
— Będzie, wielmożny panie... — odparł Hoff.
— Nie widzę iloczynu z przestrzeni przez siłę. To jest nic!
— Koło powietrzne... — wtrącił Hoff.
— Złudzenia!...
— Ta szruba i ten drążek...
— Zabawki! — odparł niemiłosierny pesymista.
Starzec przeciągle spojrzał w oczy oponentowi, potem opuścił głowę i umilkł.
Pan Antoni począł znowu bębnić palcami po krawędzi tokarni, i znowu spojrzał na plac, gdzie od początku rozmowy patrzył Piołunowicz, nie rozumiejąc ani kółek, ani szrub, ani iloczynu z siły przez przestrzeń. Głodna suka leżała teraz pod oknem, przytrzymując łapami i gryząc czarny i twardy chleb, który jej wyrzuciła Konstancja.
— I poco to żyje na świecie? — mruknął pan Antoni, wskazując na sukę. — Głodne to, chude i jeszcze się wściec może...
— Prawda — odparł Piołunowicz, nie wiedząc, o co chodzi, zdawało mu się bowiem, że go w tej chwili żołądek zabolał.
— Prawdziwem dobrodziejstwem byłoby jej w łeb strzelić — dodał pan Antoni.
— To prawda — potwierdził pan Klemens, chwytając się za brzuch.
Nie jesteśmy pewni, czy osłupiały Hoff słyszał tę rozmowę filantropów; Konstancja przecież usłyszała ją i zalała się łzami.
O, nędzo! Jaka ty czujna i podejrzliwa jesteś!
— A zatem — odezwał się znowu pan Antoni do Hoffa — pan nie możesz nam objaśnić swej machiny?...
Starzec smutnie spojrzał na swoich gości i milczał.
— Więc nic?...
Hoff znowu milczał.
— Prezesie, chodźmy!
Piołunowicz ocknął się ze swych dumań o cholerze i trąbie powietrznej i, wyciągając rękę do Hoffa, rzekł:
— Na drugi raz obszerniej pogadamy... Ale, ale! moja fajka ma się zupełnie dobrze. Do widzenia!...
I wyszli.
W drodze dobre serce pana Klemensa poczęło się niepokoić trochę.
— Panie Antoni dobrodzieju, zdaje mi się, że u nich straszna bieda.
— Skąpstwo i niechlujstwo, zwykłe cechy naszych mieszczan — odpowiedział Antoni.
— Możeby się wrócić? — rzekł Piołunowicz, stając.
Antoni ruszył ramionami.
— Pan prezes ładnie szanujesz uchwały!
— Ależ bieda, panie Antoni.
Pesymista obruszył się.
— Może pan sądzisz, że mi żal kilku rubli?
— Gdzież znowu!
— No, więc czekajmy na to, co postanowi zebranie. Z zasady jestem przeciwny jałmużnom, które tylko demoralizują niższe klasy, i z zasady spełniam uchwały większości. Pozatem nie wiem nic, nie chcę słyszeć o niczem i panu radzę robić to samo. Zawsze brakowało nam karności i punktualności.
Energiczna ta argumentacja wywarła odpowiedni wpływ na panu Klemensie, który wyprostował się, jak żołnierz, stojący na warcie, i miarowym krokiem posunął się ku swemu domowi.
W ruderze tymczasem, nim goście zdążyli przestąpić próg sieni, odegrała się następująca scena:
— Ojcze — mówiła Konstancja — my już nie mamy nic w domu. Możeby tych panów poprosić?
— Kiedy nie śmiem — odparł Hoff.
— No, to ja ich poproszę! — rzekła kobieta z rezygnacją i posunęła się ku drzwiom. Lecz chwilowa odwaga opuściła ją.
— Nie mogę! — szepnęła — a tu Helunia chora...
— Ha! trudno... Wyjdę za nimi! — przerwał starzec i wyszedł.
Parę minut córka z biciem serca czekała na rezultat: wreszcie udała się za ojcem, który stał w sieni, oparty o futrynę, i patrzył na ulicę.
— No i cóż? — spytała.
— Jeden chce wracać...
— Wracać?...
— Tak. Teraz stoją i coś mówią.
— Coś mówią?
— Już odchodzą!
— Odchodzą!... — jęknęła córka.
Nędzarze spojrzeli po sobie i wrócili do mieszkania zamyśleni. Hoff począł oglądać tokarnią, a Konstancja maszynę do szycia. Nastała cisza, wśród której słychać było niespokojny oddech śpiącego dziecka, brzęczenie muchy, zawikłanej w sieć pająka, i zegar, który bez pośpiechu, ale też i bez opóźnienia wybijał swoje: tak! tak! tak! tak!...