<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały maj
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POŻAR.
11, czwartek.

Dzisiejszego rana skończyłem był właśnie przepisywać moją część opowiadania „Od Apeninów do Andów“ i przemyśliwałem nad tem, coby tu obrać za przedmiot do ćwiczenia piśmiennego, którego treść nam do wyboru pozostawił nauczyciel, kiedy usłyszałem niezwykły gwar głosów na schodach, zaś po chwili do mieszkania naszego weszło dwóch strażaków, którzy poprosili mego ojca o pozwolenie obejrzenia pieców i kominów, gdyż na dachu palił się dymnik, a nie wiadomo było, do którego mieszkania należy. Mój ojciec powiedział:
— Najchętniéj, bardzo proszę.
I chociaż nie rozpalaliśmy jeszcze wcale ognia od wczoraj, oni jednak zaczęli chodzić po pokojach i przykładać ucho do ścian, aby słyszeć, czy huczy płomień w szyjach komina, które idą na inne piętra domu.
A mój ojciec mi powiedział, podczas gdy strażacy chodzili po pokojach:
— Henryku, oto i masz przedmiot do twego wypracowania: strażacy. Spróbuj opisać to, co ci opowiem: Widziałem ich przy pracy, przed dwoma laty, pewnego wieczora, gdym wychodził późno już, bo po ukończoném przedstawieniu, z teatru Balbo. Wchodząc na ulicę Roma, zobaczyłem światło niezwykłe i falę ludu, która nadbiegała zewsząd: jeden z domów stał w płomieniach: języki ognia i chmury dymu wydobywały się z okien i dachu; kobiety i mężczyźni ukazywali się i nikli w oknach, wydając rozpaczliwe okrzyki; przed bramą był wielki tłok; ludzie krzyczeli: „Żywcem się spalą! Ratunku! Strażaków!“ W téj chwili nadjechał powóz, zeskoczyło zeń czterech strażaków; byli to czteréj pierwsi, jacy się znaleźli w ratuszu, i wpadli do domu. Zaledwie weszli, gdy zobaczyliśmy rzecz straszną: jakaś kobieta ukazała się w oknie na trzeciém piętrze, z krzykiem przeraźliwym uchwyciła się żelaznéj poręczy, sięgającéj do pół okna, przerzuciła przez nią nogę i, trzymając się jéj, niemal zawisła w powietrzu pod dymem i ogniem, co ją prawie lizał po głowie. Tłum wydał okrzyk zgrozy. Strażacy, zatrzymani przez omyłkę na drugiem piętrze przez przeróżnych mieszkańców, już jednę ścianę wybili i wpadli do jakiegoś pokoju od ulicy, gdy sto głosów ich ostrzegło: „Na trzecie piętro! Na trzecie piętro!“ Wpadli na trzecie piętro. Tu był zamęt piekielny, belki z dachu spadały, kurytarze pełne ognia, dym dusił. Aby się dostać do pokoju, gdzie byli mieszkańcy zamknięci, nie pozostawało innéj drogi, jak tylko przez dach. Natychmiast rzucili się na dach i w chwilę potém ukazał się człowiek na dachu, jak czarne widmo uwijający się wśród dymu. Był to kapral, ten, co się tam dostał najpierwszy. Ale, żeby dotrzeć do mieszkania, do którego przystęp zamykały płomienie, należało przebyć wązkie pasmo gzymsu pomiędzy okienkiem na dachu i rynną; wszystko inne dokoła pałało, a owo wązkie pasemko było pokryte lodem i śniegiem i nie było za co się uczepić. „Nie podobna, aby poszedł!“ — wołał tłum na dole. Kapral zbliżył się do krawędzi dachu; wszyscy drgnęli, i, dech zatrzymując, nie spuszczali zeń oka. Przeszedł; olbrzymi okrzyk radości wydobył się z tłumu. Kapral zaczął biedz i, dotarłszy do zagrożonego miejsca, zaczął rąbać zawzięcie ciężkim i ostrym toporkiem belki, deski, tynk, aby sobie otworzyć przejście do środka. Tymczasem kobieta była ciągle zawieszona za oknem, ogień huczał jéj nad głową... jeszcze chwila, a spadłaby na bruk ulicy. Otwór został zrobiony. Kapral zrzucił swój pas skórzany i spuścił się w dół; inni strażacy, którzy nadeszli, poszli za nim. W tym samym czasie olbrzymia drabina ratunkowa, przywieziona przed chwilą, ustawioną została i opartą o mur domu, z którego wydobywały się płomienie i rozpaczliwe krzyki. Ale sądzono ogólnie, że już będzie zapóźno. „Nikt się nie uratuje, to darmo! — wołano. — Strażacy się spalą. Już po nich! Już po wszystkiém! Musieli się podusić, popalić, to na nic!“ Wtém ukazała się w oknie, na którego poręczy zawisła kobieta, postać czarna kaprala, oświecona od góry do dołu płomieniem; kobieta uczepiła się oburącz jego szyi; on ją objął w pół ramionami, podniósł ją, złożył w pokoju. Tłum wydał okrzyk olbrzymi, który zagłuszył trzask i huk pożaru. No, ale inni? I jak tu zejść? Drabina, oparta o dach przy inném oknie, oddaloną była od tego okna o dobry kawał. Jakżeby mogli do niéj się dostać. Podczas gdy to mówiono, jeden ze strażaków wysunął się z okna, postawił prawą nogę na żelaznej poręczy, a lewą na drabinie, i tak stojąc na powietrzu i biorąc w ramiona jednego po drugim nieszczęśliwych mieszkańców, których inni mu podawali ze środka domu, oddawał ich towarzyszowi, co z ulicy dostał się po drabinie w górę, aby wyratowanych z płomieni sprowadzić na dół przy pomocy innych strażaków, znajdujących się niżéj, w pewnéj odległości. Najprzód przeszła tą drogą kobieta, która się była uczepiła poręczy, potem jakieś dziecko, potem inna kobieta i starzec. Wszyscy byli ocaleni. Po starcu zeszli w dół strażacy, którzy pozostawali jeszcze w płonącym domu; na ostatku kapral, ten, który pierwszy na ratunek pośpieszył. Tłum powitał ich wszystkich wybuchem oklasków i wiwatów głośnych; ale kiedy się zjawił ostatni, przywódzca zbawców, ten, co pierwszy wpadł do téj otchłani, ten, coby umarł pierwszy, gdyby śmierć miała z nich spotkać którego, tłum go powitał jak tryumfatora, krzycząc i wywijając rękami w uniesieniu wdzięczności i uwielbienia, i w kilka chwil jego imię, Józef Robbino, nikomu dotąd nie znane, było już na wszystkich ustach... Rozumiesz, Henryku? Oto jest męztwo, oto jest odwaga, co z serca płynie, która nie rozumuje, która się nie waha, która śpieszy naoślep tam, gdzie słyszy wołania ginących. Ja cię kiedy zaprowadzę na musztry straży ogniowéj i pokażę ci kaprala Robbino; pewno chciałbyś go poznać, wszak prawda?
Ja powiedziałem, że tak.
— A więc patrz — powiedział ojciec.
Obejrzałem się szybko. Dwaj strażacy, ukończywszy oględziny, przechodzili przez pokój, kierując się ku wyjściu.
Ojciec wskazał mi mniejszego, który miał galony, i powiedział:
— Uściśnij rękę kapralowi Robbino.
Kapral się zatrzymał, podał mi rękę z uśmiechem; ja mu ją uścisnąłem, on się ukłonił i wyszedł.
— A dobrze go sobie zapamiętaj — rzekł jeszcze ojciec po jego wyjściu, — gdyż z pośród tysięcy rąk, jakie w życiu uściśniesz, może i dziesięciu nie będzie takich, coby jego ręki były warte.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.