Pamiętnik Wacławy/Jutrzenka życia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Jutrzenka życia” |
Indeks stron |
Byłam w przededniu opuszczenia naukowego zakładu, w którym przepędziłam lat ośm, a jako pensyonarka na wylocie, stałam na stopie pewnéj emancypacyi i od kilku tygodni otrzymałam przywiléj posiadania osobnego malutkiego pokoiku.
W tym tedy osobnym pokoiku, wieczorem, siedziałam na nizkim drewnianym stołeczku przed palącém się w piecu ogniskiem. Patrząc w płomień machinalnie, słuchałam, jak z jednéj strony dźwięczał po szybach okien deszcz marcowy, z drugiéj rój koleżanek moich wrzał ruchem i gwarem, w odległych salach i korytarzach.
Ostatni-to wieczór przepędzałam na pensyi. Nie miałam już na sobie szkolnego munduru z zielonéj wełnianéj materyi, ale ubrana byłam w bronzowy jedwabny szlafroczek, delikatna koronka otaczała mi szyję i ręce, a na piersi wił się złoty łańcuszek piérwszy raz włożonego przeze mnie zegarka. Modny ten szlafroczek, koronki i zegarek, wraz z karetą i służbą, przysłała mi matka moja, do któréj z pensyi odjechać na wieś miałam.
Ze wszystkich ładnych rzeczy, które mi przywieziono, najbardziéj mię ucieszył śliczny malutki zegareczek. Zostawał on czas jakiś w prawdziwém niebezpieczeństwie, bo, otrzymawszy go, co minuta prawie wydobywałam z za paska, otwierałam, obracałam na różne strony, cofałam, posuwałam niewinne żadnego opóźnienia lub pośpiechu wskazówki.
Przez cały dzień jednak, nabawiwszy się do syta cackiem, będącém mi niby dyplomem na godność dorosłéj panny, nie myślałam już o niém, siedząc wieczorem naprzeciw ognia, lecz myśl moja biegła w świat nieznany, który nazajutrz miał się otworzyć przede mną.
Nieznany? Zupełnie takim nie był on dla mnie. Widywałam go już w marzeniach moich, słyszałam o nim od starszych koleżanek, spotykałam go niekiedy we wspomnieniach lat dziecięcych, w domu rodziców spędzonych.
W owéj chwili utonęłam całkiem w marzeniach. Zapomniałam o drewnianym stołeczku, na którym siedziałam, a wydało mi się, że fala jakichś wód błękitnych, kołysząc się miękko, unosi mię kędyś... kędyś, zkąd dolatują do mnie akordy oddalonéj muzyki i niewyraźna wrzawa mnóztwa zmieszanych głosów. Przymknęłam oczy i straciłam pamięć rzeczy, które mię otaczały. Splątane myśli roiły się po méj głowie, jak szybko mknące motyle; nie było w nich ciągu ni ładu, a fala marzeń niosła mię coraz prędzéj w przestrzeń szeroką, promienistą, wonną, pod stopy borów ciemnych, między zielone góry, strumieniami przerżnięte, śród których wiedziałam, że stał piękny dom mojéj matki.
I w jéj objęcia naprzód rzuciły mię marzenia moje; zobaczyłam oczy mojéj matki utkwione we mnie, a z czułością i pocałunek jéj na mém czole poczułam. Aliści trwało to tylko sekundę; fala, unosząca mię, poruszyła się i wraz ze mną zawisła nad jakiémś nieznaném mi, a czarującém miejscem.
Żaden monarcha tego świata nie posiada, żaden bajarz wschodni nie wyśnił w swych mytach takiego pałacu, takiego zamczyska zaczarowanéj piękności, jakiego obraz nosi w swéj głowie każda dorastająca pensyonarka. Ten pałac, to zamczysko, zbudowane z kryształu, tęcz i brylantów, to świat, w który ma ona wstąpić. Wszystko jest w tym świecie: piękna suknia, złote cacka, ludzkie pochwały i oklaski, sala balowa, trwożny obraz miłości, uboga chatka z mieszkańcami, wzywającymi litości młodego serca, niewyraźne przeczucia cierpień życiowych, niby szare plamki na tle jaskrawém.
Fala, która mię unosiła z tych przeróżnych części wielkiego obrazu, wybrała salę balową i nad nią wraz ze mną zawisła.
Nie wiedziałam dokładnie, jak ma wyglądać w szczegółach sala balowa. Migotały przed memi oczyma tylko wspomnienia zabaw, jakie, małém dziecięciem będąc, widywałam w domu u rodziców. Koleżanki moje, starsze ode mnie a wracające z wakacyi, opowiadały mi nieraz cuda o wieczorach i balach, do których przypuszczane były, jako prawie dorosłe już panny; w ostatnim roku pobytu na pensyi czytywałam wiele powieści i z nich zaczerpnęłam wiedzy o wrzawie światowéj.
Patrząc w płomienie, które kołysały się w różne strony mnóztwem żółtych ognistych języków, zobaczyłam przestrzeń obszerną, zalaną eteryczną atmosferą światła i woni.
Pośród eteru tego wznosił się rój istot pół-ludzkich, pół fantastycznych. Byłam pewna, że to chór Archaniołów. Zamiast w suknie zwyczajne, odziane one były w różnobarwne obłoczki, nad białemi twarzami miały zawieszone wieńce, a u piersi ich błyszczały dyamenty, nie takim przecie silnym blaskiem, jakim płonęły ich rozradowane oczy. Istoty te brały się za ręce i wirowały w szybkim tańcu, albo przechadzały się wolno pod ścianami, obwieszonemi smugami światła, i szeptały między sobą, a szept ich wydawał się podobnym do tego szmeru, jaki wydają młode listki brzozowego gaju, poruszone wiosennym wietrzykiem.
Fala moja przestała się kołysać i wraz ze mną stanęła po środku światłéj przestrzeni. Poczułam zawrót głowy, bo chóry Archaniołów zwróciły się w moję stronę i utkwiły we mnie oczy.
Zdawało się, że to Olimpijskie zebranie pytało niespokojnie, kim jest i jakim nowy do ich grona przybysz, a twarz moję, postać, różowy obłoczek z gazy, który mię okrywał, poddawało ścisłemu rozbiorowi.
Myślałam, że zemdleję z pomieszania i trwogi, ale przykre uczucie to krótko trwało, bo postrzegłam między Archaniołami ruch wielce dla mnie przychylny, usłyszałam usta ich, szepcące pochwały na cześć moich oczu, włosów, kibici i sukni z różowéj gazy. Poczułam rozkoszne łechtanie około serca, podniosłam głowę z tryumfem i zaczęłam wraz z innymi wirować w szybkim tańcu po ziemi, która wyglądała jak zwierciadło, albo jak szyba wód spokojnych. Fala moja kołysała się coraz żywiéj i niosła mię coraz prędzéj, między tłum, który mię chwalił, w wir tańca odurzającego, aż zatrzymała się nagle, a na niéj już nie ja jedna stałam, ale stał obok mnie ktoś nieznany, czy na-pół-znany i patrzył na mnie dziwnemi oczyma. Czułam tylko na sobie to spojrzenie, bom go widziéć nie mogła. Ciężar nieśmiałości i wzruszenia w dół mi kłonił powieki. Gdy nareszcie przemogła ciekawość i podniosłam oczy, zobaczyłam mężczyznę, zupełnie podobnego do bohatera ostatniéj czytanéj przeze mnie powieści. Miał ten sam wzrost, te same włosy i oczy, i mówił do mnie te same słowa, jakiemi powieściowy bohater przemawiał do swéj bohdanki.
Wstyd mię ogarnął niezmierny, poczułam chęć do ucieczki, zakryłam oczy dłońmi i, zeskoczywszy z fali, która mię unosiła, znalazłam się siedzącą na moim nizkim drewnianym stołeczku.
Parsknęłam głośnym śmiechem i odjęłam dłonie od oczu.