Pamiętnik chłopca/Od Apeninów do Andów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały maj
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OD APENINÓW DO ANDÓW.
(Opowiadanie miesięczne).

Przed wielu laty, mały Genueńczyk, chłopak lat trzynastu, syn wyrobnika, udał się był z Genui do Ameryki — sam jeden — aby szukać swojéj matki.
Jego matka, na dwa lata przedtem, odpłynęła do Buenos-Aires, stolicy rzeczypospolitéj Argentyńskiéj, aby tam pójść w służbę do jakiego bogatego domu i w taki sposób zebrać w krótkim czasie tyle pieniędzy, ile było potrzeba do wyrwania z niedostatku jéj własnéj rodziny, która skutkiem wielu nieszczęść i niepowodzeń popadła w długi i w nędzę.
Niemało jest kobiet odważnych, które w tym samym celu taką długą przedsiębiorą podróż i które, dzięki wysokiéj płacy, jaką tam, za oceaanem, pobierają sługi, wracają do ojczyzny po paru latach z kilkoma tysiącami lirów. Biedna matka krwawemi łzami płakała, rozstając się z mężem i z synami, z których jeden miał lat osiemnaście, drugi jedenaście; ale odjechała pełna odwagi i najlepszych nadziei.
Podróż odbyła szczęśliwie i zaledwie stanęła w Buenos-Aires, natychmiast znalazła za pośrednictwem pewnego sklepikarza, Genueńczyka rodem, krewnego jéj męża, tam osiadłego już od lat wielu, służbę u pewnej zacnéj rodziny argentyńskiéj, która wynagradzała ją doskonale i obchodziła się z nią bardzo dobrze. Z początku, przez czas pewien, poczciwa kobieta pisywała do swoich i odbierała od nich listy dość często. Jak się byli umówili przed rozstaniem, mąż adresował listy do owego krewnego, który je wręczał kobiecie, a ona swoje odpowiedzi również oddawała sklepikarzowi, który odsyłał je do Genui, dodając i od siebie parę wyrazów.
Zarabiając osiemdziesiąt lirów na miesiąc i nie wydając nic na siebie, posyłała do domu co każde trzy miesiące piękną sumkę, którą mąż jéj, człowiek uczciwy, spłacał pomału długi najpilniejsze i odzyskiwał w ten sposób dobre imię u ludzi. A tymczasem i sam nie siedział z założonemi rękami: pracował jak mógł i był zadowolony z siebie i cieszył się myślą, że, da Bóg, po niejakim czasie żona powróci; bez niéj bowiem dom był taki pusty, a synek młodszy zwłaszcza, który kochał matkę nad życie, ciągle tęsknił i smucił się, nie mogąc pogodzić się z jéj oddaleniem.
Ale po roku od chwili jéj wyjazdu, po liście krótkim, w którym donosiła, iż jest nieco słabą, już żadnego więcéj od niéj nie otrzymali. Pisali dwa razy do krewnego — krewny z za morza nie odpowiedział. Pisali do rodziny argentyńskiéj, u któréj kobieta była w służbie, — ale może skutkiem tego, że adres nie był dość dokładny, więc i list mógł nie dojść — nie otrzymali odpowiedzi. Obawiając się jakiegoś nieszczęścia, napisali do konsula włoskiego w Buenos-Aires, aby zarządził poszukiwania — i po trzech miesiącach konsul odpowiedział, że, pomimo ogłoszenia w pismach, nikt się nie zjawił nawet dla udzielenia wiadomości o poszukiwanéj kobiecie.
I nie mogło być co prawda inaczéj, dla wielu powodów, a zwłaszcza zaś dlatego, iż z tą myślą, aby ocalić honor swéj rodziny, gdyż, podług jéj pojęć, było to go splamić, najmując się za służącą — dobra kobieta przy umowie z rodziną argentyńską nie wyjawiła swego prawdziwego nazwiska, lecz inne sobie przybrała. Jeszcze minęło kilka miesięcy, a wieść żadna nie nadeszła. Ojciec i synowie byli przygnębieni; najmłodszy wpadł w taki’smutek, że nic go przezwyciężyć nie mogło. Co począć? Do kogo się udać? Pierwszą myślą ojca było jechać do Ameryki, aby szukać żony. Ale praca? Któżby żywił przez ten czas jego synów? Nietylko on sam, lecz nie mógłby jechać i syn starszy, który właśnie wtedy zaczynał już trochę zarabiać i był pomocą dla ojca. I żyli tak w tém udręczeniu, nie wiedząc, co robić, codzień prowadząc te same bolesne rozmowy, albo patrząc na siebie w głuchém milczeniu, — gdy oto pewnego wieczora Marek, najmłodszy z dwóch synów, ozwał się głosem stanowczym w te słowa:
— Ja popłynę do Ameryki szukać matki.
Ojciec potrząsł głową ze smutkiem i nic nie odpowiedział.
Myśl była śliczna, ale sama rzecz nie do wykonania. Żeby chłopiec lat trzynastu sam jeden odbył podróż do Ameryki, podróż, co trwa cały miesiąc — to niepodobieństwo! Ale chłopiec nie przestał nalegać, cierpliwie, wytrwale. Prosił tego wieczora, i dnia następnego, i trzeciego i czwartego; prosił, nalegał ciągle, z wielkim spokojem, rozprawiając rozsądnie, z zastanowieniem, jak dorosły człowiek.
— Inni tam się udali — mówił, — jeszcze mniejsi ode mnie. Skoro raz będę na statku, tak samo przepłynę ocean jak inni. Przybywszy na miejsce, mam tylko odnaleźć sklep naszego krewnego. Tylu tam Włochów... ktokolwiek przecie pokaże mi drogę. Znalazłszy krewnego, to już tak jakbym znalazł mamę; a jeżeli jego nie odszukam, pójdę do konsula, będę szukał owéj argentyńskiéj rodziny. Cobądźby się stało, tam w Ameryce praca dla każdego się znajdzie, nawet dla chłopców takich jak ja; będzie więc i dla mnie i zapracuję sobie tyle przynajmniéj, aby miéć o czém wrócić do domu.
I tak pomału, pomału, prawie mu się udało ojca przekonać. Ojciec cenił go bardzo, wiedział, iż mu nie brak odwagi i rozsądku, że jest wytrwały, bo nawykł do znoszenia niedostatku i trudów, i że wszystkie te zalety wzmogą się w jego sercu wskutek tego świętego celu, jaki sobie założył: aby odszukać matkę, którą ubóstwiał. Trafiło się do tego, iż pewien kapitan parostatku, przyjaciel znajomego ojca małego Marka, usłyszawszy od niego o téj całéj sprawie, ofiarował się z gotowością wyrobienia dla chłopca biletu na bezpłatny przejazd w klasie trzeciéj do Argentyny. I wówczas, jeszcze po niejakiém wahaniu się, ojciec zgodził się, podróż została postanowioną. Dano chłopcu na drogę tobołek z ubraniem, parę skudów[1], adres krewnego w Buenos-Aires — i pewnego pięknego wieczora w kwietniu odprowadzono go na pokład okrętu.
— Marku mój, synu drogi — powiedział doń ojciec, ściskając go po raz ostatni, ze łzami w oczach, na schodach parowca, który już miał odpłynąć za chwilkę, — bądź mężny. Jedziesz w świętej sprawie, Bóg ci dopomoże.
Biedny Marek! Mężne on wprawdzie miał serce i przygotowanym był na próby chociażby najcięższe w téj swojéj podróży, ale gdy na widnokręgu zniknęła mu z oczu jego piękna Genua, gdy się znalazł na otwartém morzu, na tym wielkim parostatku, pełnym wieśniaków wychodźców, sam, od nikogo nie znany, z tym małym tobołkiem, w którym się zawierał cały jego dobytek, wówczas ogarnął go strach jakiś, jakieś niespodziane zwątpienie.
Przez dwa dni siedział skulony jak pies na przodzie okrętu, nic prawie nie jedząc, przygnębiony, połykając łzy gorzkie. Smutne myśli wszelkiego rodzaju przychodziły mu do głowy, a najsmutniejsza z nich, najbardziej straszna ze wszystkich, z największą uporczywością wracała: myśl, że jego matka nie żyje. W swoich snach ciężkich i przerywanych widział ciągle twarz jakiegoś nieznajomego, który patrzył na niego z politowaniem i mówił mu na ucho: „Twoja matka umarła.“
I wtedy biedaczek nagle się budził, tłumiąc okrzyk przerażenia. Jednak po przebyciu cieśniny Gibraltarskiéj, na pierwszy widok oceanu Atlantyckiego, odzyskał nieco nadziei i odwagi. Ale niedługo to trwało. To olbrzymie, wiecznie jednakowe morze, upał wzrastający, smutek wszystkich tych biednych ludzi, którzy go otaczali, poczucie własnego osamotnienia, wszystko to znowu go w uprzedni stan ciężki wprawiło. Dnie, które następowały po sobie, jednostajne, puste, długie, mięszały się w jego pamięci, jak się to chorym zdarza. Zdawało mu się, że już rok cały jest na morzu. I co rano, budząc się, doznawał nowego zdziwienia, że się znalazł tu sam jeden, wśród niezmierzonych obszarów wodnych, w drodze do Ameryki. Piękne ryby latające, które od czasu do czasu spadały na okręt, owe cudne zachody słońca podzwrotnikowe, ze swemi olbrzymiemi chmurami barwy krwi i płomieni i owe fosforescencye nocne, które sprawiają, iż cały ocean zdaje się płonąć jakby morze lawy, nie robiły na nim wrażenia rzeczy prawdziwych, lecz jakichś zjawisk cudownych w senném marzeniu.
Bywały dnie niepogody, podczas których siedział ciągle zamknięty w sypialni pod pokładem, gdzie wszystko się chwiało, przewracało, tarzało po podłodze, wśród strasznego płaczu i narzekania, — i myślał, że jego ostatnia godzina nadchodzi. Bywały dnie inne, dnie ciszy morskiéj, gdy powierzchnia wód żółtawa i spokojna jak szyba zwierciadła; dnie nieznośnego skwaru i nieopisanéj, nieskończonéj nudy; godziny długie i ponure, w czasie których podróżni znużeni, osłabieni, leżący nieruchomie na pokładzie, wyglądali jak martwi.
A podróż końca nie miała: morze i niebo, niebo i morze, dziś jak i wczoraj, jutro jak dziś — jeszcze — znowu — wiecznie tak samo. I on, całemi godzinami siedząc na pokładzie, głowę o poręcz oparłszy, wpatrywał się w to morze bezbrzeżne, odurzony, myśląc o matce, aż wreszcie myśli zaczynały mu się mięszać, zamykały się oczy, zasypiał; a wówczas pojawiała się przed nim owa twarz nieznana i patrzyła nań z politowaniem i szeptała do ucha: „Twoja matka umarła!“ Na ten głos chłopiec, drgnąwszy, budził się nagle, aby znowu zacząć śnić na jawie z otwartemi oczami i patrzyć na niezmienny widnokrąg.
Dwadzieścia siedem dni trwała podróż! Ale dnie ostatnie były najlepsze. Czas był prześliczny, powietrze mniéj upalne. Marek zapoznał się z jakimś poczciwym staruszkiem z Lombardyi, co płynął do Ameryki do syna, który był robotnikiem i kawał własnéj ziemi posiadał w okolicach miasta Rosario; chłopak opowiedział mu wszystko o swojéj rodzinie, a staruszek, klepiąc go po karku, co chwila powtarzał:.
— Odwagi, dzieciuchu, znajdziesz mamę zdrową i wesołą.
To towarzystwo, te rozmowy, dodawały mu otuchy, a myśli jego ze smutnych stały się wesołemi. Siedząc na pokładzie, obok starego wieśniaka, który palił fajeczkę, pod śliczném niebem gwiaździstém, wystawiał sobie po sto razy w swojéj wyobraźni, jak to on przybędzie do Buenos-Aires, jak się znajdzie na tej ulicy, któréj miał adres przy sobie, jak odnajdzie sklep, jak rzuci się w objęcia krewniakowi, wołając: „Jak się ma moja matka? Gdzie ona? Chodźmy zaraz! Chodźmy!“ I już biegną razem, już przed domem, już na schodach... otwierają się drzwi... I tu urywał się wątek jego dalszych marzeń; jego wyobraźnia rozpływała się i ginęła w uczuciu niewymownego rozczulenia, które sprawiało, iż ukradkiem wyciągał mały medalik, zawieszony pod koszulą na piersiach, i, całując go, zaczynał odmawiać pocichu pacierze, których go matka uczyła.
Dwudziestego siódmego dnia po wypłynięciu z Genui zawinęli do przystani. Na niebie płonęła śliczna jutrzenka różana, najpiękniejsza z tych, jakie oświecają majowe poranki, kiedy parostatek zarzucał kotwicę w olbrzymiéj rzece La Plata, na któréj brzegu, z jednéj strony, ciągnie się miasto Buenos-Aires, stolica rzeczypospolitéj Argentyńskiéj. Ta prześliczna pogoda zdała mu się dobrą wróżbą. Nie posiadał się z radości i niecierpliwości. Jego matka była tak blizko! Za parę godzin już ją zobaczy! I to on znajduje się w Ameryce, w nowym świecie, i to on miał odwagę sam jeden tu przybyć! Zdało mu się w téj chwili, iż całą tę długą, nudną drogę odbył w jedno mgnienie oka. Zdawało mu się, że leciał, że śnił, że dopiero teraz się obudził. I był tak dalece szczęśliwy, że ani się zmartwił, ani się nawet zdziwił, gdy szukając po kieszeniach, nie znalazł już w nich jednego z dwóch węzełków, w których był poumieszczał, rozdzieliwszy na połowę, mały swój skarb, aby miéć więcéj pewności, że gdyby go miał stracić, to przynajmniéj nie cały odrazu. Okradli go, pozostało mu zaledwie kilka franków; ale czyż warto było o to się martwić, skoro już tak blizko matki się znajdował?
Ze swym tobołkiem w ręku zszedł wraz z wielu innymi Włochami do małego parowca, który zawiózł ich w pobliże wybrzeża, z tego parowca przesiadł się do łodzi, która nosiła szumne miano Andrzeja Doryi, wylądował na tamie kamiennéj w porcie, pożegnał swego starego przyjaciela Lombardczyka i poszedł wielkiemi krokami ku miastu.
Znalazłszy się na początku pierwszéj ulicy, zatrzymał pierwszego przechodnia, którego napotkał, i poprosił go o wskazanie mu, w którą stronę ma się udać, aby trafić na ulicę de los Artes. Zatrzymał był właśnie robotnika włoskiego. Ten popatrzył z ciekawością na chłopca i zapytał go, czy umie czytać. Marek skinął głową twierdząco.
— A więc — powiedział robotnik, wskazując mu ulicę, z któréj sam wychodził — idź tędy, prosto, prosto, czytając nazwy ulic poprzecznych na wszystkich rogach; w ostatku znajdziesz i tę, któréj szukasz.
Chłopiec podziękował i poszedł ulicą, którą miał przed sobą.
Była to ulica prosta i niezmiernie długa, ale wązka; po obu jéj stronach stały domy nizkie i białe, podobne do małych willi; na ulicy pełno było ludzi, powozów, wielkich wozów, ruch niezwykły, hałas ogłuszający; a tu i owdzie powiewały wywieszone olbrzymie chorągwie barw rozmaitych, na których były wypisane olbrzymiemi głoskami ogłoszenia o czasie przybycia i odejścia statków parowych do jakichś miast nieznanych, do jakichś krain dalekich. Co kilkanaście kroków, spoglądając na prawo i na lewo, widział dwie inne ulice, które ciągnęły się prosto, w dal nieskończoną, mające również po bokach domki białe i nizkie, pełne ludzi i wozów, gdzieś w głębi przecięte prostą linią bezbrzeżnéj amerykańskiéj równiny, podobną do widnokręgu morskiego.
Miasto to wydawało mu się nie miéć końca; zdawało mu się, że mógłby tak iść przez całe dnie i tygodnie, widząc zawsze na prawo i na lewo inne ulice do téj podobne i że cała Ameryka musiała być niemi pokryta. Patrzył uważnie na nazwy ulic, nazwy dziwne, które odczytywał z trudnością. Przy każdéj nowéj ulicy serce mu biło gwałtownie, bo już myślał, że to ta, któréj szukał. Patrzył na wszystkie kobiety, w nadziei, iż może matkę zobaczy. Na widok jednéj z nich, która szła przed nim, wszystka krew rzuciła mu się do serca: dopędził ją, spojrzał w jéj twarz: była to Murzynka. I szedł i szedł ciągle, przyśpieszając kroku. Nareszcie, znalazłszy się na pewném rozdrożu, przeczytał nazwę ulicy i zatrzymał się jak przykuty na chodniku. Była to ulica de los Artes. Skręcił na nią, spostrzegł numer 117; sklep krewnego był pod numerem 175. Jeszcze kroku przyśpieszył, teraz biegł już prawie; przy numerze 171 musiał się zatrzymać, aby tchu złapać. I powiedział do siebie: „O mamo moja! mamo! Czyż to prawda, że ciebie zobaczę za chwilę!” Pobiegł naprzód, znalazł się przed małym sklepem z drobnym towarem. To ten sam. Zajrzał do środka. Zobaczył kobietę o siwych włosach, w okularach.
— A co to chcesz, chłopcze? — spytała go ona po hiszpańsku.
— Czy to nie jest sklep Franciszka Merelli? — zapytał Marek, ledwie mogąc mówić ze wzruszenia.
— Franciszek Merelli umarł — odrzekła kobieta, tym razem po włosku.
Chłopiec doznał takiego wrażenia, jak gdyby go kto z całej siły w pierś uderzył.
— Kiedy umarł?
— O, już dość dawno — odrzekła kobieta, — przed wielu miesiącami. Źle mu szły interesa, uciekł. Powiadają, że się udał do Bahia Bianca, bardzo ztąd daleko. I umarł zaraz po przyjeździe. Sklep do mnie należy.
Chłopiec zbladł. Potém rzekł szybko:
— Merelli znał moją matkę, moja matka była tu w służbie u pana Mequinez. On jeden mógł mi powiedziéć, gdzie ten pan mieszka. Ja umyślnie przyjechałem do Ameryki, aby odszukać matkę. Merelli przesyłał jéj nasze listy. Ja muszę znaleźć moją matkę.
— Biedny chłopcze — odpowiedziała kobieta, — ja nic nie wiem. Mogę się zapytać chłopaka z podwórza. On znał tego człowieka, który u Merellego był na usługach i wszystkie jego wypełniał zlecenia, może on będzie co wiedział.
Odeszła w głąb sklepu i zawołała na chłopaka, który zaraz przyszedł.
— Powiedz mi, proszę — spytała go kobieta, — czy nie pamiętasz, aby ten młody posługacz, co to był u Merellego, odnosił kiedy listy do kobiety, służącéj w domu pana Mequinez?
— Pana Mequinez? Pamiętam, proszę pani — odrzekł chłopak, — czasem tam listy odnosił. To na ulicy de los Artes, w głębi.
— Ach! Dziękuję, dziękuję! — zawołał Marek. — A numer... numeru nie pamiętacie? O, żeby téż mnie kto mógł zaprowadzić! Zaprowadź ty mnie, chłopcze, i to zaraz; jeszcze mam pieniądze.
I powiedział to z takim zapałem, tak gorąco, tak jakoś błagalnie, że chłopiec, nie czekając na rozkaz swéj pani, odpowiedział natychmiast:
— Dobrze, chodźmy.
I pierwszy wyszedł szybko ze sklepu.
Niemal biegnąc, nie zamieniwszy z sobą słowa, przebyli całą tę długą ulicę, skręcili na dróżkę wysadzoną drzewami, która wiodła do małego białego domku, i zatrzymali się w głębi, przed ładną bramką żelazną, przez któréj kraty widać było dziedziniec niewielki, pełny doniczek z kwiatami. Marek pociągnął za sznurek od dzwonka.
Na ganku ukazała się jakaś pani i zbliżyła się ku nim.
— Tu mieszka pan Mequinez, wszak prawda? — spytał z niepokojem chłopiec.
— Tu mieszkał — odrzekła pani, wymawiając włoskie wyrazy na sposób hiszpański. — Dziś my, Zeballos, tu mieszkamy.
— A dokąd-że się wyprowadzili państwo Mequinez? — spytał Marek z bijącém sercem.
— Wyjechali do Kordowy.
— Do Kordowy! — zawołał Marek. — Gdzie to jest Kordowa? A ta służąca, którą mieli? Ta kobieta, moja matka? Służąca ich to była moja matka! Czy i moją matkę z sobą zabrali?
Pani Zeballos popatrzyła na niego i powiedziała:
— Ja nie wiem. Może mój ojciec będzie o tém wiedział, bo ich poznał przed ich wyjazdem. Zaczekajcie tu chwilkę.
Odeszła, a po chwili wróciła ze swoim ojcem, panem wysokim, z siwą brodą. Ten przyglądał się przez chwilę temu miłemu typowi małego genueńskiego żeglarza z jasnemi włosami i orlim nosem i zapytał go z hiszpańska po włosku:
— Twoja matka jest Genuenka?
— Tak — odpowiedział Marek.
— A więc służąca Genuenka odjechała z nimi, to wiem na pewno.
— I dokąd pojechali?
— Do Kordowy; to takie miasto.
Chłopiec westchnął, potém rzekł stanowczo:
— A zatém... pójdę do Kordowy.
Ah, pobre niño! — zawołał pan, patrząc na niego z wyrazem współczucia i litości. — Biedny chłopcze! Toż ta Kordowa setki mil ztąd odległa.
Marek pobladł jak trup i jedną ręką oparł się o kratę.
— No, no, nie trop się tak zaraz — powiedział pan, zdjęty litością, otwierając bramę; — wejdź na chwilkę; zobaczymy, czy nie dałoby się czego zrobić dla ciebie.
Sam usiadł, kazał mu również usiąść i opowiedziéć sobie całą jego przygodę, wysłuchał go uważnie, potém milczał czas pewien, zamyślony; nareszcie rzekł stanowczo:
— Pieniędzy wszak nie masz!
— Jeszcze mam... niewiele — odpowiedział Marek.
Pan myślał znowu przez jakie pięć minut, potém usiadł przy stole, napisał jakiś list, zapieczętował go i, podając chłopcu, powiedział:
— Słuchaj, Italianino. Idź z tym list do Boka. Jest to małe miasteczko, napół genueńskie, o dwie godziny drogi ztąd odległe. Każdy potrafi wskazać ci, którędy masz iść, aby tam zajść. Pójdziesz więc tam i odnajdziesz tego pana, do którego ten list adresowany i którego wszyscy tam znają. List mu oddasz. On wyprawi cię jutro w podróż do miasta Rosario i poleci ciebie komukolwiek, co tam mieszka, a ten już pomyśli o tém, abyś mógł daléj jechać do Kordowy, gdzie znajdziesz rodzinę Mequinez i twoją matkę. Tymczasem weź to.
I wsunął mu w rękę kilka lirów.
— Idź, nie trać odwagi; tu wszędzie napotkasz rodaków, nie opuszczą ciebie. Adios.
Chłopiec powiedział: „Dziękuje,“ bo innych słów nie mógł znaleźć, wyszedł ze swym tobołkiem i, pożegnawszy się ze swym małym przewodnikiem, powoli ruszył w stronę Boka, przez gwarne, wielkie miasto, smutny i przygnębiony.
Wszystko to, co go spotkało od chwili wyjścia na ląd Ameryki aż do wieczora dnia następnego pozostało późniéj w jego pamięci niejasne i pomięszane, jakby jakieś gorączkowe widziadła — tak dalece był bowiem zmęczony, odurzony, znękany. Następnego dnia, o zmroku, po spędzeniu nocy w izdebce jakiegoś domku w Boka, obok tragarza z portu, który mocno chrapał, — po spędzeniu całego dnia na stosie bierwion, na wybrzeżu, gdzie odurzony patrzył ciągle na tysiące statków, łodzi i parowców, co stały i uwijały się na wodzie przed jego oczami — nasz biedak znalazł się wreszcie na pokładzie wielkiéj łodzi żaglowéj, naładowanéj owocami i jarzynami, która odpływała do miasta Rosario z trzema silnymi, krzepkimi Genueńczykami, o twarzach, co barwę spiżu przybrały od palących promieni słonecznych, którzy pełnili na niéj służbę okrętową. Głosy tych ludzi i dźwięki mowy ojczystéj nieco uspokojenia i otuchy wlały w jego serce.
Odbili od brzegu. Podróż trwała trzy dni i cztery noce, coraz w nowe zdumienie wprawiając małego podróżnika. Bo téż, co prawda, powodów do podziwu nie brakło. Trzy dni i cztery noce na téj olbrzymiéj rzece Parana, w porównaniu z którą nasza wielka rzeka Po jest sobie skromnym strumykiem, a cała długość Italii, cztery razy wzięta, nie wyrówna jéj długości od źródła do ujścia.
Łódź posuwała się zwolna, płynąc pod wodę, po tym niezmierzonym, lśniącym przestworze. Przepływała wśród długich wysp, siedliska strasznych tygrysów i wężów, porosłych pomarańczowém drzewem i wierzbiną, podobnych do lasów pływających na powierzchni wody; to znów przebywała wązkie kanały, z których zdawało się, że już nie wypłynie na szerokie fale; to muskała powierzchnię spokojną wielkich przestrzeni, jakby jezior cichych; potém napowrót zapuszczała się między wyspy, w kanały, przerzynające archipelagi, wśród olbrzymich gęstwin roślinnych.
Dokoła panowała cisza głęboka. Na długich przestrzeniach samotne i rozległe wybrzeża i wody czyniły wrażenie jakiéjś rzeki nieznanéj, na któréj ten mały, biały żagiel pierwszy od stworzenia świata się pojawił. Im daléj się posuwali naprzód, tém bardziéj owa rzeka olbrzymia przerażała i trwożyła biednego Marka. Wystawiał sobie, że jego matka znajdowała się aż u jéj źródeł i że ta żegluga będzie trwała lata. Dwa razy dziennie spożywał nieco chleba i mięsa solonego, wraz z żeglarzami, którzy, widząc go smutnym i zamyślonym, wcale prawie doń nie mówili. W nocy spał na pokładzie i budził się co chwila, nagle, bo nie nawykł do tego silnego blasku księżyca, co oświecał niemal jak we dnie bystre wody i brzegi dalekie — i wówczas serce mu się ściskało.
— Kordowa! — powtarzał to imię — Kordowa!
I zdawało mu się, że to jakieś miasto zaczarowane, olbrzymie, o jakich słyszał niegdyś w domu, w bajkach, opowiadanych przy zimowym kominku. Ale potem myślał sobie: „Moja matka tędy płynęła; ona widziała te wyspy, te wybrzeża,“ i wówczas nie wydawały mu się już tak dziwacznemi i samotnemi te okolice, na których spoczął był wzrok jego matki...
W nocy jeden z żeglarzy śpiewał. Ten głos przypomniał mu śpiew jego matki, pod którym zasypiał, będąc jeszcze malutką dzieciną. Ostatniéj nocy, usłyszawszy ten śpiew, rozpłakał się rzewnie i głośném łkaniem się zdradził. Żeglarz umilkł. Potém zawołał:
— Ej, ej, chłopcze, nie płacz, odwagi! Co u licha! Genueńczyk, żeby miał beczéć dlatego, że jest daleko od domu! A gdzie to słyszano? Genueńczycy, weseli i tryumfujący, świat opływają dokoła.
I na te słowa chłopak się opamiętał, ozwała się w nim krew Genueńczyka, otarł łzy, podniósł czoło, pięścią w ster uderzył.
— A więc tak! — powiedział sobie w duchu — chociażbym miał opłynąć dokoła świat cały, chociażbym go cały miał zejść piechotą, pójdę naprzód i nie zatrzymam się, aż moją matkę odnajdę. Tak będzie, tak być musi, choćbym miał skonać, choćbym miał martwy paść do jéj stóp! Bylebym ją raz jeden, na chwilę zobaczył! Nie chcę płakać! Będę mężny! Odwagi!
I z tém postanowieniem, wzmocniony na duchu, zawinął pewnego różanego, pięknego poranku do przystani miasta Rosario, położonego na wysokim brzegu Parany, gdzie odbijały się w wodzie maszty z różnobarwnemi chorągwiami stu statków krajów rozmaitych.
Zaraz po wylądowaniu udał się do miasta, ze swym tobołkiem pod pachą, aby odszukać pewnego pana, do którego jego opiekun z Boka dał mu swą kartę wizytową, napisawszy na niéj parę słów, polecających chłopca. Wchodząc do Rosario, zdało mu się, że się znalazł w jakiémś mieście, które znał dawniéj. Ulice niezmierzone, proste, z białemi, nizkiemi domkami po obu stronach, poprzecinane we wszystkich kierunkach ponad dachami wielkiemi pękami drutów telegraficznych i telefonowych, które wyglądały jak olbrzymie nici pajęcze; tłumy ludu, koni, wozów. W głowie mu się mięszało; sądził niemal, iż się powtórnie znalazł w Buenos-Aires i że znowu musi iść szukać krewnego. Przez całą godzinę szedł daléj a daléj, skręcając to na prawo, to na lewo, choć mu się czasem zdawało, iż na dawną ulicę powraca; i tak pytając przechodniów i czytając nazwy ulic na rogach, znalazł wreszcie swego nowego opiekuna. Pociągnął za dzwonek. We drzwiach ukazał się otyły blondyn, z twarzą niemiłą, skrzywioną, który wyglądał na służącego i który spytał go szorstko, z cudzoziemską wymową:
— Czego tu chcesz?
Chłopiec wymienił nazwisko, które było na karcie wizytowéj.
— Mój pan — odrzekł służący — wyjechał wczoraj do Buenos-Aires z całą rodziną.
Chłopiec oniemiał z przerażenia. Po chwili jednak rzekł:
— Ale ja... ja tu nie mam nikogo! Jestem sam!
I podał kartkę.
Służący ją wziął, odczytał i powiedział szorstko: I cóż ja z tém zrobię? Oddam tę kartkę memu panu za miesiąc, kiedy powróci.
— Ależ ja... ja jestem sam jeden w tém mieście! ja potrzebuję pomocy! — zawołał chłopiec głosem prośby.
— E! idźże już sobie — powiedział służący; — mało tu jeszcze i bez ciebie włóczęgów z twego kraju w Rosario? Żebrać idź do swojej Italii!
I zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Chłopiec stał jak skamieniały.
Potém zwolna podniósł swój tobołek i wyszedł, z rozpaczą w sercu, z zamętem w myślach, dręczony tysiącem myśli okropnych. Co począć? Dokąd się udać? Od Rosario do Kordowy jeszcze cały dzień jazdy koleją żelazną. A on miał już tylko parę franków w kieszeni. Po potrąceniu tego, co miał wydać dnia tego na żywność, nicby mu już prawie nie zostało. Gdzie dostać pieniędzy na kupienie biletu? Mógł pracować! Ale jak i u kogo szukać pracy? Prosić jałmużny? Ach, za nic! Być lżonym, odpychanym, poniżanym jak przed chwilą... raczéj umrzéć! Nigdy, nigdy!
I na tę myśl i na widok długiéj ulicy, która się ciągnęła przed nim i za nim, gubiąc się gdzieś w dali w niezmierzonéj równinie, po raz drugi uczuł, że go opuszcza odwaga; rzucił tobołek na chodnik, usiadł na nim, oparłszy się plecami o mur, i twarz ukrył w dłoniach, nie płacząc już nawet, w gorzkiéj, głębokiéj rozpaczy.
Ludzie, przechodząc, potrącali go nogami, wozy napełniały ulicę hałasem; kilku chłopaków zatrzymało się, przypatrując się biedakowi. On siedział tak długo, bardzo długo.
Naraz drgnął: tuż nad nim ktoś powiedział po włosku w lombardzkiém narzeczu:
— Co ci jest, chłopcze?
Podniósł głowę na te słowa i natychmiast zerwał się na nogi z okrzykiem zdziwienia:
— Wy tu?
Przed nim stał stary wieśniak lombardzki, z którym się był zaprzyjaźnił w podróży.
Zdziwienie wieśniaka nie było mniejszém. Ale chłopak nie dał mu nawet czasu na zapytanie i sam mu natychmiast opowiedział swoje smutne przygody.
— Teraz jestem bez pieniędzy, ot co; muszę pracować; znajdźcie mi wy jaką robotę, abym mógł zebrać parę lirów; ja będę robił wszystko, ja wiele rzeczy umiem: nosić pakunki, zamiatać ulice, mogę być za posłańca, a również i w polu pracować; będę żył o chlebie i wodzie; ale bylem mógł wyjechać prędko, bylem już raz moją matkę odnalazł. Ulitujcie się nade mną, dajcie mi robotę, wyszukajcie mi jakie zajęcie, mój dobry, mój zacny człowieku, przez miłosierdzie, na miłość Boską, bo już chyba zginę!
— Tam do licha! — rzekł wieśniak, poglądając dokoła i skrobiąc się w głowę. — Oto mi sprawa!... Pracować... łatwo to powiedzieć. A no, spróbujmy. Czyżby już nie było sposobu zebrać trzydzieści franków wśród tylu rodaków?
Chłopak patrzył na niego, a nadzieja zaczynała zwolna wstępować mu w serce.
— Chodź ze mną — powiedział wieśniak.
— Dokąd? — zapytał chłopiec, podnosząc z ziemi tobołek.
— Chodź ze mną.
Wieśniak poszedł przodem, Marek za nim; razem przeszli tak długi kawał drogi, nie mówiąc ani słowa. Wieśniak zatrzymał się wreszcie przede drzwiami gospody, która miała na szyldzie wymalowaną gwiazdę z napisem u spodu: Pod gwiazdą Italii[2]; zajrzał do środka i, zwracając się do chłopaka, rzekł wesoło:
— Przychodzim w dobrą chwilę.
Weszli do dużéj izby, gdzie stało kilka stołów, dokoła których siedziało wielu mężczyzn, popijając wino i rozmawiając głośno. Stary Lombardczyk zbliżył się do pierwszego stołu i ze sposobu, w jaki powitał sześciu ludzi, którzy przy nim siedzieli, łatwo poznać było, że niedawno się był z nimi pożegnał. Biesiadnicy mieli zaczerwienione twarze i brzękali szklankami, wykrzykując i śmiejąc się na głos.
— Towarzysze — powiedział odrazu wieśniak, stojąc i przedstawiając im Marka, — jest to biedny chłopiec i nasz rodak, który przybył z Genui do Buenos-Aires, aby szukać matki. W Buenos-Aires powiedziano mu: „Tu jéj nie masz; jest w Kordowie.“ Przybywa na łodzi do Rosario, płynąc trzy dni i cztery noce, zaopatrzony w dwa słówka, polecające go pewnemu panu; pokazuje kartkę, zamykają mu drzwi przed nosem. Nie ma złamanego szeląga. Jest tu sam, jak na pustyni. To dzielny malec, ja go dobrze znam. Otóż pytam: czyż nie znajdzie się trzydziestu franków na kupienie dlań biletu do Kordowy, gdzie jest jego matka? Czyż go tu jak psa porzucimy?
— O, nigdy w świecie, na Boga! — Nigdy tego nie będzie! — zawołali wszyscy razem, uderzając w stół pięściami. — Nasz rodak! Chodź-no tu, mały. A my tu od czego? Patrzcie, jaki chwacki chłopak. A no, na stół pieniądze, towarzysze! Zuch! sam przyjechał. Morze przepłynął! Zuch chłopiec, zuch! Napijże się odrobinę. Poszlemy cię do twojéj mamy, poszlemy; o to się nie martw.
I ten go zlekka szczypał w policzek, ten klepał go po ramieniu, ten znów odbierał mu z rąk tobołek; inni wychodźcy powstawali od poblizkich stołów i zbliżyli się do chłopaka; przygody Marka stały się znane wszystkim w gospodzie; nadbiegli z przyległego pokoju trzej Argentyńczycy, co sobie także tu na winko przyszli; i w ciągu jakich minut dziesięciu wieśniak lombardzki, który nadstawił kapelusz, zebrał już weń czterdzieści lirów.
— Widzisz — rzekł wówczas, zwracając się do chłopca, — jak to w Ameryce wszystko prędko idzie! A co?
— Pijże! — zawołał nań inny, podając mu szklankę wina. — Zdrowie twojéj matki!
Wszyscy szklanki w górę podnieśli. A Marek powtórzył:
— Zdrowie mojéj...
Lecz łkanie radosne zacisnęło mu gardło i, postawiwszy na stół szklankę, rzucił się na szyję starego wieśniaka.
Następnego poranku, o świcie, jechał już do Kordowy, uśmiechnięty, szczęśliwy, pełen najlepszych nadziei. Lecz niéma takiéj radości, która — by mogła trwać długo wobec pewnych ponurych obrazów przyrody. Pogoda była pochmurna; szaro na niebie i ziemi; pociąg, prawie pusty, biegł wśród niezmiernéj równiny, pozbawionéj wszelkich sladów siedzib ludzkich. Marek znajdował się sam jeden w dużym, długim wagonie, podobnym do wagonów, używanych do przewozu rannych. Patrzył to na prawo, to na lewo i nie widział nic, oprócz niezmierzonej pustyni, usianej małemi, karłowatemi drzewinami, o pniach i gałęziach powykrzywianych dziwacznie, jakby z rozpaczy, udręczenia lub gniewu; roślinność ciemna, rzadka i smutna, która nadawała równinie podobieństwo do olbrzymiego cmentarza. Drzemał pół godziny, odmykał oczy, znowu patrzył: zawsze ten sam widok.
Stacye kolei były ciche, samotne, jak domki pustelników; a kiedy pociąg stawał, ani jeden głos się nie odezwał; zdawało mu się, że w całym pociągu tylko on sam się znajduje, opuszczony, zabłąkany wśród pustyni. Sądził, że każda nowa stacya już będzie ostatnią i że potém znajdzie się w tajemniczéj i strasznéj krainie dzikich ludzi. Chłodny, ostry wiatr szczypał mu twarz.
Wsadzając go na statek w Genui, przy końcu kwietnia, ani brat, ani ojciec nie pomyśleli o tém, że w Ameryce chłopak zastanie zimę, i nie zaopatrzyli go w ciepłą odzież. Po upływie kilku godzin zaczął cierpieć dotkliwie od chłodu, a wraz z chłodem i od znużenia dni uprzednich, tak pełnych wzruszeń gwałtownych i nocy bezsennych i niespokojnych. Usnął, spał długo i obudził się cały skostniały od zimna; czuł się niezdrów. I wówczas ogarnęło go przerażenie okropne na myśl, iż może się rozchorować i umrzéć w podróży i że go rzucą tam, wśród tej bezludnéj pustyni, gdzie ciało jego rozszarpią psy i ptactwo drapieżne, jak te ciała koni i krów, które spostrzegał od czasu do czasu przy drodze i od których odwracał oczy ze wstrętem.
W tém niedomaganiu pełném niepokoju, które podniecało jego wyobraźnię, wszystko mu się ukazywało w najczarniejszych barwach. I zkądże ta pewność, że w Kordowie ma znaleźć matkę koniecznie? A gdyby jéj tam nie było? Jeżeli ten pan z ulicy de los Artes się pomylił? Jeżeli umarła? — I z temi myślami usnął powtórnie i śniła mu się Kordowa w nocy i zdawało mu się, że ze wszystkich drzwi i okien wołają do niego: „Niema! Niema! Niema!“ Zbudził się, drgnąwszy gwałtownie, przerażony, i zobaczył w głębi wagonu trzech mężczyzn brodatych, owiniętych w jaskrawe szale, którzy patrzyli na niego, rozmawiając między sobą pocichu; i nagle przyszło mu na myśl, że to mogą być zbóje i że chcą go zamordować, aby mu zabrać tobołek; wyobraźnia jego, już podniecona gorączkowo, jeszcze silniéj działać poczęła; a trzéj mężczyźni ciągle na niego patrzyli; jeden z nich wstał, zbliżając się ku niemu; — wówczas on, od zmysłów z przerażenia odchodząc i biegnąc na jego spotkanie z rozpostartemi ramionami, zawołał:
— Nie mam nic. Jestem ubogi chłopiec. Przybyłem z Italii, jadę szukać mojéj matki, jestem sam jeden; nie zabijajcie mnie!
Oni zrozumieli odrazu, litość ich zdjęła, zaczęli go uspakajać i głaskać, mówiąc mu wiele rzeczy, których nie rozumiał; a widząc, że dzwonił zębami od zimna, jeden z nich narzucił mu na plecy swój ciepły szal i posadził go wygodnie obok siebie, aby spał. Usnął téż po chwili, gdy już zmierzch zapadał. Kiedy go zbudzili, był w Kordowie.
Ach, jakże głęboko, jak całą piersią odetchnął i z jakim pośpiechem wyskoczył z wagonu! Zapytał pewnego urzędnika kolejowego, gdzie mieszka inżenier Mequinez. Ten mu powiedział nazwę jednego z kościołów: dom inżeniera znajdował się obok kościoła; chłopiec wybiegł ze stacyi. Była noc. Wszedł do miasta. I zdało mu się na widok tych prostych ulic, opasanych małemi, białemi domkami i poprzecinanych innemi, długiemi, prostemi ulicami, że po raz drugi wchodzi do Rosario. Lecz na ulicach mało było ludzi i przy świetle zrzadka rozstawionych latarń spotykał i widział jakieś twarze dziwne, barwy mu nieznanéj, czarno-zielonawéj, i podnosząc twarz od czasu do czasu, spostrzegał kościoły architektury niezwykłéj, o kształtach dziwacznych, które olbrzymie i czarne zarysowywały się na tle nocnego nieba. Miasto było ciemne i ciche; ale po przebyciu téj bezbrzeżnéj pustyni wydało mu się wesołe. Zapytał księdza o drogę, wkrótce znalazł kościół i dom, pociągnął za dzwonek drżącą ręką, a drugą przycisnął sobie do piersi, jakby chcąc uspokoić uderzenia serca, które w nim biło jak młotem.
Jakaś staruszka ze świecą w ręku przyszła drzwi otworzyć.
Chłopiec nie mógł przemówić odrazu.
— Kogo szukasz? — spytała go staruszka po hiszpańsku.
— Inżeniera Mequineza — odpowiedział Marek.
Stara kobieta machnęła ręką i odrzekła, kiwając głową:
— A toć i ty będziesz mi dokuczał tym Mequinezem! A przecie czas by już było raz z tém skończyć. Już od trzech miesięcy tak nas nudzą. Niedość więc, że stało o nim w dziennikach? Trzeba będzie kazać chyba wydrukować na wszystkich rogach ulic, że inżenier Mequinez wyjechał na mieszkanie do Tukuman!
Chłopiec rozpaczliwie klasnął w dłonie. Potém, w uniesieniu wściekłości i bólu, zawołał:
— A więc to jakieś przekleństwo! Więc będę musiał skonać wśród ulicy, nie znalazłszy matki! Ja oszaleję, ja się zabiję! Boże mój, Boże! Jak się to miasto nazywa? Gdzie ono? Jak ztąd daleko?
— Oj, biedny chłopcze! — odrzekła kobieta, zdjęta litością dla malca — aj, to daleko! Będzie ztąd z jakie czterysta czy pięćset mil... Bagatela!
Chłopiec zakrył sobie twarz rękami, potém spytał, łkając:
— A teraz... cóż pocznę?
— Cóż chcesz, biedne dziecko, ja nie wiem — odrzekła staruszka.
Lecz natychmiast pewna myśl przyszła jéj do głowy i prędko dodała:
— Słuchaj, co mi się zdaje. Zrób ty tak: idź na ulicę, skręcisz zaraz na prawo, za trzecim domem będzie obszerne podwórze; tam jest capataz, kupiec, który jutro odjeżdża do Tukumanu ze swymi carretas i wołami; zapytaj się go, czyby cię nie zabrał, gdybyś w drodze miał pełnić jakąbądź usługę; może on ci da miejsce na którym wozie; idź zaraz.
Chłopiec chwycił tobołek, podziękował odchodząc i po dwóch minutach już był na wielkim dziedzińcu, oświetlonym latarniami, gdzie dużo ludzi uwijało się, ładując worki ze zbożem na olbrzymie wozy, podobne do ruchomych domków, używanych przez kuglarzy, o płóciennych budach i bardzo wysokich kołach, a jakiś mężczyzna barczysty, rosły, z dużą czarną brodą, owinięty w szal w białe i czarne kraty, kierował robotą. Chłopiec podszedł do niego i nieśmiało przedstawił mu swoją prośbę, mówiąc, iż przybył z Italii i że szuka matki.
Capataz, czyli dowódzca (naczelnik, prowadzący taką karawanę wozów), zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy i odrzekł szorstko:
— Nie mam miejsca.
— Ja mam piętnaście lirów — powiedział chłopiec głosem błagalnym, — dam moje piętnaście lirów. Przez drogę — będę pracował. Będę nosił wodę i obrok dla bydła, będę robił wszystko, co mi każą. Daj mi miejsce na wozie, mój dobry panie!
Capataz znowu nań popatrzył i już nieco łagodniej powiedział:
— Niéma miejsca... a zresztą... my wcale nie jedziemy do Tukumanu, jedziemy do innego miasta, do Santiago dell’Estero. W pewném miejscu musielibyśmy cię zostawić na drodze i miałbyś jeszcze spory kawał do przebycia sam jeden, na piechotę.
— Ach! żeby nie wiem jak wielki był ów kawał drogi, tobym go przebył! — zawołał Marek. — Będę szedł, szedł, w dzień i w nocy; nareszcie stanę w Tukuman. Na miłość Boską, mój dobry panie, zabierz mnie z sobą, daj mi miejsce na wozie; nie zostawiaj mnie tu jednego!
— Pamiętaj, iż ta podróż potrwa dni dwadzieścia!
— To nic.
— To droga nużąca.
— Zniosę wszystko.
— Będziesz musiał iść sam jeden!
— Niczego się nie lękam. Abym znalazł moją matkę. Ulituj się nade mną!
Capataz zbliżył mu do twarzy latarnię i badawczo nań spojrzał. Potém rzekł;
— Dobrze.
Chłopiec pocałował go w rękę.
— Téj nocy prześpisz się na wozie — dodał capataz, odchodząc, — jutro o czwartéj obudzę cię.
O czwartéj z północy, przy świetle gwiazd, długi szereg wozów wyruszył w drogę z wielkim hałasem: każdy wóz ciągniony był przez sześć wołów, za wozami pędzono wiele bydła zapasowego, do pożywienia podróżnych i do przeprzęgania na zmianę przeznaczonego. Chłopiec, nawpół zbudzony w jednym z wozów, na workach, pod płócienną budą, natychmiast znowu usnął głęboko. Kiedy się obudził, wozy stały wśród pustego stepu, w słońcu, a wszyscy ludzie — peones — siedzieli skupieni dokoła ćwierci wołu, która się piekła na odkrytém powietrzu, nasadzona na rodzaj długiéj szpady, wetkniętéj w ziemię, obok dużego ognia, poruszanego wiatrem. Zjedli wszyscy razem, przespali się i ruszyli w dalszą drogę — i tak było codzień; podróż odbywała się jednostajnie w określonych z góry godzinach, jak pochód żołnierzy. Zrana, o piątéj, wyruszano w drogę, zatrzymywano się o dziewiątéj, o piątéj po południu jechano daléj, o dziesiątéj stawano na nocleg. Peones jechali na koniach i popędzali woły zapomocą długich kijów. Marek rozpalał ogień na pieczenie mięsa, karmił bydło i konie, czyścił latarnie, nosił wodę do picia. Kraj, którym jechali, przesuwał się przed nim jak jakieś niejasne widziadło: wielkie gaje małych, ciemnych drzewek; wioski o nielicznych, rozrzuconych szeroko domkach z czerwonemi facyatkami, wyciętemi w ząbki u szczytu; niezmierzone przestrzenie, być może wyschłe łożyska dawnych jezior słonych, pokryte solą, błyszczące jak śnieżna pustynia, aż w dal nieskończoną, i zewsząd i wiecznie równina, samotność i ciszą. Czasami, bardzo rzadko, spotykali dwóch czy trzech podróżnych na koniach, którzy wiedli całe stado wolnych dzikich koni i którzy przelatywali jak wicher. Dnie były wszystkie jednostajne, jak na morzu: nudne i nieskończone. Ale pogoda była piękna. Położenie Marka nie byłoby zbyt nieznośne, gdyby nie to, że peones stawali się z dniem każdym coraz bardziéj wymagającymi, jak gdyby chłopak był prawdziwym ich sługą; niektórzy obchodzili się z nim po grubiańsku, nie szczędząc pogróżek; wszyscy kazali sobie usługiwać, nie mając względu żadnego ani na wiek, ani na siły biedaka; musiał dźwigać olbrzymie wiązki siana, ciężkie worki z owsem; posyłali go po wodę nieraz bardzo daleko; a on, znużony, cały zbolały od nadmiaru pracy, nawet dobrze spać nie mógł, gdyż właśnie skutkiem tego wycieńczenia sił popadł był w stan rozdrażnienia, tak, iż każdy hałas, skrzypienie kół i trzęsienie po niegładkiéj drodze budziły go co chwila. Na dobitkę, ponieważ od pewnego czasu wiatr dął bez ustanku, kurz drobny, gęsty, powstały z ziemi czerwonawéj i tłustéj, który jakby chmurą wozy otaczał, przenikał mu pod ubranie, napełniał oczy i usta, zasłaniał wzrok, utrudniał oddech, dusząc go, dręcząc nieustannie, nieznośnie. Znękany pracą i bezsennością, obdarty i brudny, łajany, potrącany od rana do wieczora, biedny chłopiec z dniem każdym coraz bardziéj upadał na siłach i na duchu, i byłby już popadł w najstraszniejszą rozpacz, gdyby nie capataz, który zwracał się doń od czasu do czasu z jakiemś słówkiem dobrém i krzepiącém. Często, w kąciku woza, gdy go nikt nie widział, płakał, głowę oparłszy na swoim tobołku, w którym nic już więcéj nie było oprócz samych łachmanów. Co rana wstawał bardziéj osłabiony i smutny, a patrząc na okolicę i widząc zawsze tę samą, bezbrzeżną, bezlitosną równinę, ten step, ten ocean ziemi, mówił sam do siebie:
— Ach, dziś chyba nie doczekam wieczora; dziś chyba już umrę na drodze!
A tymczasem coraz ciężéj pracować musiał i coraz gorzéj z nim się obchodzili. Pewnego rana, za to, że się spóźnił z przyniesieniem wody, pod niebytność capataza, jeden z jego ludzi go uderzył. I od téj chwili inni zaczęli to robić, niby przez żart; za każdym razem, gdy mu jaki rozkaz dawali, wymierzali mu kuksa lub szturchańca, mówiąc:
— Zjedz to, włóczęgo! Zanieś to twojéj matce!
Serce się w nim krajało; zachorował, trzy dni przeleżał na wozie, derą przykryty, drżąc w febrze i nie widząc nikogo oprócz capataza, który czasem się zjawiał, aby mu dać się napić i puls mu pomacać. I wówczas zdawało mu się, że już zginął, że już po nim i przyzywał matkę, po sto razy powtarzając jéj imię:
— O, mamo! mamo! moja mamo! Ratuj mnie! Pośpiesz do mnie, bo umieram! O, biedna moja mamo, już cię nie zobaczę! Biedna mamo, znajdziesz mnie martwego na drodze!
I ręce składał na piersiach, i modlił się i płakał.
Potém doznał polepszenia, dzięki opiece i lekom capataza wyzdrowiał; ale wraz z powrotem do zdrowia nadszedł najbardziéj okropny dzień w jego podróży, dzień, w którym musiał sam pozostać w pustyni. Już przeszło od dwóch tygodni trwała podróż. Kiedy przybyli do miejsca, gdzie od drogi do Tukumanu oddziela się inna, wiodąca do Santjago dell’Estera, capataz oznajmił mu, że muszą się rozstać. Udzielił mu kilka wskazówek co do drogi, uwiązał mu tobołek na plecach w taki sposób, aby mu w pieszéj podróży nie zawadzał, potém szybko, jakby się bał rozczulić, pożegnał go i odjechał. Chłopak zaledwie miał tyle czasu, aby pocałować go w ramię. Również i inni ludzie, ci, którzy się z nim tak źle obchodzili, zdawali się uczuwać dlań teraz nieco litości, widząc, jak nieborak sam jeden zostaje w pustyni, i, odjeżdżając, zdaleka jeszcze go po sto razy żegnali. On, stojąc na drodze, żegnał ich podniesioną do góry ręką i patrzył na ten długi szereg wozów, na konie, bydło i ludzi, dopóki nie zniknęli mu z oczu w oddali na stepie. Wówczas smutnie głowę pochylił na piersi i poszedł w swoją drogę.
Była wszakże pewna okoliczność, która od początku dodawała mu nieco otuchy. Oto przez te wszystkie dnie podróży wśród téj bezbrzeżnéj, zawsze jednostajnéj równiny, widział zawsze przed sobą, pasmo gór wysokich, niebieskich, z białemi szczytami, które przypominały mu Alpy i takie w nim budziły uczucie, jakby go do jego ojczyzny zbliżały. Były to Andy, grzbiet amerykańskiego lądu, łańcuch olbrzymi, który się ciągnie od Ziemi Ognistéj aż do Lodowatego morza północnego bieguna, przez sto dziesięć stopni szerokości geograficznéj. I to również pocieszało go nieco, iż czuł, że powietrze staje się coraz cieplejszym; powodem zaś tego było, choć o tém nie wiedział, że w podróży, kierując się w stronę północy, ciągle się zbliżał do strefy gorącéj. W znacznych od siebie odległościach napotykał gromady domków, wśród których zawsze był sklepik, — więc kupował sobie jakieś pożywienie. Spotykał ludzi na koniach; widział od czasu do czasu kobiety i dzieci, siedzące na ziemi, poważne, nieruchome, twarze nowe, całkiem mu jeszcze nieznane, barwy ziemi, ze skośnemi oczami, z wystającemi kośćmi policzkowemi; ci ludzie patrzyli nań wzrokiem nieruchomym i przeprowadzali go oczami, powoli obracając za nim głowy jak automaty. Byli to Indyanie. Pierwszego dnia szedł tak długo, jak tylko nogi chciały mu służyć, i spał pod drzewem. Drugiego dnia uszedł znacznie mniejszy kawał drogi i już z mniejszym zapałem. Trzewiki miał podarte, nogi pokaleczone, żołądek popsuty złém pożywieniem. Ku wieczorowi zaczął strach go ogarniać. Słyszał był w Italii, iż w tych krajach są jadowite, okropne węże; zdawało mu się, że słyszy je pełzające w trawie — zatrzymywał się, potém biegł, zdjęty przerażeniem, dreszcze go przechodziły od stóp do głowy. Czasami rozżalał się sam nad sobą, nad swojém opuszczeniem, nad tym ciężkim, losem — i idąc, płakał zcicha. Potem myślał:
— O, jakżeby moja matka cierpiała nad tém, gdyby wiedziała, że się tak poddaję trwodze i rozpaczy!
I ta myśl wracała mu męztwo. Ale nie na długo. Więc nieraz, aby strach odpędzić, myśl znowu zwracał do matki, przywodząc sobie na pamięć tyle szczegółów jéj dotyczących: jak przemawiała do niego w te dobre, dawne czasy, kiedy jeszcze razem wszyscy byli w Genui, jak mu poprawiała kołdrę, kiedy już był w łóżeczku, jak go czasami brała na kolana, tuląc do siebie i mówiąc:
— Posiedź tu u mnie, syneczku.
A on siedział tak długo, z głową o jéj głowę opartą, myśląc sobie i myśląc... o rozmaitych rzeczach i czując, że mu tak dobrze, tak błogo przy mamie. Teraz, na te wspomnienia, serce mu się ściskało i mówił sam do siebie:
— Zobaczęż cię kiedy, moja droga mamo? Stanęż ja kiedy u kresu podróży?
I szedł, szedł ciągle, wpośród drzew nieznanych, wielkich plantacyj trzciny cukrowéj, pastwisk okiem niezmierzonych, mając zawsze przed sobą owe góry niebieskie, zarysowujące wspaniale na niebie swoje olbrzymie, śnieżne wyżyny. Cztery dni, pięć — tydzień upłynął. Siły jego zmniejszały się z każdą chwilą, z nóg poranionych krew się sączyła. Nareszcie pewnego wieczora, o zachodzie słońca, powiedziano mu: — Tukuman o pięć mil się znajduje. — Wydał okrzyk radości i przyśpieszył kroku, jak gdyby odrazu wszystkie stracone siły mu powróciły. Ale złudzenie to trwało krótko. Nagle uczuł takie osłabienie, że nie mogąc się utrzymać na nogach, padł na ziemię przy drodze, na brzegu rowu. Ale serce biło mu mocno z radości. Niebo, usiane gwiazdami, nigdy mu się nie wydało tak piękném. Leżąc na trawie, patrzył na owe gwiazdy, co tam w górze migotały i płonęły takim jasnym, cudnym blaskiem, i myślał sobie, że może i jego matka patrzy na nie w téj chwili, i mówił:
— O, moja mamo, gdzieś ty? co ty robisz teraz? Czy myślisz o twoim synku, o twoim Marku, który już tak blizko?
Biedny Marek! Gdyby on mógł widziéć, w jakim stanie znajdowała się jego matka w téj chwili, zrobiłby nadludzki wysiłek, aby iść daléj, aby przybyć do niéj choć o parę godzin wcześniéj. Była chorą obłożnie, leżała w pokoju na dole, w ładnym pałacyku, w którym mieszkała rodzina Mequinez. Jéj państwo, całém sercem przywiązani do wiernéj, poczciwéj sługi, otaczali ją w chorobie opieką i troskliwością. Biedna kobieta już wówczas zaczęła zapadać na zdrowiu, gdy inżenier Mequinez został zmuszony wyjechać niespodzianie z Buenos-Aires, i od tego czasu, pomimo dobrego powietrza w Kordowie, nie mogła się jakoś poprawić. Następnie, ta okoliczność, iż przestała odbierać odpowiedzi na swoje listy, zarówno od męża, jak i od krewnego, przeczucie jakiegoś wielkiego nieszczęścia, ciągły niepokój, w jakim od chwili ostatniego listu żyła, — niepewność, czy ma jechać, czy zostać, czekając z dnia na dzień jakiéjś strasznéj wieści — wszystko to niezmiernie pogorszyło jej zdrowie. W ostatku rozwinęła się niebezpieczna choroba: kiła brzuchowa z zaciśnieniem kiszki. Od dni piętnastu nie wstawała już z łóżka. Dla uratowania jéj życia była konieczną operacya chirurgiczna. I właśnie w owéj chwili, gdy jéj Marek ją przyzywał, obok łóżka jéj stali pan i pani Mequinez, przekładając jéj łagodnie, iż operacya jest niezbędną, i prosząc ją, aby się na nią zgodziła, a ona, płacząc, odmawiała stanowczo. Już na tydzień przedtém najlepszy lekarz-chirurg z Tukumanu przyjeżdżał nadaremnie.
— Nie, drodzy państwo — mówiła biedna kobieta, — nie warto tego próbować; już nie mam sił tyle, abym operacyę przeniosła... umarłabym pod nożem chirurga. Lepiéj więc niech umrę spokojnie. Już teraz nie dbam o życie. Wszystko dla mnie skończone. Lepiéj, abym umarła przed tém, nim się dowiem, jakie nieszczęście moją rodzinę spotkało.
A jéj państwo, pomimo to, nie przestawali jéj pocieszać i dodawać odwagi; mówili jéj, że na listy ostatnie, wysłane prosto do Genui, pewnie w krótkim czasie odbierze pomyślną odpowiedź; prosili ją, aby dla miłości swych dzieci zgodziła się na operacyę, póki czas jeszcze po temu. Ale ta myśl o dzieciach tylko wzmagała jéj smutek, niepokój i owo przygnębienie, które nią już oddawna owładło. Na takie słowa wybuchała płaczem.
— O, moje dzieci! moje wy biedne dzieci! — wołała, załamując ręce — może już was niéma na świecie! Ach, lepiéj, abym i ja umarła. Dziękuję wam, dobrzy państwo, dziękuję z całego serca. Ale lepiéj, żebym umarła. Przecież i z operacyą, jestem tego pewna, umarłabym tak samo. Bóg wam zapłać, drodzy państwo, za wasze starania. Ale nie potrzeba, aby pojutrze przyjeżdżał lekarz. Ja chcę umrzéć. Już to widać takie moje przeznaczenie, żebym tu umarła. Już tak postanowiłam.
A oni jeszcze ją pocieszali i powtarzali:
— Nie mówcie tego, dobra kobieto.
I brali ją za ręce i prosili gorąco. Lecz ona wówczas, osłabiona, zamknęła oczy i wpadała w rodzaj uśpienia czy omdlenia, w którém wyglądała jak martwa. Państwo zaś stali jeszcze przez pewien czas u jéj łóżka, patrząc z litością i żalem, przy bladém świetle nocnéj lampki, na tę matkę tak zacną, która, aby wybawić rodzinę od nędzy, żyła od niéj w takiém oddaleniu, w ciężkiéj pracy, i która teraz, nieboga, miała umrzeć na obczyźnie, o sześć tysięcy mil od swego kraju, umrzéć, wycierpiawszy już tyle, ona, ta matka, tak pełna poświęcenia, taka dobra, taka nieszczęśliwa!
Następnego dnia, bardzo rano, z tobołkiem na plecach, pochylony, kulejąc, ale pełen otuchy, wchodził Marek do Tukumanu, jednego z najmłodszych i najbardziéj kwitnących miast rzeczypospolitéj Argentyńskiéj. Zdawało mu się, że widzi Kordowę, Rosario, Buenos-Aires: były to te same ulice proste i niezmiernie długie, te same domki nizkie i białe; ale wszędzie roślinność nowa, wspaniała i bujna; powietrze wonne, światło słoneczne silne nadzwyczajnie, niebo pogodne, przejrzyste, a tak lazurowe, jakiego nigdy nie widział w Italii. Idąc przez ulice, doznał znowu tego gorączkowego wzruszenia, którego doświadczył w Buenos-Aires; patrzył na okna i drzwi wszystkich domów; patrzył na wszystkie przechodzące kobiety, w nadziei pełnéj niepokoju, zobaczenia swéj matki; radby był pytać każdego, a nie śmiał zatrzymać nikogo. Wszyscy ci, co stali we drzwiach swych sklepów lub domostw, oglądali się za tym biednym chłopczyną, tak obdartym i zakurzonym, który musiał gdzieś z bardzo daleka przybywać. A on szukał wśród ludzi jakiejś twarzy, któraby w nim zaufanie budziła, aby zwrócić się do niéj z zapytaniem o to, co w téj chwili całą jego duszę napełniało nieopisaną błogością i strachem bez granic, — gdy naraz oczy jego padły na pewien szyld sklepowy, na którym wyczytał włoskie nazwisko. W sklepie było troje ludzi — mężczyzna w okularach i dwie kobiety. Marek zbliżył się zwolna do drzwi i, zdobywając się na odwagę, dość spokojnie zapytał:
— Czy nie mógłbym się od pana dowiedzieć, gdzie mieszka rodzina pana Mequineza? Inżeniera Mequineza — dodał cichym głosem.
— Państwa Mequinez niema w Tukumanie — powiedział kupiec.
Okrzyk rozpaczliwéj boleści, jakby osoby przeszytéj sztyletem, rozległ się na te słowa.
Kupiec i obie sklepowe zerwali się z miejsca, nadbiegło kilku sąsiadów.
— Co to? Chłopcze, co tobie? — zawołał kupiec, wciągając Marka do sklepu i sadzając go na krześle; — niéma czego rozpaczać... cóż u licha! Państwa Mequinez tu niéma, ale są niedaleko, o kilka godzin drogi od Tukumanu!
— Gdzie? gdzie? — krzyknął chłopak, zrywając się, jakby zmartwychpowstały.
— O piętnaście mil ztąd — mówił daléj kupiec, — na brzegu rzeki Saladillo, w miejscowości, gdzie się buduje wielka cukrownia; tam, wśród innych budowli, jest téż dom pana Mequinez; wszyscy to wiedzą. W parę godzin tam zajdziesz.
— Ja tam byłem przed miesiącem — powiedział jakiś młody wyrobnik, który był nadszedł, krzyk usłyszawszy.
Marek popatrzył nań szeroko rozwartemi oczami i spytał szybko, zbladłszy jak chusta:
— Czyście widzieli służącą Mequinezów, Włoszkę?
— Genuenkę? Widziałem.
Marek wybuchnął łkaniem, w którém płacz i śmiech się mięszały.
Potém gorączkowo, prędko, powziąwszy nagłe postanowienie, zawołał:
— Którędy iść trzeba? powiedzcie mi zaraz, drogę mi ukażcie!
— Ależ to blizko dzień drogi na piechotę — ozwali się razem wszyscy obecni; — tyś zmęczony, musisz wypocząć; pójdziesz jutro rano.
— Niepodobna! niepodobna! — odrzekł chłopiec. — Tylko powiedzcie mi, którędy się idzie, proszę, bardzo proszę; nie czekam ani chwili, idę zaraz, choćbym miał skonać w drodze!
Widząc, że się nie da odwieść od swego zamiaru, nie nastawano już więcéj.
— Niech cię Bóg prowadzi! — powiedzieli mu. — A przez las idąc, dobrze na drogę uważaj. Szczęśliwéj drogi, Italiano!
Pewien poczciwiec wyprowadził go za miasto, opowiedział mu drogę, udzielił mu kilka rad, i pożegnawszy go, stanął, patrząc w ślad za nim. Po paru minutach chłopiec kulejący, ze swym tobołkiem na plecach, znikł mu z oczu za gęstemi drzewami, rosnącemi po obu stronach drogi.
Noc była straszną dla biednéj matki Marka. Cierpiała tak okropne boleści, iż wyrywały jej one jęki rozdzierające i wprawiały chwilami w obłęd gorączkowy. Kobieta, która jéj doglądała, traciła głowę. Pani Mequinez nadbiegała od czasu do czasu, pełna przestrachu. Wszyscy zaczęli się obawiać, że gdyby się teraz biedna kobieta i zgodziła nawet na operacyę, to lekarz, który miał nazajutrz zrana przyjechać, jużby przybył zapóźno. Jednak w chwilach, gdy odzyskiwała przytomność, łatwo było poznać, iż największą dla niéj męczarnią nie są boleści ciała, lecz myśl o swojéj dalekiéj rodzinie. Wychudzona, blada, ze zmienioną twarzą, chwytała się rękami za głowę z niewymowną rozpaczą i wołała:
— Boże mój! Boże! Umrzéć tak daleko, umrzéć, nie zobaczywszy ich przed śmiercią! O, moje biedne dzieci! Bez matki zostaną dzieci moje, krew moja! bez matki zostaną! I mój biedny Marek, taki jeszcze mały, a taki poczciwy i dobry! Wy nie wiecie, jaki to złoty chłopczyna! Ach, pani, droga pani, gdybyś ty wiedziała! Nie mogłam go oderwać od szyi, kiedy odjeżdżałam, tak płakał, tak płakał!... Jakby wiedział biedaczek, że już mamy nie zobaczy. Biedny Marek, biedny mój syneczek! Myślałam wówczas, że mi serce pęknie! Ach, gdybym była wtedy umarła! gdybym tam padła bez ducha! Bez matki, biedne dziecko, on, co mnie tak kochał, dla którego byłam jeszcze tak potrzebna... bez matki, w nędzy, będzie musiał iść na żebraninę, on, Marek, mój Marek... będzie rękę wyciągał z głodu, z głodu, niebożę! O! Boże wielki! Nie! Nie chcę umierać! Lekarza! lekarza! Zawołajcie go zaraz! Niech przybywa, niech mnie kraje, niech mi szarpie wnętrzności, ale życie niech mi ocali. Wszystko zniosę, wszystko wytrzymam. Ja chcę wyzdrowieć, chcę żyć, jechać, wracać, uciekać, jutro, zaraz! Lekarza! Pomocy! Pomocy!
I otaczające ją kobiety chwytały ją za ręce, trzymały, prosiły i uspokajały ją powoli, mówiąc o Bogu i nadziei. Wówczas ona wpadała w niemoc śmiertelną, płakała, z rękami w siwych włosach, jęczała jak dziecko, przeciągle, żałośnie, powtarzając zcicha od czasu do czasu:
— O, moja Genua! O, mój domku! Całe to morze!... O, Marku mój, Marku! Biedny mój synku! Gdzie ty teraz, drogie dziecko moje!
Była północ; a jéj biedny Marek, po spędzeniu kilku godzin na brzegu rowu przy drodze, osłabiony, ledwie się wlokąc od znużenia, szedł wówczas przez las rozległy, wśród drzew olbrzymich, istnych potworów roślinnego świata, o pniach ogromnych, podobnych do filarów katedry, które w górze, gdzieś wysoko, wysoko, splatały swe niezmierne konary o liściach posrebrzanych księżycowém światłem.
Niewyraźnie w tym półcieniu spostrzegał on tysiące pniów najrozmaitszych kształtów, prostych, pochyłych, pokrzywionych, splecionych z sobą dziwacznie, jakby grożąc sobie, lub walcząc, wziąwszy się za bary; niektóre, obalone na ziemię, jak wieże, co runęły odrazu, i pokryte roślinnością gęstą, bujną, splątaną, która zdawała się być tłumem rozwścieczonym, co walczył o ich posiadanie, piędź po piędzi, zażarcie; inne, zebrane w duże gromady, proste, wysmukłe i skupione jak wiązki dzid tytanicznych, których ostrze obłoków dosięga; ogrom wspaniały, chaos cudowny kształtów olbrzymich, jeden z najbardziéj potężnych, groźnych i majestatycznych obrazów, na jakie świat roślinny zdobyć się może. Chwilami ogarniało go wielkie zdumienie. Ale natychmiast dusza jego znowu się zwracała do matki, wyrywając się do niéj. A tak był zmęczony, iż ledwie wlókł pokrwawione swe nogi; i szedł tak nieborak sam jeden wśród téj puszczy niezmiernéj, gdzie tylko zrzadka, w dalekich od siebie odstępach, natrafiał na małe ludzkie sadyby, które u stóp tych drzew wyglądały jak mrowiska, i widział bawoły uśpione przy drodze; był zmęczony, ale tego nie czuł; był sam, a nie doznawał strachu. Wielkość lasu podnosiła jego ducha; blizkość matki napełniała go siłą i odwagą dorosłego człowieka; wspomnienia oceanu, niepokojów, trwogi i strachu, zwalczonych udręczeń, przebytych niezmiernych trudów, żelaznéj wytrwałości swojéj, kazały mu dumnie czoło podnosić; a cała jego mężna i szlachetna krew genueńska napływała mu do serca gorącą falą — czuł się zadowolonym z siebie, odważnym, szczęśliwym, I dziwna zmiana zaszła w nim w téj chwili: oto podczas gdy dotąd w jego pamięci obraz matki zarysowywał się nieco przyćmiony i niewyraźny wskutek dwóch lat oddalenia od niéj, naraz ten drogi obraz dziwnie jasno stanął mu przed oczami. Znowu ją widział tak wyraźnie, jakby z nią się wczoraj pożegnał; widział ją blizko, tuż przed sobą, i wyraz jéj oczu, i ust, i właściwe jéj postawy, i wszystkie jéj ruchy i odbicia jéj różnych myśli na twarzy. I podniecony temi wspomnieniami przyśpieszał kroku, a miłość i rozczulenie niewymowne, bez granic, napełniało mu serce i łzy spokojne a słodkie spływały mu po policzkach.
Idąc naprzód, w ciemnościach, mówił do niéj, powtarzał słowa, które miał wkrótce do jéj ucha wyszeptać: „Jestem tu, droga mamo, przyszedłem do ciebie, nigdy się już nie rozstaniem; razem wrócimy do domu i na okręcie będę zawsze przy tobie, przytulony do ciebie, i nikt mnie już nigdy nie oderwie od ciebie, nikt, nigdy, póki twego życia.” I nie spostrzegał tymczasem, jak na wierzchołkach olbrzymich drzew srebrzyste światło księżyca konało zwolna w białych blaskach jutrzenki.
O ósméj, tego rana, lekarz z Tukumanu, młody Argentyńczyk, był już przy łóżku choréj w towarzystwie felczera i próbował po raz ostatni namówić ją na operacyę, a za nim powtarzali najgorętsze nalegania i prośby inżenier Mequinez i jego żona. Ale wszystko to było napróżno. Chora, czując się tak wyczerpaną na siłach, nie wierzyła już w skuteczność operacyi; była najpewniejszą, iż albo umrze pod nożem, albo też tylko parę godzin po operacyi żyć będzie, wycierpiawszy niepotrzebnie przed śmiercią jeszcze okropniejsze boleści, niż te, które ją zabić miały same przez się, skutkiem jéj choroby. Lekarz jednak powtarzał:
— Ależ operacya jest pewną, ależ wasze życie będzie uratowane, byleście tylko chcieli się zdobyć na trochę odwagi! Zważcież tylko, moja dobra kobieto, że śmierć wasza nieunikniona, jeżeli na operacyę nie zezwolicie.
Słowa te wszakże żadnego nie odnosiły skutku.
— Nie — odpowiadała kobieta słabym głosem; — mam jeszcze dość odwagi, by umrzéć, ale nie mam już jéj do znoszenia męczarni, które się nie przydadzą na nic. Dziękuję panu, dziękuję! Już to takie moje przeznaczenie. Pozwólcie mi umrzéć spokojnie.
Lekarz, straciwszy nadzieję przekonania jéj, umilkł. Nikt się już nie odezwał. Wówczas chora, patrząc na panią, głosem słabym zwróciła do niéj swoją prośbę ostatnią.
— Dobra, kochana pani — powiedziała z wielkim wysiłkiem, łkając pocichu, — niech pani poszle te trochę pieniędzy, które mam u pani, i moje rzeczy mojéj rodzinie przez pana konsula. Mam nadzieję, że wszyscy żyją. Serce jakoś mi dobrze o nich wróży w téj ostatniéj chwili. Napisz pani, bądź łaskawa, że... że zawsze o nich myślałam, że ciągle dla nich pracowałam... dla moich dzieci... i że moją jedyną boleścią było, iż nie mogłam ich widziéć przed śmiercią... ale że umarłam z odwagą... ze spokojem... błogosławiąc je, moje dziatki; i że mężowi pożegnanie przesyłam... i memu starszemu synowi... i najmłodszemu, memu biednemu Markowi... i że o nim, o tym nieboraku, do ostatniej chwili myślałam.
I podnosząc się nagle na posłaniu, w gorączkowém podnieceniu, zawołała głośno, składając ręce:
— O, mój Marku! O, mój synku! Życie moje, duszo ty moja!...
I powiodła oczami łez pełnemi wkoło, szukając swojéj pani, aby jéj coś jeszcze powiedziéć; ale pani już nie było: wywołano ją ukradkiem z pokoju. Obejrzała się za panem Mequinezem znikł również. Przy niéj zostały tylko dwie posługaczki i felczer, przybyły z lekarzem. W przyległym pokoju dał się słyszéć odgłos przyśpieszonych kroków, gwar żywych, przyciszonych głosów i wykrzykniki tłumione. Chora utkwiła swe zamglone oczy we drzwiach, wyczekując. Po kilku minutach zjawił się lekarz, z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, potém jéj państwo oboje, zmienieni i poruszeni. Wszyscy troje popatrzyli na nią jakoś niezwyczajnie i zamienili z sobą parę słów pocichu. Zdało jéj się, iż lekarz powiedział:
— Lepiéj zaraz.
Chora nie rozumiała, co to wszystko znaczy.
— Józefo — powiedziała do niéj pani głosem drżącym, — mam ci zwiastować dobrą nowinę. Przygotuj się do usłyszenia czegoś wesołego.
Chora popatrzyła na nią uważnie.
— Nowina ta — mówiła pani, coraz bardziéj wzruszona, — sprawi ci wielką, niezmierną radość.
Chora szeroko rozwarła oczy.
— Przygotuj się — ciągnęła daléj pani — do zobaczenia kogoś... kogoś takiego, którego bardzo kochasz.
Kobieta silnym ruchem podniosła głowę i zaczęła na przemiany patrzeć to na panią, to na drzwi błyszczącemi oczami.
— Jest to osoba — dodała jeszcze pani, pobladłszy, — przybyła teraz, przed chwilą... niespodzianie.
— Kto to? — zawołała kobieta dziwnym, stłumionym głosem, jakby przestraszona.
W chwilę późniéj wydała głośny okrzyk, podnosząc się gwałtownie na posłaniu, i pozostała tak siedząca, nieruchoma, z szeroko otwartemi oczami, z rękami na skroniach, jakby wobec nadziemskiego zjawiska.
Na progu stał Marek, obdarty i zakurzony. Lekarz trzymał go silnie za rękę. Chora krzyknęła trzy razy:
— Boże mój! Boże mój! Boże mój!
Marek rzucił się naprzód, ona wyciągnęła ku niemu wychudzone ramiona i, przyciskając go do piersi, wybuchła śmiechem gwałtownym, przerywanym łkaniami bez łez, który całém jej ciałem wstrząsał. Wreszcie osłabiona opadła na poduszki.
Ale trwało to chwilkę; znów się podniosła, i tuląc syna w ramiona i pokrywając jego głowę pocałunkami, zawołała:
— Jakim sposobem tu jesteś? Czemu? Kto cię przywiózł? Więc to ty? Jakżeś urósł! Czyś ty sam? Czyś nie chory? To ty, Marku mój, Marku! To nie sen! Mój Boże! Mówże mi, mów!
Potém, niespodzianie głos zmieniając, rzekła:
— Nie, nic nie mów, czekaj!
I zwracając się do lekarza, powiedziała szybko:
— Prędko, zaraz, panie lekarzu. Jam gotowa. Chcę wyzdrowieć. Nie trać pan ani chwili. Wyprowadźcie ztąd Marka, aby nie słyszał... Marku, mój drogi, to nic, bagatelka... Potém mi opowiesz. Jeszcze raz mnie pocałuj. Ot, tak! Idź teraz. Jestem gotowa, kochany panie!
Marka gwałtem wyprowadzili z pokoju. Kobiety i oboje państwo wyszli z pośpiechem, pozostał tylko lekarz z felczerem, którzy za wychodzącymi drzwi zamknęli.
Pan Mequinez usiłował odciągnąć chłopca do dalszych pokoi, ale to było niepodobieństwem — Marek nie dał się ruszyć z miejsca; zdawało się, że przyrósł do ziemi.
— Co to jest? — zapytał. — Co się mamie stało? Na co ona chora? Co jéj będą robili?
I wówczas pan Mequinez, pocichu, usiłując ciągle odprowadzić go daléj, powiedział:
— Oto widzisz... słuchaj... zaraz ci wszystko opowiem. Twoja matka chora, trzeba jéj zrobić małą operacyę; wytłumaczę ci zaraz... tylko chodź ze mną.
— Nie — odrzekł chłopiec, upierając się, — tu zostanę. Niech mi pan tu opowie.
Inżenier zaczynał ostrożnie, zdaleka, mówić o chorobie wiernéj sługi, ale tak jakoś dziwnie rozwlekle, usiłując ciągle chłopca ode drzwi odprowadzić; Marek zaczynał się przestraszać i drżeć na całém ciele...
Wtém krzyk przeraźliwy, okropny, jakby krzyk śmiertelnie ranionéj osoby, rozległ się po całym domu.
Chłopiec odpowiedział nań innym rozpaczliwym okrzykiem:
— Mama umarła!
Lekarz ukazał się we drzwiach i rzekł:
— Twoja matka ocalona!
Chłopiec popatrzył na niego przez chwilę, potém rzucił mu się do nóg, wołając:
— Dziękuję! Dziękuję!
Ale lekarz podniósł go, mówiąc:
— Wstań!... Nie mnie dziękuj. To ty, mężny, szlachetny chłopcze, uratowałeś życie swojéj matki!





  1. Skud — pięć lirów.
  2. Gwiazda, herb Italii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.