Pan Gamajda czyli wybory na wójta/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pan Gamajda czyli wybory na wójta |
Podtytuł | Obrazek z niedalekiej przeszłości |
Data wyd. | 1898 |
Druk | St. Szymanowska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co prawda, — wszystkie stronnictwa były także pod dobrą datą, a gdy naczelnik przyjechał i wyborcy zgromadzili się przed kancelarją gminną, powstał gwar i harmider, jak na jarmarku.
Kilku strażników ziemskich z trudnością usiłowali zaprowadzić porządek.
Stary wójt Wróbel, wzruszony do łez, mówił do swoich zwolenników:
— Służyłem wam, moi ludzie kochani, po sprawiedliwości, rzetelnie. Mało wam? Chceta jeszcze? Mogę jeszcze... jeszcze będę harował dla was, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż! Chceta mnie, to ostanę, a nie chceta zaś, to nie ostanę, — jak do waszej woli i ochoty.
Józef swoich nie tak serdecznie traktował.
— Co mnie! — mówił. — Tak ja z wójtostwem, jak i przez wójtostwa. Ja se gospodarz obsiedziały; grunt mam, pieniędzy dość mam, a jakbym wójtem ostał, to jeno dla biednych ludzi.
— Żeby nijakich opłat nie było!
— I żeby egzekucji wójt nie robił!
— Cichojta! cichojta, — krzyknął potężnym basem Maciej — nie ten będzie, co był, i nie ten, co wy chceta, żeby był — jeno inszy, ja wam naraję osobę.
— Uspokoić się! cicho! — wołał pisarz, — pan naczelnik chce do was przemówić.
Gdy się uciszyło nieco, naczelnik zaproponował wyborcom, żeby na następne trzylecie wybrali ponownie Wróbla.
Zachowawcy odpowiedzieli na tę propozycję jednogłośnym okrzykiem:
— Starego wójta chcemy! starego!
Postępowi milczeli, skrobiąc się z zadziwiającą jednomyślnością po czuprynach.
— Rozdzielić się! — zawołał obyty w takich interesach pisarz. — Kto za starym, niech przechodzi na prawo, kto nie — na lewo.
Zrobił się ruch, jedni drugich przepychali, ciągnęli za rękawy; nareszcie po kilku minutach partje zarysowały się wyraźnie. Stronnicy Wróbla stanęli po prawej stronie, sołtysa Józefa po lewej, Maciej zaś ze swoją gromadką na uboczu.
— Kogóż wy chcecie? — spytał naczelnik niezadowolonych.
Odpowiedzi nie było.
— No! niech który wyjdzie i powie.
Dwanaście żylastych pięści wypchnęło naprzód mówcę.
Był to Wincenty Gawron, przeciwnik wszelkich opłat podatkowych z zasady.
— Nu, coż ty nam powiesz? Kogo chcecie? — zapytał naczelnik.
Gawron do ziemi się skłonił.
— My, wielmożny naczelniku, — rzekł, — dopraszamy się, żeby wójtem ostał dawny nasz sołtys, Józef Gwizdał.
— A on chce być?
Józef naprzód wystąpił.
— Mnie, wielmożny naczelniku, tak z tem, jak i bez tego. Ja gospodarstwo swoje mam, pieniądze mam, i w moim rodzie jeszcze żadnych urzędników nie było — jeno dla biednego narodu...
Gawron przerwał tę orację.
— My chcemy, wielmożny naczelniku, żeby sołtys wójtem ostał, jeno żeby wprzódy dał nam na piśmie kwitek...
— Jaki tobie kwitek?! na co? a?
— Niby żeby się podpisał, bo on je krzynkę piśmienny, żeby się podpisał u rejenta, jako żadnych opłatów nie będzie, i egzekucjów też nie będzie, żeby se gospodarze byli spokojne i żeby stójków nie dawali, jeno żeby zawdy przed kancelarją stojała fornalka ze dwora — a jak wypadnie, na to mówiący, szarwark, a gospodarze będą mieli w polu robotę, tedy żeby gospodarzy do szarwarku nie spędzać.
— Nu, a kto drogi zreperuje?
— Do dróg reperacji można nazganiać żydów, — naród letki jest i do roboty nic nie ma.
— Ty mądry chłop! A jak ty się nazywasz, człowieku?
— Ja się nazywam na imię Wincenty, a na przezwisko Gawron! moja chałupa trzecia z brzega.
— Ty dziś trochę wypił, Gawron, nieprawda?
— A juści, mało wiele wypiło się, bo do takiego interesu trza wypić...
— No, kiedy ty wypił, to idź spać — a wy obliczcie, wiele głosów za wójtem, a wiele za sołtysem.
Z gromadki na uboczu stojącej wyrwał się Maciej, rozepchnął tłum potężnem ramieniem i stanął przed samą kancelarją.
— Nie rachować! nie rachować! — nie potrza! My i starego wójta nie chcemy, i sołtysa nie chcemy! My też gospodarze jesteśmy i wolno nam obierać wójta swoją głową.
— Wolno, wolno! a kogóż wy wybrali?
— A to, dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika, myśmy wybrali człowieka edukowanego, co je piśmienny na wszystkie cztery boki, — a jak weźmie pióro do garści, to mu jeno piszczy!
— Tak! tak! — wołali przyjaciele Macieja — nie chcemy ciemnego, nie chcemy chłopa, jeno wójta, coby urząd swój znał i mógł się obchodzić bez pisarza!
— A juści, żeby bez pisarza był sam!
— Któż u was taki kandydat?
— Gamajda!! — wrzasnął Maciej, wskazując palcem na Kobzikowskiego, — pan Gamajda! pan Gamajda wójtem ma być!!
Kobzikowski zaczerwienił się po same uszy; stronnictwa przeciwne wybuchnęły śmiechem.
Powstał piekielny wrzask.
— Gamajda! wiwat, Gamajda wójt!
Z trudnością hałas można było uśmierzyć. Maciej z miną trjumfującą spoglądał dokoła.
— Któż to Gamajda? — spytał naczelnik.
— To jest właśnie nasz pan adwokat — odrzekł Maciej z pokłonem.
— Adwokat? — on zdaje się Kobzikowski.
— Nie Kobzikowski, jeno Gamajda.
— On pijany, panie naczelniku, jak Boga kocham pijany, tłumaczył Kobzikowski.
— A jeno, pijany!! Nie taka moja głowa, żebym się miał zara upić. Jeno pana adwokata naszego szanuję i chcę, żeby wójtem ostał i insze gospodarze też chcą. Pan adwokat ma grunt, co od młynarza kupił, i taki jest gospodarz obsiedziały, jak i my. My chcemy pana adwokata i tyla! Krzyczta chłopcy: Gamajda!!
— Gamajda! — wrzeszczał cały tłum, zanosząc się od śmiechu.
— Ty gałganie! — zawołał adwokat, — ty łotrze! dlaczego mi ubliżasz? wiesz przecie, że ja się nazywam Kobzikowski.
— Kobzikowski?! — odparł ze zdumieniem Maciej — to pan adwokat Kobzikowski je?... Tak mi Boże dopomóż, nie wiedziałem, sprawiedliwie, żem nie wiedział. Pani adwokatowa zawdy mówi na pana gamajda — i ja myślałem, że Gamajda... Dyć żona chyba najlepiej wie, jak się mąż na przezwisko nazywa.
Z powodu tego wesołego zajścia wybory na kilka godzin przerwano.
Kobzikowski, ośmieszony, jako kandydat przepadł. Wybranym mógł zostać dawny wójt lub sołtys.
Gdy się zebrano powtórnie, wyborcy mieli się rozdzielić. Zwolennicy dawnego wójta stanąć po prawej stronie drogi, — sołtysowi po lewej.
Nieszczęściem dla stronnictwa Gwizdała, lewa strona była pozbawiona drzew, a słońce bez miłosierdzia piekło — wszyscy więc przeszli na stronę prawą, gdzie od kilku ogromnych topól cień padał — i w ten szczególny sposób dawny wójt wybrany został prawie jednomyślnie.
Pani Kobzikowska dostała silnego płaczu i spazmów i położyła się do łóżka.
Daremnie Kobzikowski usiłował ją pocieszać — odepchnęła go.
— Zejdź mi z oczu! zejdź mi z oczu, — wołała, — jestem skompromitowana, shańbiona!... Dotychczas byłeś zwykłym ciemięgą, a dziś jesteś już okrzyczanym gamajdą. Za takiego obwołano cię w gminie, za parę godzin dowie się o tem powiat, za parę dni gubernia... Zejdź mi z oczu, bo patrzyć na ciebie nie mogę!
To rzekłszy, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, który się zaraz w śmiech spazmatyczny zmienił.
Kobzikowski głowę tracił.
Pobiegł po wodę, po ocet — rozgniewana pani Domicela i szklankę z wodą, i flaszkę z octem rozbiła o podłogę.
Kobzikowski tak wziął do serca niefortunne zajście na wyborach, że bez poradzenia się z żoną pojechał za Wisłę, za dziesiątą granicę, i tam nająwszy w miasteczku mieszkanie, nazawsze wyniósł się ze wsi.