Pan Gamajda czyli wybory na wójta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Gamajda czyli wybory na wójta |
Podtytuł | Obrazek z niedalekiej przeszłości |
Data wyd. | 1898 |
Druk | St. Szymanowska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Domicela Kobzikowska, żona pokątnego doradcy, który się „adwokatem“ tytułował, była blondynką, o kształtach pełnych i dobrze zaokrąglonych. Lubiła się ubierać w powłóczyste bluzy i paliła ciągle papierosy własnego wyrobu. Wspominała też często o swoim wysokim rodzie, gdyż ojciec jej był swego czasu burmistrzem, a matka córką podleśnego z lasów rządowych. Rzucona w świat, do którego nigdy w życiu przyzwyczajona nie była, na każdym kroku okazywała bliźnim swą wyższość — a każdą przemowę zaczynała od słów: „gdyby mój mąż nie był gamajdą“...
Gdyby jej mąż nie był gamajdą! — Lecz trudno — jak się komu nie wiedzie, to już na każdym kroku!...
Kobzikowski, w chwili gdy mu oddawała białą swoją rączkę, był w biurze powiatowem kancelistą... Miał charakter pisma wprawny, czytelny, ozdobny nawet, przytem pisał z tak wściekłemi zawijasami i wykrętasami, że mu powszechnie świetną przyszłość wróżono... Ale wróżby ludzkie nie zawsze się sprawdzają. Od chwili wstąpienia w związki małżeńskie, kanceliście przestało się powodzić; do powiatu nastał nowy naczelnik, który żadnych zawijasów nie znosił — i biedny Kobzikowski ujrzał się w smutnej konieczności szukania nowej posady. Dopomagała mu w tem żona, która dotąd chodziła i prosiła różnych dygnitarzy, aż wreszcie wyjednała mu bardzo mizerną posadę na poczcie.
Kobzikowski chleba z tej posady wiele nie miał, ale za to był na etacie i nosił czapkę z gwiazdką — i byłby ją nosił po dzień dzisiejszy, gdyby nie wypadek... Zginął jakiś głupi list z pieniędzmi, czy też marek w kasie zabrakło... jednem słowem bagatelka się stała — i skutkiem tego mąż pani Domiceli znowuż czapkę postradał i znowu przez kilka miesięcy znajdował się na bruku.
Podobne historje powtarzały się co pewien czas.
W takich razach Kobzikowski przed małżonką swoją klękał i przysięgał, że go oczerniono niegodnie, że jest niewinny i że na przyszłość pilnować się będzie lepiej.
Pani Domicela przysiąg słuchała, zmywała małżonkowi głowę, wymawiała mu, że jest „gamajdą“, że sam nigdyby rady sobie nie dał na świecie — i wyrabiała nową posadę.
Po kilku latach wędrówek z posady na posadę, osiadł Kobzikowski na wsi w charakterze pokątnego doradcy. Skargi i prośby ludziom pisywał, w sprawach stawał; sprytny bardzo nie był, — ale jednak wygadać się umiał i na brak powodzenia narzekać nie mógł. Wprawdzie pani Domicela zawsze wymawiała mu, że byłoby inaczej, gdyby nie był „gamajdą“, — ale i tak jakoś szło.
A że i kamień na miejscu porasta, przeto Kobzikowscy przyszli do jakiej takiej zamożności. Były dwie krówki w oborze i tłusty konik w stajni: było to i owo — i w spiżarni zapas niezgorszy, a nawet, jak powiadano, pani Domicela przechowywała starannie kilka listów zastawnych na czarną godzinę.
Z cienkiego i wyschłego, jak wiór, kancelisty, Kobzikowski zmienił się na krzepkiego męża, o barkach szerokich, rozrosłych, a trzy podbródki pełne dodawały mu powagi i wdzięku.
Wszystko to jednak nie zadawalniało wysokiej ambicji pani Kobzikowskiej. Rozumiała, że, pomimo szumnego tytułu adwokata, mąż jej był tylko pokątnym doradcą, któremu za lada drobiazg mogą zabronić stawać w sądzie. Zresztą do tego zajęcia trzeba być innym człowiekiem, a nie takim, jak on, gamajdą... Obmyśliła więc projekt, żeby męża swego wykierować na wójta. I to wprawdzie nie wielka rzecz — chłopski wójt, — ale zawsze to stanowisko, urząd i pensja stała, a przy jej obrotności, liczyła, że i dochody będą. Zresztą, z wójtostwa możnaby z czasem zajść wyżej...
O tej ważnej sprawie pewnej niedzieli popołudniu toczy się właśnie rozmowa pomiędzy panią Domicelą a kuzynkiem jej, panem Dyziem, młodym kancelistą z powiatu.
W tak zwanym salonie państwa Kobzikowskich rolety spuszczone; w niebieskawym półcieniu muchy leniwe, pół senne, snują się po ścianach i po stole.
Pani Domicela niby siedzi, niby leży na kanapce i pali papierosa. Dyzio na fotelu obok oddaje się tej samej czynności.
— Czy nie może mi kochana kuzynka powiedzieć, dokąd Leonard pojechał?
— Mój mąż? ach! żeby Dyzio wiedział, jaki to gamajda; przechodzi wszelkie wyobrażenie... Ledwiem go wypchnęła, żeby się ruszył przecie.
— Ale dokąd pojechał?
— Dyzio nic nie wie? przecież niedługo wybory...
— Cóż was to może obchodzić? Czy ten chłop wójtem będzie, czy inny, to dla Leonarda, dla was, wszystko jedno.
— Otóż nie! Ja mam także swoje plany i liczę, że mi Dyzio pomoże...
— Co rozkażesz, kuzynko?
— Mówiłam ci już, że gdyby Leonard nie był gamajdą, to stalibyśmy dziś doskonale, ale pomimo najszczerszej chęci i starań, widzę, że on się niczego nie dorobi. Rozumie Dyzio, że pragnę zabezpieczyć sobie kawałek chleba na starość, a przy tym moim gamajdzie na siebie liczyć tylko mogę.
Koniec końcem, zaczęłam myśleć o sobie i postarałam się o to, że stary młynarz niemiec sprzedał niby to Leonardowi sześć morgów gruntu za kontraktem rejentalnym, a my daliśmy znów młynarzowi taki sekretny kwit, że ta sprzedaż nic nie znaczy. Czy Dyzio rozumie, na co ja to zrobiłam?
— Rozumiem, rozumiem; kuzynka chciałaby wójtową zostać. Szczęśliwa gmina, jak mamę kocham, szczęśliwa!
— Dyzio nie widzi daleko... Cóż mi tam z tego głupiego wójtostwa? lada chłopka to samo może mieć.
— Aha! kuzynka, jak uważam, wyżej kroi, — może na sędzinę?...
— Spodziewam się; ale wybory do sądu jeszcze daleko, a tymczasem dobreby było...
— Wójtostwo...
— Zawsze lepsze to, niż pokątne adwokactwo, i jakby się Leonard dostał na wójta, to łatwiej byłoby później torować mu drogę do sędziostwa.
— Kuzynka mówi jak dyplomata.
— Gdyby Leonard nie był gamajdą, stalibyśmy dziś zupełnie inaczej, ale cóż? Ja za niego muszę robić i myśleć — wszystko ja! gdyby nie mój rozum, nie moja zabiegliwość, nie moje staranie, to doprawdy nie wiem, czy mielibyśmy dziś kawałek chleba. Czy Dyzio myśli, że Leonard pojechałby teraz kaptować sobie chłopów, żeby nie ja! W głowie by mu to nie postało. Dobry obiad zjeść, przespać się, a potem w preferansa zagrać, — to dla niego łatwa rzecz. O! niech mi Dyzio wierzy, że do tego jedyny.
— Wiem, wiem; tak w preferansa grać, jak Leonard! phi! phi!
— To też to! ale niech Dyzio powie, do czego więcej on zdatny?
— Alboż ja wiem?
— Trzeba za niego myśleć, zabiegać i starać się. Ja już swoje zrobiłam, co tylko było można... Trzech żydów chodzi po wsiach i agituje, złote góry chłopom obiecując; ja sama, gdzie tylko mogę, to zręcznie słówko wtrącę — ale mam nadzieję, że Dyzio zechce mi także dopomódz. Przecież Dyzio tego nie odmówi biednej kuzynce?
— Wszystko, wszystko zrobię, co kuzynka każe choćby na koniec świata polecę!
— Ach! tak daleko nie trzeba — dość będzie między znajomymi... w powiecie... Dyzio rozumie przecież, o co chodzi.
— Rozumiem! Na sekretarza może kuzynka liczyć na pe, a panu pomocnikowi także słówko szepnę. Mam u niego, nie chwaląc się, wielkie łaski... ogromnie proteguje mnie. Niech kuzynka będzie spokojna. W przyszłym tygodniu wyprawiamy majówkę z tańcami; przysięgam ci kuzynko, że w każdym kontredansie, w polkach, walcach, mazurach, będę mówił o Leonardzie, zbuntuję wszystkie panie powiatowe — no — i pies jestem, jeżeli kuzynki wójtową nie zrobię.
— Jaki Dyzio dobry! — rzekła rozczulona pani Domicela.