Pamiętnik dr S. Giebockiego/Drogi reformy ubezpieczeń społecznych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drogi reformy ubezpieczeń społecznych.

W czasach do roku 1933 (gdy to robotnicy rolni w b. zaborze pruskim należeli jeszcze do Kas Chorych), rolnictwo stale narzekało na zbyt wielkie ciężary, jakie ponosiło, opłacając składki dla Ubezpieczeń Społecznych. Składki te wynosiły w stosunku rocznym około 2 zł z hektara a za tę kwotę robotnik rolny miał zapewnioną porządną opiekę lekarską, środki lecznicze, w razie potrzeby leczenia sanatoryjne, oraz — conajważniejsze — zasiłek chorobowy w czasie trwania niezdolności do pracy. Zasiłek ten pochłaniał w Kasach Chorych przeciętnie 40% dochodu Kasy.
Że obciążenia świadczeniami socjalnymi nie były znów tak specjalnie uciążliwe dla rolnictwa poznańskiego i pomorskiego, dowodzi tego prosty o powszechnie znany fakt: wszyscy wiedzą, że na Kresach Wschodnich z 25% majątków ziemskich jest wystawionych na licytację, a jeśli poprzedni właściciele jeszcze na majątkach tych się utrzymują — to z powodu braku nabywców licytowanych majątków. W Poznańskim natomiast fakt zlicytowania majątku ziemskiego — należy do rzadkości. A przecież na Kresach Wschodnich majątki nigdy nie ubezpieczały swych pracowników w Kasach Chorych, więc w myśl dogmatów Związku Ziemian, które uznają Kasy Chorych za największą pijawkę rolnictwa (teraz szczęśliwie zlikwidowaną) właśnie majątki Kresowe powinny gospodarzyć w najkorzystniejszych warunkach i odpowiednio do tego — też najlepiej prosperować. Widzimy jednak zjawisko wprost przeciwne — to „gnębione i duszone“ przez Kasy Chorych rolnictwo poznańskie wyszło z kryzysu obronną ręką — a upada rolnictwo kresowe.
W gruncie rzeczy chodzi o zupełnie co innego — kto jest dobrym gospodarzem, pieniędzy nie rozrzuca, lecz umie wiązać koniec z końcem — ten wygospodarzy dochód z majątku pomimo większego w Poznańskiem obciążenia podatkowego oraz nieistniejących w innych dzielnicach świadczeń socjalnych. Kto natomiast żyje nad stan, względnie nie zna się na gospodarstwie rolnym — tego nie zbawi i to, że zniesie się mu wydatki na zapewnienie pracownikom opieki w czasie choroby. Jeśli mówi się, że dobrego karczma nie popsuje, a złego i kościół nie naprawi — to analogicznie można powiedzieć — że dobrego gospodarza nie zrujnują świadczenia na ubezpieczenia społeczne, a znowu złemu gospodarzowi nic nie pomoże fakt, iż świadczeń tych ponosić nie potrzebuje.
Pracując od szeregu lat jako lekarz prowincjonalny, stwierdzić mogłem, na co fundusze Kas Chorych były przeważnie wyczerpywane, z resztą mówiły to i budżety Ubezpieczalni, tak więc 17% szło na aptekę, 17% na lekarzy i akuszerki, 40% na zasiłki chorobowe, 8% na administrację, 4% na transport chorych, 15% na szpitale i sanatoria. Nie ulega wątpliwości, że znaczny odsetek przychodzących chorych — nie potrzebowało w ogóle pomocy lekarskiej. Po co więc przychodzili do naszych gabinetów i narażali się na godzinne wyczekiwanie w poczekalniach? Część z nich chciała po prostu wydobyć z Kasy Chorych jakąkolwiekbądź równowartość wpłacanych składek.
Przychodzili więc, żądając kropli „żołądkowych“ czy „macicowych“, aby mieć w domu jaki środek orzeźwiający. Tak samo modnymi były w epoce tej „żelazne wino“. Każda dziewczyna folwarczna uważała za punkt honoru wypić co roku parę butelek tego słodkiego specjału. Jeśli w rodzinie znajdowały się dzieci — wówczas znowu matki tychże uważały za obowiązek dopominać się o „rybi tran“ względnie „emulzyję“. Nic nie można by mieć przeciw temu, aby dzieci słabowite tran ten otrzymywały — dziś zresztą Ubezpieczalnia Społeczna wzywa wprost lekarzy do zapisywania słabowitym dzieciom tranu. Lecz w okresie wyzyskiwania świadczeń Kas Chorych żądano tranu dla najzdrowszych i tęgich dzieciaków, u których nadmierne spożywanie tranu mogło co najwyżej sprowadzić biegunkę. Zresztą dzieci tych w ogóle nie doprowadzono do lekarza — pocóż się tym trudzić. Matka przychodziła sama do lekarza, żądając tranu dla swego dziecka i biada lekarzowi, który by ośmielił się odmówić takiemu życzeniu. Była to przecież złota era wolnego wyboru lekarza — jeśli lekarz nie spełnił zachcianek ubezpieczonych, to został okrzyczany za „złego“ i pozbywał się pacjentów no i dochodu. Czasami żądano lekarstwa i z innych pobudek. Tak np. miałem pacjenta Władysława W., osobnika nieznośnego i wymagalnego, który urządzał wiece i agitacje przeciwko mnie z racji ograniczeń, jakie wprowadziłem w stosunku do wyzyskiwaczy.
Po pewnym czasie dowiedziałem się, iż za mego poprzednika — każde z czworga dzieci W. otrzymywało co tydzień receptę na butelkę emulsji tranowej. Gdy W. zebrał dwadzieścia butelek tego lekarstwa — odwoził takowe znajomemu aptekarzowi i sprzedawał mu. W ten sposób co tydzień „zarabiał“ kilkanaście złotych, a że nie chciałem niepotrzebnego zapisywania tranu tolerować — więc W. pałał w stosunku do mnie gniewem i oburzeniem.
Jeśli więc ustawodawca chciał ograniczyć wydatki na ubezpieczenie chorobowe — to utrzymując samą zasadę ubezpieczeń należało wprowadzić dopłatę za odbierane lekarstwa, jak to ma miejsce w stosunku do urzędników państwowych, którzy dopłacają 25% ceny zapisywanego lekarstwa. W takich warunkach pacjent poznałby wartość zapisywanych lekarstw — o których rozgłaszano i rozgłasza się i dziś, że mają wartość kilku groszy. Nie nachodzonoby lekarzy z żądaniami zapisywania niepotrzebnych kropel, czy też win żelaznych, bo nie opłaciłoby się wyzyskiwaczom dopłacać stosunkowo znacznych kwot, by otrzymać niepotrzebne zresztą dla nich lekarstwo. Ten natomiast, który jest istotnie chory — chętnie dopłaci do lekarstwa, otrzymując w ten sposób pewność, że zapisane lekarstwo nie jest wodą, czy mąką, lecz względnie drogim środkiem leczniczym, który wobec tego powinien mu pomóc. Znanym jest bowiem fakt. iż sądzi się, że czym lekarstwo jest droższe, tym skuteczniej powinno tez działać. Chorzy, otrzymując dziś lekarstwo z Ubezpieczalni za darmo, względnie za śmieszną dziesięciogroszową dopłatą — uważają, iż lekarstwo takie jest tanim i bezwartościowym, a zmieniłby się stosunek ten dopiero z chwilą wprowadzenia poważniejszych dopłat. Zarządzenie takie zmniejszyłoby wydatki na apteki co najmniej o 60% — zatem szłoby na apteki zamiast 17% — najwyżej 6% dochodu kasy.
Drugim czynnikiem, który niesłychanie wyczerpywał fundusze Ubezpieczalni Społecznych, a jednocześnie też siły i czas lekarzy — to wzywanie lekarzy do najbanalniejszych przypadków chorób — gdzie chorzy mogli być bez szkody dla siebie przywożeni do lekarza.
Pracodawcy rolni, nie chcąc narażać się na odwożenie chorych swymi końmi do lekarza, wzywali niepotrzebnie lekarzy do chorych, którzy w ogóle pomocy lekarskiej nie potrzebowali. Tak np. w pewnym majątku ziemskim wystarczyło, by przemęczony robotnik, czy też niezupełnie zdrowa robotnica nie stawili się rano do pracy, a już wzywano mnie — bym przyjechał na miejsce i stwierdził, co tym ludziom brak i dlaczego do pracy nie przyszli. Na wyjazdy do chorych wypadała zazwyczaj połowa rachunku lekarzy prowincjonalnych, a druga natomiast połowa była likwidowana za porady w gabinecie lekarza, że zaś co najmniej 80% ówczesnych (tj. do r. 1933) wyjazdów można by bez szkody dla chorych zamienić poradami w gabinecie lekarzy, przeto z likwidacji lekarskich odpadłoby 40% ich wysokości — jako równowartość niepotrzebnych wyjazdów, aby zaś ograniczyć wyjazdy — czyli właściwie — niepotrzebne wzywania lekarzy — wystarczyłoby wprowadzić znowu większe dopłaty za wzywanie lekarzy do chorego, natomiast znieść dopłaty za porady udzielane w gabinetach lekarskich. Uwzględniając powyższe — można twierdzić, że jeśli w dotychczasowych warunkach likwidacje lekarskie pochłaniały 17% dochodu kasy — to po wprowadzeniu powyższych dopłat za wzywanie lekarzy — ilość wyjazdów by spadła, a z tym likwidacje lekarskie nie przekraczałyby 10% dochodu kasy.
Co się tyczy szpitali i sanatoriów — to jest oczywistym, iż bez szkody dla ubezpieczonych nie można by wydatków na ten cel wydatniej zmniejszyć i dlatego też przyjmiemy, że w dalszym ciągu na cel ten wydatkować należy około 15% dochodu Ubezpieczalni. Co do sprawy zasiłków chorobowych — to dziś pracownicy rolni są ich najzupełniej pozbawieni, lecz mimo to najmniej na to utyskują. Również i członkowie Kas Chorych — dopominają się zasiłku o tyle, że ustawa im je przyznaje, lecz pracując kilkanaście lat w środowisku robotniczym widzę i słyszę, że zasiłek uważa się za najmniej ważne dobrodziejstwo — grunt to sumienne i troskliwe leczenie — zasiłek odbiera się tylko, ponieważ można go bez trudu otrzymać. Jest natomiast pewnikiem, że jeśli zasiłek chorobowy jest przez ogół ubezpieczonych uważany za rzecz najzupełniej podrzędną w stosunku do świadczeń leczniczych — to dla jednostek niesumiennych, wyzyskiwaczy — jest możność otrzymywania zasiłku niesłychaną przynętą i podnietą do wykorzystywania Kasy Chorych przez symulowanie choroby.
W moim rejonie zatrudnienie ma charakter sezonowy — fabryki wapna zatrudniają latem do 600 pracowników, każdą zimę natomiast tylko około 150.
Gdy więc późną jesienią następowała redukcja personelu — rozpoczynało się wtedy oblężenie gabinetów lekarskich, każdy zwolniony szedł do lekarza, skarżąc się na urojone „żganie w krzyżach“ czy „kolki w boku“. Celem takiej symulacji było otrzymywanie poświadczenia niezdolności do pracy, by na tej zasadzie odbierać przez szereg tygodni zasiłek chorobowy z Ubezpieczalni Społecznych. Widziałem swego czasu w Kasie Chorych wykaz, z którego wynikało, iż gdy pewnego roku zwolniono z pracy w pewnym terminie 150 pracowników — to w ciągu kilku następujących dni jeden z moich poprzedników, lekarz Kasy Chorych nadesłał dla 90 zgłoszenia niezdolności do pracy.
Podobnie odbywało się i w innych przedsiębiorstwach. Stanisław S. np. jest w samej rzeczy cierpiącym na przewlekły nieżyt oskrzeli. Mimo to pracuje wiosną i latem w cegielni. Gdy natomiast został na okres zimowy zredukowany z cegielni — zgłaszał się stale do lekarza, wyolbrzymiając dolegliwości spowodowane nieżytem oskrzeli i żądając uznania go niezdolnym do pracy. Podobnie, gdy pobliskie cukrownie kończyły swą kampanię buraczaną — wszyscy zredukowani robotnicy zgłaszali się natychmiast w gabinetach lekarskich, żądając uznania ich za niezdolnych do pracy, by w ten sposób przedłużyć sobie dochody pieniężne, z tą tylko różnicą, że w czasie kampanii otrzymywali takowe za uczciwą pracę, a po ukończeniu kampanii za symulowanie choroby.
Jeszcze innym sposobem wyzyskiwania świadczeń Kas Chorych było wykorzystywanie okresów świątecznych. Co roku przed Bożym Narodzeniem pojawiali się w gabinetach lekarskich liczni na pozór najzupełniej zdrowi ludzie. Lecz musieli być dotknięci jakąś tajemniczą epidemią, gdyż wszyscy skarżyli się na tradycyjne „żganie i kolki“, wobec czego są, jak twierdzili — najzupełniej niezdolni do pracy. Gdy otrzymywali poświadczenie niezdolności do pracy — śpieszyli do domu i odpoczywali sobie zazwyczaj do pierwszych dni stycznia.
Prosta kalkulacja wykazała, że jeśliby chodzili do pracy — to w okresie świątecznym od około 20. do 2.1. przerobiliby 8 dni, co przy zarobku 5 zł dziennie dałoby 40 zł zarobku. Natomiast za ten sam okres „chorowania“ otrzymywali z Kasy Chorych również 40 zł, przy czym mogli sobie odpocząć w domu, iść do lasu po drzewo, a nie potrzebowali marnować sił na pracę w fabryce. Gdy w końcu wszystkich „chorych“ takich zacząłem z punktu przekazywać do szpitala — (mimo gorących protestów zainteresowanych) — epidemia przedświąteczna od razu jakoś wygasła.
Sam fakt istnienia zasiłków chorobowych powoduje dla Kas Chorych zwiększone wydatki nie wyłącznie przez wypłacanie zasiłku, lecz również przez równoległe zwiększanie i innych świadczeń. Tak więc zdarza się bardzo często, że wzywają mnie na wieś, do robotnika, członka Kasy Chorych. Po przyjeździe, gdy stwierdzę banalne przeziębienie, nie wymagające właściwie żadnego leczenia, a co najwyżej kilkudniowego wypoczynku w łóżku — oznajmiają mi — „właściwie to byśmy pana doktora nie fatygowali, bo widzimy przecież, że to zwykłe przeziębienie, ale jakby pan doktór nie przyjechał — to przecież nie dostalibyśmy zasiłku z Kasy Chorych“, Rozumowanie najzupełniej logiczne. Tak więc, aby otrzymać kilka złotych zasiłku, członek Kasy Chorych powoduje bez istotnej potrzeby wydatek kilkunastu złotych na wizytę lekarską, samochód, a w końcu i na jakieś lekarstwo, gdyż jeśli się do chorego już przyjedzie — to jednak trzeba mu też coś przepisać.
Poza tym fakt istnienia zasiłków chorobowych powoduje jeszcze dalsze szkody. W normalnych bowiem warunkach, lekarz jest lekarzem i wie, że jeśli chory zgłasza się do lekarza, to na pewno z powodu jakichś istotnych dolegliwości, i w takim przypadku lekarz głowić się musi jedynie nad zagadnieniem, w jaki sposób postępować, by choremu jak najprędzej pomóc. Natomiast w warunkach Ubezpieczalni — lekarz, gdy styka się z pacjentem — po pierwsze musi zastanowić się, czy dany pacjent w ogóle jest chory, czy też może celem wizyty u lekarza jest tylko uzyskanie poświadczenia niezdolności do pracy i odbierania nie zasłużonych zasiłków chorobowych. Już to samo wytwarza pewną niemiłą atmosferę nieufności, przykrą zarówno dla lekarza, jakoteż i dla ubezpieczonego.
Z praktyki ostatnich lat zauważyłem — że każde ułatwienie i podwyższenie zasiłku — natychmiast odbija się na ilości chętnych do pobierania zasiłku chorobowego. Tak więc uprzednio — w razie wypadku przy pracy — poszkodowani otrzymywali zasiłek od dnia wypadku. To też zgłaszały się legiony „poszkodowanych“, którzy wykazywali mikroskopijne skaleczenie, raczej zadrapanie, względnie niedostrzegalne sińce — żądając, by uznać ich za niezdolnych do pracy. Lecz od dwóch lat rzecz ta uległa poprawie — w razie wypadku tak samo jak w razie choroby — kasa wypłacała zasiłek dopiero od czwartego dnia niezdolności, i gdy dopiero niezdolność na skutek wypadku trwa ponad 4 tygodnie — wówczas dopłaca się dodatkowo zasiłek za trzy pierwsze dni niezdolności. Z chwilą wprowadzenia powyższej reformy — od razu przestali zgłaszać się tacy „poszkodowani“ lecz zajodynowali sobie drobne uszkodzenie i pracowali dalej. Podobnie gdy wysokość zasiłku zmniejszono z 60% na 50% przeciętnego zarobku — wielu wygodnisiów z banalnym katarem, czy też inną niepoważną chorobą — (w czasie której każdy normalny człowiek kontynuowałby swą pracę), również zrezygnowało z prawa pobierania zasiłku i bez szkody pracowało w dalszym ciągu. Jednym słowem — każdy lekarz pracujący w terenie widzi, iż wysokie zasiłki chorobowe — to często premia dla leniuchów i wyzyskiwaczy.
Z drugiej strony podkreślić należy jeszcze raz, że lud nasz wcale nie przywiązuje do zasiłków chorobowych wielkiego znaczenia, a jeśli korzysta z nich, to dlatego, że ustawa takowe przyznaje. W każdym razie — ubezpieczeni żądają w pierwszym rzędzie od Ubezpieczalni bynajmniej nie wysokich zasiłków — lecz sumiennego leczenia. I dlatego gdyby ustawodawca skasował system zasiłków chorobowych (ma się rozumieć przy jednoczesnym obniżeniu składek, względnie innej formie rekompensaty) to reforma ta bezwzględnie nie wywołałaby żadnego sprzeciwu między ubezpieczonymi. Widziało się to już bowiem na robotnikach rolnych, którzy w chwili gdy przestali należeć do Ubezpieczalni — nie protestowali bynajmniej z tego powodu, iż ziemianin nie wypłaca im zasiłków chorobowych, lecz jedynie i wyłącznie z powodu niedostatecznej i nieskutecznej opieki lekarskiej.
Podobny fakt świadczący bardzo chwalebnie o etyce naszego ludu zaobserwować mogłem w ostatnich latach kryzysu gospodarczego. Otóż większość robotników, którzy po długim okresie bezrobocia dostali się do pracy, w razie choroby lub drobnego wypadku, w żaden sposób nie chcą zostawać w domu, tak, że jeśli poprzednio musiałem namawiać ubezpieczonych do rozpoczęcia pracy, względnie wysyłać ich przed komisję kontrolną — to dziś raczej muszę namawiać chorych do pozostania w domu, by przez zbyt szybki powrót do pracy choroba nie uległa pogorszeniu. „Dosyć długo nasiedzieliśmy się w domu“ — mówią mi robotnicy — „teraz jak długo można — trzeba pracować — niech tylko pan doktór się stara, żebyśmy jak najprędzej byli zdrowi“.
Objaw w każdym razie sympatyczniejszy od awantur urządzanych przez zawodowych symulantów na komisjach lekarskich w Ubezpieczalniach, gdy się takim panom powiedziało, że są zdrowi i nie można uznać ich za niezdolnych do pracy.
Ponieważ na zasiłki chorobowe odpada 40% dochodu Ubezpieczalni, przeto skasowanie zasiłków da od razu 40% oszczędności wydatków, nie mówiąc już o dalszych oszczędnościach, które przy skasowaniu zasiłków mogłyby wypłynąć. Tak więc zmniejszona frekwencja w gabinetach lekarskich, mniejsze wydatki na przejazdy, na aptekę, na komisje lekarskie, no i w końcu na administrację Ubezpieczalni.
W końcu wydatek 8% na administrację — z chwilą zniesienia chorobowych świadczeń pieniężnych da się bez trudu obciąć do połowy — odpadną bowiem wówczas uciążliwe kontrole chorych, księgowość obliczania i wypłacania zasiłków, komisje lekarskie i t. p. rzeczy.
W ten sposób możnaby zredukować wydatki Ubezpieczalni do następujących pozycji w stosunku do obecnych dochodów i wydatków.

Lekarze, akuszerki, dentyści 15%
apteki (przy istnieniu odrębnych dopłat) 6%
szpitale i sanatoria 15%
administracja 4%

ogółem 40%

czyli, gdyby z ubezpieczeń społecznych odrzucić niepotrzebny balast chorobowych zasiłków pieniężnych, wprowadzić dopłaty do lekarstw i za wzywanie lekarza do chorego — wówczas wystarczyłoby 40% obecnego dochodu Ubezpieczalni, by spełniły one swe istotne i jedynie ważne zadanie — opiekę nad zdrowiem milionowych warstw ubezpieczonych.
Powyższą reformę dałoby się uskutecznić jedynie wówczas, gdy ubezpieczenie chorobowe stanie się dobytkiem ogółu pracowników, a nie tylko robotników przemysłowych.
Przecież różni przedstawiciele związku ziemian stale udowadniają, że wydatki na opiekę lekarską na majątkach ziemskich wynoszą prawie 80 — 90% wydatków poprzednich, kiedy to majątki te, przynajmniej w byłym zaborze pruskim, należały do Kas Chorych. Jeśli cyfry powyższe są prawdziwe (a nie chcemy obrażać nikogo podejrzeniem operowania fałszywymi danymi) to ubolewać można, że ziemiaństwo za tak drogie pieniądze — tak mało daje korzyści swym pracownikom. Udowadnia to, że nawet tak inteligentne sfery, jak ziemianie, nie potrafią zorganizować dobrze, a tanio opieki lekarskiej dla swych pracowników.
Jeśliby ubezpieczenia społeczne na wypadek choroby zreformować przez odjęcie od nich balastu zasiłkowego i przez to obniżyć do 40% wysokość składek — to wówczas ziemianie, za połowę tej kwoty, jaką sami obecnie wydają na opiekę lekarską, pozbyliby się kłopotu, a co najważniejsze odpowiedzialności, na co są narażeni obecnie, gdy każdy pracodawca, we własnym zakresie pomoc lekarską organizuje.
To też rząd powinien zdobyć się na mądre i energiczne posunięcie — by opiekę nad zdrowiem pracowników rolnych przekazać Ubezpieczalniom Społecznym.
Sądzę, że ziemiaństwo, które dziś też ma wiele kłopotów na głowie — z radością zgodzi się na zarządzenie, które odejmie właścicielom majątków bardzo wiele kłopotów związanych z organizowaniem pomocy leczniczej, a jednocześnie przysporzy im korzyści materialnych. Jeśli bowiem wydaje się dziś 80% poprzednich wydatków na Kasę Chorych na źle funkcjonującą opiekę lekarską we własnym zakresie — to chyba nie jest złym interesem, by zaoszczędzić sobie połowę tej sumy, pozbyć się kłopotu i odpowiedzialności a pracowników swych za 40% poprzednio płaconych składek ubezpieczyć w Ubezpieczalniach Społecznych.
Przez przekazanie Ubezpieczalniom opieki nad pracownikami zginą od razu wszystkie anomalie, które obserwowaliśmy poprzednio. Pracownik chory na płuca — znajdzie drogę do lekarza i sanatorium, dziewczyna chora na kiłę — nie będzie potrzebowała tłumaczyć się dziedziczce poco idzie do lekarza, a co najważniejsze — będąc sumiennie leczoną — przestanie być żywym i zawsze groźnym źródłem zarazy, dzieci chore na krzywicę — otrzymają tran i kwarcówkę, a co najważniejsze — wszyscy pracownicy będą mieli w ogóle odwagę zwracania się do lekarza z prośbą o pomoc — podczas gdy dziś — wszelka próba otrzymania pomocy lekarskiej uważana jest za casus belli, za krok wrogi wobec pracodawcy.
Aby uprzystępnić zrozumienie dzisiejszej sytuacji istniejącej w rolnictwie, wyobraźmy sobie, jakby wyglądały podobne stosunki, gdyby zaistniały wśród pracowników biurowych lub handlowych. Powiedzmy, że żona młodego książkowego cierpi na dolegliwości kobiece. Książkowy idzie więc do szefa (który ze swej kieszeni płaci za leczenie), prosząc o kwit do lekarza. „Niech pan mi tym głowy nie zawraca, proszę z tym iść do mojej żony“ — brzmi odpowiedź. Wobec tego żona książkowego, czy też adiunkta idzie do pani szefowej. Zaczyna się badanie: „Co drogiej pani brakuje?“. „Bolą mnie krzyże i mam silne krwawienie“. — „Wie pani co, moja znajoma miała te same objawy, brała na to kogutki i było jej po tym lepiej — dam pani 5 kogutków niech je pani spróbuje zażyć na te swe dolegliwości“.
I żona książkowego wraca do domu z kogutkami, otrzymanymi od szefowej w kieszeni. Ale choroba się nie poprawia, więc nasz adiunkt czy książkowy idzie z powrotem do szefa, jednak prosząc o przekaz do lekarza. Odpowiedź będzie brzmiała: „Panie Drapipiórko. Jak pan będzie taki natrętny, to będę musiał wyciągnąć konsekwencje, ci lekarze wyciągają ze mnie ostatnie grosze, przecież pan wie, jakie są ciężkie czasy, i mimo to chce pan mnie narażać na koszta, bo pańską żonę bolą trochę krzyże — ma pan przekaz na jedną wizytę, ale ja to sobie zapamiętam“.
Zapewnić mogę, iż dialogi podobne — które brzmieć mogą wprost jak parodia — nie są wcale tak bardzo odległe od prawdy w stosunku pracowników rolnych do swych pracodawców.
Albo też praktykant w biurze zachoruje na dyskretną chorobę kawalerską. Wobec tego musiałby mieć nielada odwagę, by iść do szefa i powiedzieć: „Panie szefie, proszę o kwit do lekarza, bo byłem u dziewczynki i zdarzył mi się przykry wypadek“. Jeśli by już zdobył się na tyle odwagi — to szef chyba przeżegna się (jeśli będzie katolikiem) i zacznie kazanie na temat upadku moralności w młodym pokoleniu zakończone wzmianką o konieczności zwolnienia podobnie rozpustnego pracownika.
Jeśli szef natomiast będzie członkiem narodu wybranego, to oświadczy cynicznie — „Pan potrzebował mieć przyjemność, a ja mam jeszcze z własnej kieszeni za to płacić... Chyba pan jest meszuge“.
Wobec takich perspektyw, chory na dyskretną chorobę młodzieniec będzie wolał wcale się nie leczyć, niż narażać się na zwolnienie od pracy. Czy chory parobek na majątku może postąpić inaczej? Oczywiście, że nie! I ciekawe, jeśli wmyślimy się w sytuację robotników rolnych i pomyślimy, że sytuację tam wytworzoną przeniesiemy na nasz grunt — grunt inteligencji pracującej — to sytuacja taka wyda się nam wprost niedorzecznym koszmarem — jakimś bijącym w oczy nonsensem.
A jednak nonsens taki toleruje się dla milionowych warstw robotników rolnych, i co gorzej — w byłym zaborze pruskim, gdzie sprawa pomocy leczniczej była już rozwiązana przez powierzanie jej Ubezpieczalniom — wprowadzono na nowo przed kilku laty takie koszmarne stosunki, w których otrzymanie pomocy lekarskiej uzależnionym jest od spowiedzi przed dziedzicem, czy też dziedziczką, a poza tym przez uzyskanie tej pomocy narażony jest pracownik na wszystkie możliwe szykany — a w pierwszym rzędzie na zwolnienie z pracy.
Jest rzeczą oczywistą, iż pomoc lecznicza dla pracowników tylko wtedy działać może sprawnie, jeśli między chorym pracownikiem — a kieszenią pracodawcy, który ma za tę pomoc płacić — znajdzie się bufor, który osłabiać będzie ciosy, dotykające tę najwrażliwszą część „ciała“ praco dawców, a mianowicie ich kieszenie.
Tę rolę buforu — rolę pośrednika, który te wszystkie uderzenia zbiera i przenosi je w sposób najmniej dotkliwy do portfelu pracodawcy — spełniać może jedynie dobrze zorganizowana Ubezpieczalnia Społeczna.
Jeśli w sejmie ubolewa się nad niskim poziomem zdrowotności w kraju, by następnie jednym tchem położyć winę za stan taki na karb wadliwej jakoby działalności ubezpieczeń społecznych — to my, szarzy lekarze z terenu, nieznani żołnierze walki o zdrowie ludu, możemy odpowiedzieć: zły stan zdrowia ogółu naszego ludu jest właśnie wynikiem tego, że nie pozwala się Ubezpieczalniom o zdrowie ludu się troszczyć, lecz troskę tę pozostawia się niefachowym i nieodpowiedzialnym jednostkom — pracodawcom rolnym. Natomiast w przypadku drobnych samodzielnych rolników troskę tę pozostawia samym zainteresowanym, a w dzisiejszych warunkach małorolny nie ma zupełnie możności leczenia się.
Gdyby więc i te rzesze małorolnych oddać w opiekę Ubezpieczalniom — wtedy dopiero nastąpiłyby u nas zachodnio-europejskie stosunki zdrowotne, a w statystykach śmiertelności zniknęlibyśmy z kompromitującego dla mocarstwowej Polski ostatniego miejsca!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.