Pamiętnik dr S. Giebockiego/Lekarz domowy, czy wolny wybór lekarza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
W pobliskiej wsi mieszkał zamożny właściciel 140 morgowego gospodarstwa p. G., był to człowiek zresztą inteligentny i rozsądny. Dzieciom dał uniwersyteckie wykształcenie, sam wiele czytał i interesował się wszystkimi aktualnymi zagadnieniami. Przed kilku laty zapadł na żołądek — po jedzeniu miał wzdęcia i bóle, trwające kilka godzin i ustępujące przy ponownym posiłku, by znów w godzinę potem wystąpić ze zdwojoną siłą. Obawiając się raka żołądka, przyszedł do mnie z prośbą o zbadanie i zalecenie leczenia. Dokładne zbadanie pozwoliło mi uspokoić chorego — o raku żołądka nie ma mowy, cierpi on natomiast na wrzód żołądka, chorobę też poważną, lecz dającą się jednakowoż wyleczyć, ma się rozumieć przy długotrwałym cierpliwym leczeniu się i stosowaniu odpowiedniej diety.
Zapisałem choremu zwykle w tych przypadkach stosowane alkaliczne proszki, zaleciłem szczegółowo dietę i poleciłem pokazać się za tydzień. Po zażyciu proszków stan chorego poprawił się tak znacznie, iż po tygodniu uważać się on począł za wyleczonego i wobec tego już do mnie nie przyszedł. Ale w kilka tygodni później zjadł coś zabronionego, bóle znowu się odezwały i chory, który widocznie sądził, iż jednorazowa porada u mnie powinna już wystarczyć do wyleczenia go z poważnej choroby i musiał znowu szukać pomocy lekarskiej, ale że uważał, iż moje leczenie (t. zn. ta jedyna porada) nie pomogła mu, więc należy udać się do innego lekarza.
Pojechał więc do sąsiedniego miasta udając się do tamtejszego lekarza. Ale, żeby nie obrazić go tym, że uprzednio był już gdzieindziej leczony, zamilczał o fakcie, że był już zbadany i leczony przeze mnie. Ten drugi lekarz znów rozpoczął leczenie i podobnie jak ja, zapisał choremu podobne znów proszki alkaliczne o może nieco zmienionym smaku. Stan chorego znów się poprawił, wobec tego zaczął urbi et orbi rozgłaszać, że ten drugi lekarz jest właśnie znakomitością bo mu doskonale pomógł, podczas gdy ten pierwszy lekarz (t. zn. ja) nie znam się na chorobach, bo był swego czasu u mnie, a choroba się jednak wróciła.
Taki stan zadowolenia z tego lekarza nr 2 trwał znów kilka tygodni czy miesięcy, aż choroba — nie leczona zresztą w dalszym ciągu, uległa ponownemu pogorszeniu. Teraz ja otrzymałem już towarzysza niedoli, bo lekarz nr 2 z pobliskiego miasta został przez chorego p. G. określony podobnie jak i ja — jako „niepomocny“, a chory udał się do lekarza nr 3 w nieco dalszym mieście. Temu opowiedział jednak, że już był poprzednio u dwóch „niepomocnych“ lekarzy, którzy powiedzieli mu, że ma jakoby wrzód na żołądku i zapisali jakieś proszki, które brał za każdym razem, aż pudełko wyszło, (czyli około tygodnia), ale które mu „nic nie pomogły“, bo jak zażywał, to coprawda nie miał boleści, ale gdy je przestał po tygodniu brać i zjadł coś ciężkiego, to jednak boleści przyszły.
Uzdrowiciel nr 3 zaśmiał się ironicznie, gdy usłyszał nazwiska poprzednich lekarzy, robiąc podobno minę niezwykle zdziwioną, iż człowiek chory, który był u tych 2 lekarzy — mimo to jeszcze znajduje się przy życiu, gdyż zwykle porada u jednego z nich miała już wystarczyć do opuszczenia tego padołu łez. Również szczytem nieuctwa i błędem w sztuce lekarskiej miało być rozpoznanie u chorego wrzodu żołądka, podczas, gdy lekarz nr 3 wszem wobec i każdemu z osobna udowadnia, iż chory ma tylko niewinny katar żołądka. W końcu lekarz nr 3 zapisał znów alkaliczne proszki, ale dla odmiany — z zapachem mięty, by chory nie tyle naocznie ile nanosowo przekonał się, że ma zupełnie inne lekarstwo i kazał pokazać się znów choremu.
Chory ucieszony iż w końcu trafił na właściwego i „pomocnego“ lekarza wrócił do domu, zażywał kilkanaście dni proszki — poczuł się znacznie lepiej i zalecał wszystkim sąsiadom, by wybrali się w podróż do tego znakomitego lekarza nr 3, jeśli będą mieć jakieś wątpliwości. A że czuł się lepiej, więc już też więcej do tego cudownego lekarza nie poszedł. Przeszło znów parę miesięcy, wrzód żołądka bowiem i bez leczenia lubi okresowo się goić i nie sprawiać dolegliwości, by znowu po pewnym czasie na nowo się rozjątrzać i uprzykrzyć choremu życie. Tak też było i z p. G., latem czuł się nieźle, gdy nastała zima boleści znów się zwiększyły, a że teraz w okolicy nie było jakoś lekarza, którego by p. G. darzył zaufaniem przeto wybrał się do kliniki w Poznaniu, aby dać się prześwietlić. W klinice powiedziano mu, iż w samej rzeczy ma wrzód na żołądku, zatrzymano go kilkanaście dni, lecząc znowu alkalicznymi proszkami. Stan chorego polepszył się i chory zadowolony wrócił do domu. Po kilku miesiącach znowu przyszedł nawrót choroby, lecz chory zniechęcony już do wszystkich lekarzy (u każdego był zresztą 1 a najwyżej 2 razy) przypomniał sobie, iż w Poznaniu opowiadano mu o jakimś cudotwórcy-homeopacie. Udał się więc do niego. Ten cudotwórca zapisał mu jak przystoi na homeopatę coś z 15 pudełek proszków, guziczków, kropelek i innych cudowności, a przy tym tabletki magnezji, czyli znów alkaliczny proszek w formie tabletek. Chory wrócił w triumfie do domu, przywożąc cały bagaż lekarstw — i znów kilka tygodni przeszło względnie pomyślnie.
Aż przyszła katastrofa: pewnego dnia chory oddał większą ilość zupełnie krwistego kału, przy czym w jednej chwili zasłabł tak, iż utracił przytomność.
Położono go do łóżka, po chwili wrócił nieco do sił. (Wyjaśnię, iż przejście powyższe było wynikiem pęknięcia naczynia krwionośnego w okolicy owrzodzenia żołądka, na skutek czego nastąpił krwotok do żołądka i wskutek znacznej utraty krwi chory osłabł i zemdlał). Po paru tygodniach krwotok znowu się powtórzył. Homeopata przybył do chorego, polecił znów kilkanaście słoiczków i pudełeczek i chory powoli przyszedł do siebie, aczkolwiek został już osłabiony i blady. Pewnej nocy obudziły chorego niezwykle silne bóle — poczęto więc robić gorące okłady, dawać wszystkie możliwe proszki homeopatyczne i najrozmaitsze krople. Jednak stan chorego nie poprawił się w ciągu następnego dnia i następnej nocy — tak że po jakichś 30 godzinach męczarni przypomniano sobie o lekarzu nr 1 i zatelefonowano po mnie. Po przybyciu do chorego stwierdziłem u niego rozlane zapalenie otrzewnej powstałe na skutek pęknięcia ścianki żołądka w miejscu owrzodzenia do jamy otrzewnowej. Stan chorego był tak ciężki, że zabieg operacyjny był niemożliwy.
Zapisałem choremu morfinę i przygotowałem rodzinę do nieuniknionego ciosu jaki w najbliższym czasie na nią spadnie.
Po dwóch dniach wypisywałem dla p. G. świadectwo śmierci.
Mamy na przykładzie biednego p. G. smutny wzór do czego prowadzić może nieograniczony „wolny wybór lekarza“.
Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że gdyby p. G. musiał leczyć się u jednego lekarza, — lekarza domowego — względnie gdyby ten lekarz kierował leczeniem przez przekazanie chorego do prześwietlenia, do chirurga lub t. p. — jednym słowem, gdyby leczeniem kierowała myśl przewodnia jednego lekarza-fachowca, a nie chwilowe kaprysy człowieka chorego, wówczas finał choroby nie byłby tak tragiczny.
Przypuśćmy nawet na chwilę, iż taki lekarz domowy przy pierwszej wizycie nie rozpoznałby należycie choroby i zapisałby p. G. nieodpowiednie lekarstwo. Wówczas — przy następnej wizycie chory zwróciłby lekarzowi uwagę, iż lekarstwo nie skutkowało, względnie iż dolegliwości nawet się wzmocniły po zażyciu lekarstwa, a lekarz skonfrontowałby swe rozpoznanie poprzednie i ostatecznie rozpoznałby należycie chorobę.
Jeśliby mimo wszystko stan chorego nie uległ poprawie, wówczas lekarz domowy nie ociągałby się napewno z przekazaniem chorego p. G. do szpitala, gdzie zastosowanoby wszystkie nowoczesne środki rozpoznawcze, więc w przypadku p. G. — prześwietlenie, badania chemiczne soku żołądkowego, badanie kału i t. d., po czym z dokładnym wyjaśnieniem rodzaju choroby oraz z wskazówkami jak w dalszym ciągu leczyć chorego, przekazanoby go w ręce lekarza domowego, a ten, obserwując chorego od pierwszej chwili powstania choroby, względnie nawet znając go jeszcze uprzednio, zanim na daną chorobę zapadł, mógłby wyleczyć chorego o wiele prędzej i skuteczniej, niż uczyniło to kilkunastu lekarzy, pobieżnie tylko widzących chorego, a nie pozostających ze sobą w żadnym, choćby najluźniejszym tylko kontakcie.
Przy nieograniczonym wolnym wyborze lekarza chory wystawiony jest na niesłychane niebezpieczeństwo, iż dostać się może w ręce „lekarza“ szarlatana, których niestety nie brak w żadnej okolicy. Sumienny lekarz poleci poważnie choremu dłuższą, uciążliwą często kurację, a na pytanie, tak często nam stawiane: „czy może Pan Doktór gwarantować, iż kuracja bezwzględnie choremu pomoże?“, żaden sumienny lekarz nie może dać stuprocentowej gwarancji. Inaczej szarlatan bez dyplomu lekarskiego, a czasem niestety i z dyplomem. Ten obiecuje choremu gruszki na wierzbie, nie myśląc zresztą o tym, że dotrzymanie obietnicy jest przeważnie niemożliwe. Chory w swej wędrówce od lekarza do lekarza nie zatrzyma się właśnie przy tym sumiennym lekarzu, nie chcącym zbyt zawczasu obiecywać, lecz raczej przy szarlatanie, który będzie zwodzić szukającego ratunku chorego malowniczymi mirażami przyszłego zdrowia.
Helena Z. z K. zachorowała na krwawienie maciczne. Badanie wykazało raka macicy. Wobec tego zaleciłem chorej natychmiastowy wyjazd do szpitala celem operacji i wycięcia macicy. Kobieta, bojąc się operacji, udała się do lekarza w sąsiednim mieście. Ten potwierdził jej moje rozpoznanie i zalecił jak najszybsze poddanie się operacji. Ale w dalszym mieście mieszkał okrzyczany jako sława lekarz, mający w swej willi baterię różnych kwarcówek, rentgenów i innych cudów. Chora, jak to chora, posłuchała namów sąsiadów i zanim wyjechała na operację, spróbowała szczęścia jeszcze u tego „cudotwórcy“, którego znałem głównie z tego, że na wszystkie choroby zalecał 12 naświetlań kwarcówką i 12 zastrzyków, co w sumie przynosiło mu przeszło 100 złotych od każdego pacjenta, który wpadł w jego ręce. To też i gdy moja chora z rakiem macicy przyszła do tego pana — to aczkolwiek widział wyniki badań i jako lekarz wiedział, że chorą należy jak najszybciej przesłać do operacji — mimo to wolał widocznie i od niej zarobić stokilkadziesiąt złotych; zapewnił ją, że wyleczy ją bez operacji swą kwarcówką i zastrzykami. Chora kilka miesięcy jeździła do tego cudotwórcy, płacąc mu grube pieniądze za zabiegi, o których wiedział, że pomogą chorej tyle, co umarłemu kadzidło. Po kilku miesiącach, gdy już wydostał z chorej większą ilość pieniążków — zdecydował się w końcu wytłumaczyć jej, że zastrzyki jakoś nie chciały jej pomóc i dlatego lepiej, by się jednak poddała operacji. Ma się rozumieć, że teraz było już do operacji za późno. Po kilku dalszych miesiącach chora zmarła w strasznych męczarniach.
Leczył się u mnie 21-to letni Czesław P. z K. Chory był na płuca, a że zwykłe leczenie nie odnosiło rezultatu, więc poradziłem ojcu chorego odwiezienia go do sanatorium dla płucno chorych dla założenia odmy.
Ale, jak to zwykle bywa, ktoś z usłużnych sąsiadów polecił ojcu chorego lekarza-cudotwórcę (nie tego, o którym mowa w uprzednim przykładzie, ale nie ustępującego w pomysłowości, gdy chodziło o zdobywanie pieniędzy). Cudotwórca zbadał chorego, po czym zapewnił ojca, że za 30 dni chłopak będzie kompletnie zdrowy, musi jednak pozostać w klinice należącej do cudotwórcy i płacić za pobyt i leczenie po 30 zł dziennie. Ojciec uszczęśliwiony, że kosztem co prawda 1.000 zł może wyleczyć syna, zgodził się bez wahania i pozostawił chorego chłopca cudotwórcy. Po miesiącu chłopaka musiano wynieść z kliniki, (bo już nie mógł chodzić) i po dalszym miesiącu chory został pochowany na miejskim cmentarzu swej wioski. Znowu nie ulega dla mnie wątpliwości, że ów lekarz cudotwórca zupełnie świadomie oszukiwał ojca chorego, gwarantując mu wyleczenie chorego w przeciągu miesiąca, gdyż podobnie poważnej choroby w ciągu miesiąca wyleczyć nie można. Gdyby chłopak — zamiast u cudotwórcy znalazł się w sanatorium, to zapewne po dwu lub trzech latach leczenia wróciłby do zdrowia.
Szczęście „wolnego wyboru lekarza“ jest nadzwyczaj problematyczne i bynajmniej nie przynosi błogosławieństwa tym, którzy z tego przywileju obficie korzystają. Wolny wybór lekarza byłby doskonałym systemem, gdyby wszyscy chorzy mieli wykształcenie i praktykę lekarską i wówczas mogli krytycznie porównać, który z lekarzy stosuje najracjonalniejszy i najkorzystniejszy sposób leczenia. Ale że chorzy lekarzami nie są — przeto są oni zdani wyłącznie na dobrą wolę i sumienność lekarzy, do których w swej wędrówce wolno-wyborczej się zwrócą.
Wystarczy gdy między tymi lekarzami znajdzie się choć jeden szarlatan — a los chorego będzie już przesądzony. Szarlatan zawsze obiecywać będzie choremu wiele więcej, niż pozostali sumienni lekarze, a chory nie mający przecież pojęcia o medycynie, będzie święcie wierzyć wszystkim, choćby najwięcej absurdalnym zapewnieniom szarlatana. W lecznictwie społecznym przy zniesieniu wolnego wyboru lekarza — odpowiedzialność za wyleczenie ponosi lekarz domowy — gdy ten uzna, iż chory winien być przekazany do innego lekarza — względnie specjalisty, to uczynić to może bez trudności. Gdy chory po pewnym czasie wróci znów w ręce lekarza domowego, ten bezstronnie osądzi, czy leczenie danego specjalisty pomogło rzeczywiście choremu, jeśli nie — skieruje chorego do innego specjalisty, względnie do szpitala i w ten sposób stale stoi na straży zdrowia oddanego pod swą opiekę ubezpieczonego. Przy systemie tym chory nie jest bynajmniej na całe życie związany ze swym lekarzem domowym, lecz też ma możność leczenia się u innych lekarzy, specjalistów itd., lecz leczeniem kieruje teraz świadomy rzeczy umysł lekarza domowego, który to lekarz może osądzić, czy te lub inne metody stosowane przez specjalistę, względnie innych lekarzy są słuszne i czy mogą przynieść pożytek choremu, którego lekarz domowy przekazał w ręce innych lekarzy. Lekarz domowy, jako fachowiec nie da się zwieść bałamutnymi „gwarancjami“ niesumiennego lekarza i na pewno wytłumaczy każdemu choremu, że te czy inne obietnice są niemożliwe do spełnienia i doradzi choremu, by zdecydował się na takie, czy inne leczenie danej choroby. Lekarz domowy ze swej strony przyjmuje na siebie niesłychanie wielką odpowiedzialność za wynik leczenia chorego i musi dlatego też dołożyć wszelkich starań, by wynik leczenia uwieńczony był powodzeniem.
Weźmy najprostszy przykład. Przywożą do mnie ośmiomiesięczne niemowlę Helenę I. ze wsi M., córkę zamożnego rolnika (nie członka Ubezpieczalni). Stwierdziłem u dziecka dyfteryt krtani, czyli tzw. krup. I tu mogę dać dziecku zastrzyk, i kazać następnego dnia zawezwać mnie do chorego dziecka — przy takim postępowaniu osiągnąłbym korzyści materialne. Ale zdarzyć by się mogło, że dziecko uległo by w nocy napadowi duszności i zmarło by na rękach bezradnych rodziców. Wobec tego uczciwość wymagała, bym wyświetlił rodzicom, że aczkolwiek chwilowo choroba nie jest jeszcze zbyt groźna, to mimo to należy dziecko odwieźć do szpitala, aby w przypadku wystąpienia w nocy duszności mogło dziecko być natychmiast operowane, co jedynie może uratować życie dziecka zagrożone uduszeniem się.
Tak też ma się rozumieć postąpiłem — uszczupliłem przez to mój możliwy zarobek, ale zarówno ja, jako też i rodzice dziecka zdajemy sobie sprawę, że w ten sposób jest wszystko zrobione, by dziecko utrzymać przy życiu. Gdyby rodzice zamiast posłuchać mnie, zaczęli wozić dziecko od jednego lekarza do drugiego, natrafiliby na pewno w końcu na szarlatana, który poleciłby wzywać się parę razy dziennie do chorego dziecka, „gwarantując“ za wyleczenie dziecka i to bez operacji.
Syn pewnej znanej rodziny był kleptomanem, czyli kradł co mu pod rękę wpadło. Ponieważ rodzina chłopca narażona była z tego powodu na wiele przykrości, postanowiono wyleczyć chłopca z haniebnego nałogu. Zwrócono się do cudotwórcy — ten ma się rozumieć „gwarantował“, że chłopca wyleczy po tylu a tylu tygodniowym pobycie w jego klinice i tylu i tylu tysiącach honorarium. Rodzina chętnie zgodziła się na wszelkie ofiary, byle nie mieć ciągłego wstydu z powodu chłopca. Chłopak był określony czas w klinice, po czym wrócił do domu, jako już zupełnie wyleczony, tak przynajmniej zapewnił ów lekarz-cudotwórca. Ale w kilkanaście dni później znów w jakimś składzie ukradł coś i został na tym przychwycony. Rodzice ma się rozumieć poszli z wymówkami do lekarza, który przecież gwarantował za wyleczenie chłopca z nałogu.
Ale ten z najspokojniejszą w świecie miną orzekł rodzicom, iż chłopiec był już najzupełniej wyleczony, a jeśli znów zaczął kraść — to tylko dlatego, że choroba wróciła się na nowo!
Kto z ludzi zwykłych, nie fachowców, może stwierdzić, czy proponowane przez danego lekarza leczenie jest rzeczywiście celowe i może przynieść choremu pożytek?
Weźmy na przykład chorego z rakiem żołądka. Lekarz uczciwy zaleci choremu jak najszybszą operację, (jeśli ma się rozumieć rak nie jest zbyt daleko posunięty). Lekarz nieuczciwy poleci wzywać się dwa razy dziennie, będzie choremu dawał morfinę i inne narkotyki, przez co chory, pozbawiony boleści, będzie rzeczywiście czuć się lepiej, by ma się rozumieć później tym prędzej ulec strasznej chorobie. Nie fachowiec będzie na pewno, przynajmniej w początkowym okresie, zadowolony z leczenia morfiną i będzie wydawał setki złotych na lekarza, który przyrzeka wyleczyć chorego i rzeczywiście sprowadza mu ulgę. Natomiast fachowiec, lekarz domowy, nie da się zwieźć działaniu morfiny na chorego i wytłumaczy zawczasu choremu, że poprawa jego stanu jest zwodnicza i polega tylko na zatruciu, przez co nie odczuwa on bólów — a jedynie celowym leczeniem zostaje operacja.
Dlatego też uważam, że związanie chorego z jednym lekarzem — lekarzem domowym — jest jedynie rozsądnym rozwiązaniem sprawy w lecznictwie społecznym. Pozostawienie wolnego wyboru lekarza — to wydanie chorego członka Ubezpieczalni Społecznej na łup szarlatanów i karierowiczów, którzy przy wolnym wyborze lekarza mają wspaniałe pole do popisu.
Przy sposobności powiem parę słów o tak modnym dzisiaj leczeniu specjalistycznym. Wytworzyła się dzisiaj między publicznością metoda omijania lekarzy ogólno-praktykujących, a szukanie pomocy w pierwszym rzędzie u tzw. specjalistów, których szeroka publiczność gotowa jest uważać za lekarzy wyższego rzędu, lepiej wyszkolonych niż zwykły „omnibus“ lekarz ogólnopraktykujący. Więc zaboli kogoś głowa — idzie się do specjalisty chorób nerwowych, męczy się ktoś szybko i ma krótki oddech —; idzie naturalnie do lekarza specjalisty chorób płuc, zaczyna ktoś źle widzieć — idzie się wprost do okulisty. Co z tego wynika — opowiem w paru przykładach.
Józef K. ubogi 30-letni rolnik z J. pod koniec 1931 r. czuł się osłabiony i źle wyglądał. Lecz małorolny nie może z powodu takich dolegliwości zaraz chodzić do lekarzy. Zaczął się więc trochę szanować — miesiąc za miesiącem schodził, nasz Józef K. czuł się raz trochę lepiej, to znowu gorzej. Wiosną 1932 r. zauważył, iż wzrok zaczyna mu niedopisywać i w krótkim czasie zaczął tak źle widzieć, iż wydostał ostatnie kilka złotych i udał się do okulisty. Ten zbadał oczy i stwierdził u chorego zapalenie nerwu ocznego, zapisał mu więc krople do oczu, jakieś lekarstwo i odesłał chorego do domu. Lecz wzrok pogarszał się w dalszym ciągu, a że w okresie żniw Józef K. jednak musiał ciężko pracować, — przeto i osłabienie dokuczyło choremu tak znacznie, iz późną jesienią 1932 zdecydował się na wizytę lekarską u mnie. Gdy chory wszedł do mego gabinetu — pierwsze co rzuciło mi się w oczy — to pergaminowa bladość cery. Ponieważ u każdego pacjenta robię analizę moczu — przeto wezwałem chorego do oddania moczu. Już pierwsza próba przyniosła rozwiązanie zagadki choroby Józefa K. Okazało się mianowicie, że Józef K. chorował od dłuższego już czasu na zapalenie nerek. Stąd datujące się od roku osłabienie, lecz stąd również i zapalenie nerwu ocznego! Okulista — słusznie zresztą stwierdził zapalenie nerwu, lecz zamiast zastanowić się, czy to zapalenie nie jest wynikiem jakiejś innej choroby (bo takie zapalenie nerwu ocznego może być wynikiem wiądu rdzenia, zapalenia nerek, artretyzmu i szeregu innych jeszcze chorób) ograniczył się do zapisania lekarstwa. Gdyby Józef K. w tamtym okresie przyszedł by od razu do lekarza ogólnopraktykującego, zamiast do specjalisty — to zapewne pod wpływem przepisanej diety i spoczynku w łóżku, choroba nerek by się cofnęła, a chory powrócił do zdrowia. Stało się jednak inaczej.
Ponieważ mówimy właśnie o „wolnym wyborze lekarza“ — przeto opowiem o dalszych losach biednego Józefa K. Otóż gdy stwierdziłem u niego zastarzałe już zapalenie nerek, kazałem mu położyć się do łóżka, uprzedzając, iż leżenie w łóżku trwać może szereg miesięcy, gdyż musi trwać tak długo, aż nerki wypoczną i wyzdrowieją. Początkowo leżał K. dość cierpliwie, stosował się do diety — i stan znacznie się po 4 czy 6 tygodniach poprawił. Odtąd jednak co kilka dni przychodziła żona chorego, dopytując się, czy chory może już wstać. Ponieważ jednak w moczu stale stwierdzałem jeszcze białko, przeto nie mogłem choremu zezwolić na wstanie i namawiałem żonę chorego do cierpliwości. Przeszło kilka miesięcy, chory czuł się doskonale — koniecznie chciał z łóżka uciekać, lecz mocz, aczkolwiek w małej ilości, zawierał jeszcze białko, co oznaczało, że na wstanie jeszcze jest za rychło. Zapewne po dalszych 3 — 4 miesiącach nerki byłyby wygojone i nasz chory mógłby łóżko opuścić już na dobre. Ale sąsiedzi namówili niecierpliwiącego się chorego, by zawezwał innego lekarza. Przyjechał więc ten lekarz Nr 2 i aby zaimponować choremu orzekł: Giebocki leczy was już 4 miesiące i nie może wyleczyć, a ja postawię was w 14 dniach na nogi.
Aby słowa dotrzymać — pozwolił choremu wkrótce wstać, aczkolwiek mocz chorego wciąż jeszcze białko zawierał. Chory skwapliwie skorzystał z pozwolenia i zabrał się zaraz do pracy, szczęśliwy że trafił wkońcu na tak dzielnego uzdrowiciela.
Ale za szybko przerwane leczenie nerek nie uszło choremu bezkarnie. Coś z półtora roku Józef K. czuł się względnie dobrze.
Lecz po tym czasie zaczął cierpieć na szalone bóle głowy, wymioty itd. Lekarz Nr 2 jakoś nic nie mógł mu na to poradzić — chory postanowił przeto znów wrócić do mnie. Badałem właśnie kogoś w gabinecie, gdy ktoś wleciał do gabinetu z krzykiem: „Niech Pan Doktór zejdzie prędko do sieni, bo tam jakiś mężczyzna umiera“. Wyleciałem na sień i poznałem w leżącym bezwładnie człowieku — mego Józefa K. Prędko zaordynowałem zastrzyk kamfory i omdlały odzyskał przytomność. W gabinecie chory opowiedział pokrótce, jak to swego czasu przerwał kontakt ze mną, gdyż lekarz Nr 2 z innej miejscowości „postawił go na nogi“ przez pozwolenie wstania z łóżka. Analiza moczu znów wyświetliła skąd pochodzą bóle głowy, wymioty i nagłe omdlenie — oto nerki nie leczona przez półtora roku uległy tak silnemu zniszczeniu, iż nie potrafiły już wydalać z moczem trujących produktów przemiany materii i wszystkie obecnie dolegliwości chorego — to wynik zatrucia tymi właśnie trującymi produktami, które normalnie są z moczem przez zdrowe nerki wydzielone, czego jednak już nie potrafiły uczynić schorzałe nerki Józefa K. Jednocześnie serce było już tak osłabione, że nie było mowy, aby chory mógł jeszcze wyzdrowieć. Skierowałem więc chorego do szpitala i tam po kilkunastu dniach chory życie zakończył.
Aniela S. tęga 30-letnia kobieta cierpiała na częste dolegliwości pęcherza moczowego. Tłumaczyła to sobie, jako wynik choroby kobiecej, udała się więc do ginekologa. Ten stwierdził tyłozgięcie macicy i drogą kuracji usunął zmianę chorobową. Lecz dolegliwości jeszcze więcej się wzmagały. Wobec tego udała się Aniela S. do innego ginekologa. Ten orzekł, iż konieczna jest operacja. Ale na to chora nie chciała się zgodzić. W międzyczasie wyjechała do krewnych w Lubelskim. Tam stan się pogorszył udała się chora do lekarza ogólnopraktykującego. I co się okazało? Aniela S chorowała na cukrzycę i przez to właśnie miała dolegliwości pęcherzowe Gdy później wystrzegała się spożywania słodyczy i potraw mącznych — czuła się zupełnie zdrową.
Zatem dwaj ginekolodzy — wpatrzeni w swą specjalność — stwierdzali stan choroby, który sam przez się nie był wyłącznym powodem dolegliwości u chorej, natomiast nie myśleli o tym, że dolegliwości chorej mogą być spowodowane przez chorobę leżącą poza ich specjalnością. Publiczność skłonna jest uważać lekarzy specjalistów — za jakiś wyższy typ lekarza, górujący bezwzględnie nad lekarzem ogólnopraktykującym.
Zapewne — gdyby każdy lekarz-specjalista był poza tym jeszcze wszechstronnie orientującym się — lekarzem-praktykującym — to wówczas bezwzględnie można by uważać go za coś wyższego od ogółu lekarzy. Lecz niestety w 95% dzieje się inaczej. Specjalista zasklepiony w swym dziale coraz więcej traci kontakt z pozostałą medycyną, zapominając nawet o tych podstawach, których uczył się na ławie uniwersyteckiej. A jak odbywa się specjalizacja? Jeden z profesorów np. gdy zauważył, że student okazuje zainteresowanie jego dziedziną — namawiał takiego studenta do stałego przebywania w jego klinice. Taki przyszły specjalista zaniedbywał więc wszelkie inne dziedziny medycyny, nie uczęszczając zazwyczaj nawet na wykłady innych profesorów, a przebywając od rana do wieczora w klinice swej specjalności. Egzamin zawsze uda się jakoś złożyć, następnie już jako lekarz przebywał taki przyszły specjalista jeszcze kilka lat u swego profesora — i w końcu wychodził w świat jako par exellence specjalista, nie mający ma się rozumieć pojęcia o reszcie medycyny.
W innych przypadkach — młody lekarz, gdy złoży swe egzamina a zdecyduje się na specjalizację wstępuje do kliniki chirurgicznej, chorób kobiecych lub też chorób oka. Jeśli dajmy na to specjalizuje się w chirurgii — to bezprzecznie doskonale nauczy się operować wyrostek robaczkowy, czy też skręt jelit, jeśli zostanie ginekologiem — nauczy się wspaniale przeprowadzać porody i robić skrobanki, ale czy to jednak wystarcza, aby być już przez to rzeczywiście dzielnym i wszechstronnym lekarzem?
Przecież nie wystarcza przeprowadzić operację, jeśli poprzednio nie stwierdzi się sumiennym badaniem narządów wewnętrznych chorego, że ten operację może przetrzymać. Ileż to razy słyszy się o podobnych zdarzeniach, że operacja wspaniale się udaje, a chory umiera wkrótce potem z powodu osłabienia serca, które było zbyt słabe, aby przetrzymać zbieg, a nie zostało uprzednio wzmocnione.
Choroba układu nerwowego — uwiąd rdzenia — powoduje dolegliwości wzrokowe. Również podobne dolegliwości wzrokowe powodować może choroba chirurgiczna — rak mózgu.
A teraz odwrotnie — wada wzroku powodować może bóle głowy i objawy ze strony żołądka, jak mdłości i wymioty.
Choroby układu nerwowego — jak zapalenie opon mózgowych powodują wymioty i objawy brzuszne.
Choroba czysto kobieca — tyłozgięcie macicy — powodować może najrozmaitsze dolegliwości nerwowe — jak kurcze, zdenerwowanie itd.
Wyobraźmy więc sobie taką chorą, gdy dostanie się w ręce neurologa — będzie leczona różnymi środkami uspakającymi, podczas gdy należy takiej chorej ustawić tylko prawidłowo macicę, co jednak już przekracza wiadomości neurologa.
Aby nie być źle zrozumianym, z góry zastrzegam się, że nie chcę bynajmniej twierdzić, iż specjalizacja w dzisiejszej medycynie jest niepotrzebna. Przeciwnie — niesłychany rozrost medycyny we wszystkich kierunkach i dziedzinach powoduje, iż medycyna stała się tak wielka i trudna, że jest zupełnie niemożliwym, by jeden człowiek ogarnął swym umysłem wszystkie w ogóle działy medycyny, a zarazem wprawił się i wyćwiczył tak dalece, by móc wykonywać wszystkie wchodzące w zakres wszystkich specjalności, zabiegi i operacje lekarskie.
Ponieważ przekracza to najzupełniej wszelkie możliwości jednego, choćby najgienialszego lekarza — przeto koniecznym było podzielić medycynę na szereg specjalności i dlatego też chirurg wspaniale operuje, laryngolog znowu doskonale i wprawnie wycina narośla, i migdałki, okulista leczy choroby oczu, a neurolog choroby nerwów. Wszyscy specjaliści opanowują szereg specjalnie skomplikowanych metod badania, a jednocześnie potrafią specjalnie biegle stosować te lub inne metody lecznicze. Jednak podstawą lecznictwa musi pozostać lekarz ogólnopraktykujący, który w szczególnie skomplikowanych przypadkach może przekazać chorego do specjalisty dla dokonania takich czy innych badań (np. prześwietlenie, oglądanie wnętrza pęcherza moczowego lub żołądka itp.), potrzebnych do ustalenia rozpoznania choroby.
Gdy dostatecznie rozpoznanie choroby jest już ustalone i pewne, wówczas lekarz ogólnopraktykujący ustala wytyczne dla leczenia choroby i znowu, gdy leczenie jest tego rodzaju, że wymaga interwencji specjalisty — każdy sumienny lekarz domowy — ogólnopraktykujący skieruje chorego do lekarza specjalisty dla wykonania tych czy innych zabiegów.
Tylko przy takiej współpracy specjalisty z lekarzem ogólnopraktykującym chory ma pewność, że myśli o jego zdrowiu dwóch fachowców — z tych jeden obejmuje swą wiedzą całokształt jego organizmu, drugi natomiast — lekarz specjalista — ma zakres wiadomości węższy — obejmuje swą wiedzę tylko pewną dziedzinę medycyny — właśnie tę, do której, należy cierpienie dręczące chorego, lecz za to wiedza specjalisty w dziedzinie tyczącej chorego jest specjalnie gruntowna i głęboka.
Lecz podobnie jak z melodii wygrywanej przez basistę z orkiestry nic nie można sądzić o całym utworze, tak też lekarz specjalista, znający choć co prawda gruntownie, lecz jeden tylko narząd organizmu — nie może i nie powinien samodzielnie decydować o leczeniu chorego — gdyż może przeoczyć zmiany chorobowe, wkraczające poza zakres jego specjalności, a przez to skierować leczenie na fałszywe tory — przynosząc niepowetowane szkody dla chorego.
Dlatego też i z tego powodu uważam wolny wybór lekarza w lecznictwie społecznym za hasło sprzeczne z istotnym interesem chorego. Każdy chory — kierując się najzupełniej błędnym przesądem o wyższości lekarza specjalisty nad zwykłym lekarzem ogólnopraktykującym — szukałby przede wszystkim porady lekarskiej u różnych specjalistów, dobierając sobie tych zresztą zupełnie nieodpowiednio. Tak więc kobieta nerwowa z powodu tyłozgięcia macicy — uda się do neurologa, który w niczym pomóc jej nie będzie mógł. Chory na nerki uda się do okulisty z wynikiem jak już opisałem poprzednio.
Człowiek chory na serce, a mający z tego powodu duszność — uda się do specjalisty chorób płuc i tak dalej mnożyć można przykłady do nieskończoności.
Jedynie przez ustanowienie lekarza domowego w lecznictwie społecznym — można racjonalnie przeprowadzić leczenie chorych, a w razie potrzeby racjonalnie rozdzielić chorych do poszczególnych specjalistów.
Jak często bowiem spotykam się z niemożliwymi do zrealizowania propozycjami!
Tak więc chora na zapalenie jajników kobieta przychodzi z prośbą przekazania jej do prześwietlenia. Tymczasem jest rzeczą najzupełniej niemożliwą, by można było prześwietlić jajniki. Wobec tego muszę tłumaczyć chorej, że życzenie jej jest zupełnie nierealne, więc jeśli koniecznie chora życzy sobie być badana przez jeszcze jednego lekarza — ewentualnie mogę skierować ją do ginekologa, który uspokoi przesadne obawy chorej.
Nie ulega wątpliwości, iż gdyby chora przy systemie wolnego wyboru lekarza, względnie jako pacjentka prywatna udała się do rentgena, to ten, nie chcąc zrażać pacjentki prześwietlił by chorą, marnotrawiąc w ten sposób czas i energię.
Lecznictwo specjalistyczne pozbawione stałego kontaktu z lekarzem domowym — wypaczyłoby cały system opieki nad chorym członkiem Ubezpieczalni i w rezultacie przyniosłoby bez porównania więcej szkody niż pożytku. Dopiero ustanowienie lekarzy domowych współpracujących ze wszystkimi specjalistami czyni opiekę lekarską w lecznictwie społecznym — prawdziwie wartościową i skuteczną.