Pan Gamajda czyli wybory na wójta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Gamajda czyli wybory na wójta |
Podtytuł | Obrazek z niedalekiej przeszłości |
Data wyd. | 1898 |
Druk | St. Szymanowska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od bardzo wczesnego ranka na wszystkich drogach, wiodących do wsi, był ruch znaczny. Jedni jechali wozami, inni konno, wielu podążało pieszo na wybory.
Przemknęła też jedna i druga bryczka szlachecka, wymijając wózki i obsypując pieszych tumanem kurzawy, podnoszącej się zpod kopyt rączych koni.
Boruch stał przed karczmą. Ubrany był uroczyście i poważnie, w nowym kamlotowym żupanie, przepasany pasem wełnianym; na głowie miał nową czapkę aksamitną, w ręku zaś czerwoną chustkę w kraty.
I Chaja Sura wyglądała świątecznie, i bachury były troche umyte.
Taki zjazd! należało wystąpić.
Spodziewani byli na wyborach i wielcy dygnitarze z powiatu, i kilku obywateli z okolicy, a cóż dopiero mówić o tym tłumie włościan, który napływał a napływał, jak fala.
Boruch, spodziewając się pięknego zysku, gładził brodę i zastanawiał nad istotą samorządu gminnego. W rzeczy samej, nigdy może jeszcze nie wydał się on Boruchowi tak potrzebnym i pożytecznym, jak dzisiaj, a jeżeli mógł mu co zarzucić, to tylko chyba to, że wybory na wójta odbywają się co trzy lata.
Dlaczego co trzy? To jest za długi termin; i wójt sfatyguje się zanadto i w gminie niema ruchu. Żeby tak co kwartał chociaż! toby istotnie był interes.
Tego dnia placyk przed kancelarją gminną doprowadzony był do porządku. Oczyszczono go ze śmieci i wygrabiono bardzo przyzwoicie. Kancelarja była świeżutko wybielona, kurze ze stołów pościerane, a podłoga usypana piaskiem i drobno pociętymi liśćmi tataraku.
Przyjazd pana naczelnika i wybory zapowiedziane były na godzinę dwunastą w południe; ale naród wiejski, który przyzwyczajony jest wszystkie czynności rozpoczynać od rana, zgromadził się dość wcześnie.
Korzystali też z tego kandydaci i pragnęli ostatnie, stanowcze niemal chwile, na rzecz swoją wyzyskać. Karczma była jak nabita, a kto się w jej ścianach pomieścić nie mógł, rozsiadał się, jak można było, pod oknami i drzwiami, na przyzbie, przy wozach.
Wśród obywateli gospodarzy, mających prawo głosu, uwijali się ludzie bezrolni i procederzyści. Jednych sprowadziła ciekawość, drugich chęć agitowania na rzecz kuma lub przyjaciela. Wśród nich można było dostrzedz poważnego Onufrego, ciętego już dobrze kowala, ekonoma z folwarku, — a z osób wyższych — sekretarza sądu, oraz profesora, który z powagą przechadzał się od grupy do grupy.
Około godziny dziesiątej, gdy znaczna część napojów, przez Borucha na uroczystość wyborczą sprowadzonych, była wyczerpana, a Chaja Sura czuła już pewne zmęczenie, zaczęły się rysować nieco wyraźniej partje i stronnictwa.
Najsilniejszą była partja zachowawców, żądających utrzymania na stanowisku dotychczasowego wójta, Wróbla. Wśród tej grupy perorował kowal, w skórzanym fartuchu, z twarzą osmoloną sadzami. Słuchano go pilnie, jako męża mającego dużą popularność i znaczenie. Znany on był w okolicy z tego, że znakomicie kuł wozy i doskonale rwał zęby, świetnie puszczał krew koniom i bydłu, oraz niezwykle zręcznie zdejmował paskudnika z oka cierpiącego bydlęcia...
Partja zachowawców wzrastała; coraz to przemknął do niej ktoś z innej grupy, pociągnięty urokiem wymowy dzielnego kowala, który przemawiał zawzięcie i z takiem wymachiwaniem, jak gdyby pragnął żylastemi pięściami swemi miażdżyć głowy słuchaczów.
Stronnictwo postępowe, zdecydowane głosować za sołtysem Gwizdałem, gorąco pragnęło zmian, mających polegać na tem głównie, żeby wszelkie opłaty, obciążające morgę, albo zupełnie znieść, albo zmniejszyć jak najbardziej — i tak zmniejszone nie płacić gotówką, o którą dziś ludziom trudno, lecz odsiadywać w kozie...
Prócz dwóch grup wymienionych powyżej, istniała jeszcze partja takich, dla których sprawa wyborów była zupełnie obojętną. Kazano im przyjść, więc przyszli — każą odejść, pójdą. Ci jużto pokładli się na wozach i spali, jużto, rozwiązawszy kobiałki, posiadali w chłodzie i jedli chleb powoli, patrząc przed siebie bezmyślnie i ruszając szczękami.
Dwaj kuzyni Borucha nie próżnowali. Coraz chwytali kogoś to z tej, to z owej grupy, odprowadzali nabok i szeptali mu coś do ucha z żywem machaniem rękami, z przekrzywianiem głowy, spluwaniem, tupaniem nogami.
Partja pani Kobzikowskiej, najmniej silna liczebnie, zebrała się na podwórku niedaleko kancelarji. Ci panowie, mający podczas wyborów zrobić niespodziane zamieszanie, siedzieli na wywróconem korycie i raczyli się poczęstunkiem, jaki im gościnna pani Kobzikowska wyprawiła. — Moi dobrzy ludzie, — mówiła ona do nich, stojąc na progu kuchni, — jeżeli mam prawdę powiedzieć, to sama nie wiem, co takiemu Wróblowi, albo naprzykład i innemu gospodarzowi po urzędzie? Do pióra ciężki, kancelarji prowadzić nie potrafi, pisarza musi trzymać.
— Dyć prawda.
— Kłopoty, jeżdżenie do powiatu... pilnować się trzeba.
— A juści.
— To też wybierajcie mego męża. Gamajda on jest, bo gamajda, ale człowiek dobry, krzywdy wam nie zrobi. Czekajcie no, dobrzy ludzie, przyniosę wam jeszcze trochę wódki.
Stronnicy „adwokata“ spojrzeli po sobie.
— Piękne masło adwokatka ma, — rzekł jeden, gdy pani Kobzikowska odeszła.
— Piękne, bo moje, — odpowiedział drugi.
— Wasze?
— A jeno co? moje — bo właśnie wczorajszego dnia skargę do sądu pisałem.
— Niby to można masło poznać.
— Można widzita, bo moja kobieta zawdy różne sztuki z onem masłem wyrabia. Jakości marchwią podprawia i ono się robi takie żółciuteńkie, jak majowe. Ja zara też poznałem, że ono moje.
— Et, bajbuga z was i tyla, — odezwał się najgorliwszy stronnik pani adwokatowej, Maciej, — daliśta adwokatowi garnuszek masła, — to i co! wielka rzecz!.. Ale skargę na poczekaniu wam napisał.
— Juści.
— Nie darmo ludzie powiadają, że kto smaruje, to jedzie. Adwokat niezgorszy człeczyna, niechby i ostał wójtem.
— A niechby i ostał!
— Będziemy krzyczeli, żeby ostał... będziem.
Pani Kobzikowska wyniosła dużą butelkę wódki i oddała ją w ręce Macieja.
— Mój Macieju, — rzekła z przymileniem, — wyręczcie mnie i raczcie siebie oraz sąsiadów. Ja nie mam dziś ani chwili czasu... Skoro zaś zobaczycie dno we flaszce, to przyślę wam więcej.
— Już niechta pani adwokatka nie frasuje się nic. My damy radę onej butelczynie.
— Oj, oj!
— Pijcie na zdrowie.
— Nasz Maciej to wielki mechanik do szkła.
— Inszy człowiek będzie do każdej rzeczy sposobny, a inszy to i łyżką do gęby nie trafi.
— To niby mnie tak przymawiacie?
— Co mam przymawiać? Nikomu ja nie przymawiam, jeno tak powiadam, po sprawiedliwości.
— Ot, nie przekomarzajcie się po próżnicy, kiej bo piwo na kadzi, wypić nie zawadzi; a skoro pani adwokatka dała butelczynę, to niech jej Bóg miłosierny na dzieciach błogosławi.
— Kiej ich nie ma.
— To bajki! choć i nie ma, a dla tego popóźniej będą. Pamiętacie kumie, jak to Pieter Świdrowaty narzekał?
— A juści, Pieter Świdrowaty, co się z Magdą Baranówną ożenił.
— Czekali rok, dwa, trzy roki — nic — a on Pieter, chudzina, mało się nie zamartwił na śmierć. Powiada, pamiętam, do mnie: Oj sierota ja! sierota przez dzieci! Ni komu gadziny popaść, ni komu bydlęcia do wody zagnać, ni co!
— Bo i pewnie.
— Dlatego tera mają cościć ze siedmioro, a pochowali już z pięć.
— Tak to czasem bywa — zakończył Maciej — a wódka dobra!
— Bez wody.
— Wiadomo że nie taka, jak u Borucha.
Słońce wzbiło się wysoko — nadeszło południe.
Przez ten czas partja zwolenników pani adwokatowej, z Maciejem na czele, uraczyła się rzetelnie.