Pan Major/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Major |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan major Dubiszewski zmierzał nazajutrz swoim obyczajem do kamienicy pana Syksta, gdy się z nim spotkał w progu. Antykwaryusz miał twarz pobladłą, wywróconą, był pochylony, blady i jakby przybity.
— Dzień dobry? no cóż?
— Daj mi pokój, odparł Sykst kwaśno, daj mi pokój majorze; od czasu jak noga twoja stąpiła na próg mojego domu, nie mam chwili jaśniejszej... weszło z tobą utrapienie... oszaleję... daj mi pokój.
Major cofnął się parę kroków.
— Cóż ci to jest? zapytał... w jaki sposób odzywasz się do mnie?
— Co mi jest? Nie wiesz? odparł Sykst... dziecko leży chore, nieprzytomne, ludzie mnie okrzyczeli za bezdusznego tyrana... doktór straszy... księża nachodzą...
— Wszystko to głupstwo, rzekł major, jesteś słaby, bez woli... draźliwy... tchórz. Co ma być! dziewczyna młoda, nie postawiła na swojem, z gniewu się rozchorowała, to jej odejdzie. Doktór głupi, a księża intryganci...
— Przecież ja mam serce... mruknął Sykst, nie potom wziął sierotę po siostrze, abym nią frymarczył... Rób sobie asindziej co chcesz... a jak się ona uprze, ja jej mimo woli nie wydam.
— A! to tak! to tak! rzekł zimno major — a no, dobrze... Nie mam i ja nic przeciwko temu. Szczęścia nikomu narzucać nie można. Mówmy o interesach.
Sykst podniósł głowę, jak osłupiały, nie odzywając się słowa.
— Pójdziemy z sobą na górę, rzekł major spokojnie, musiemy pokończyć rachunki... a że ja, wedle wszelkiego podobieństwa w tych dniach wyjadę, nie chcę za sobą pozostawiać ogonów... lubię porządek.
— Myślałem, że to później.
— A i ja sądziłem, że toby się mogło było na później odroczyć, ale tak jak dziś stojemy, trzeba wszystko pokończyć. Chodźmy na górę... Ład we wszystkiem...
Pan Sykst nie dobrze jakoś pamiętając już, gdzie były wschody, pomięszany bardzo powlókł się jak ofiara wiedziona na stracenie. W ciasnej izdebce jego zarzuconej gratami ledwie na dwóch znalazło się miejsce; major zajął krzesło u biurka, dostał z kieszeni pugilares, poszukał pióra i popatrzywszy na Syksta, który siadł z obwisłemi rękami na krawędzi łóżka, tak począł rachunek:
— Dnia... talarów piętnaście... potem talarów siedem na skrzynię.
— Ha! powtórzył Sykst — ha? na skrzynię! tak!
— W tydzień potem, summy rękodajnej talarów sto...
— Tak... sto... coraz ciszej mówił Sykst... sto.
— Procent na miesiąc... dla ciebie po koleżeńsku (wymagający nie jestem) bankierski, półtora... taniej grzyba...
Sykst milczał, ale się pocił.
— Potem, wykupienie wekslu Moszka Abzaca talarów trzysta, procent...
— A tak... Abzaca... prawda..
— Chciałem cię po przyjacielsku uwolnić od tych parszywych dłużków, mówił major zapalając cygaro, z tego powodu nic ci nie mówiąc, ponabywałem twoje długi u Mojżesza Papierowicza, u Tolesa i u innych... Jest tam tego na trzy tysiące talarów, bez procentów... Summa ogólna z zaległemi prowizyami, z pożyczkami drobnemi nie przejdzie pięciu tysięcy talarów... Dwa tysiące było hypotekowanego długu dawnego, to byłem zmuszony spłacić, aby moją należność lepiej ubezpieczyć... razem siedem tam z czemciś... głupstwo...
Sykst blady był jak chusta, porwał się za poręcz łóżka, wstał, nogi mu się zatrzęsły, śmiech dziwny skrzywił mu szerokie wargi i padł znowu na łóżko... Pot ciągle kroplami z czoła mu spływał.
— Te siedem tysięcy talarów, mówił major głosem nieporuszonym, muszę bądź co bądź natychmiast odzyskać. Jestem w potrzebie, w robotach, w interesach... nie wiesz co to majątek! podatki! nakłady! fabryczki, najemnik... ceny małe, nie weźmiesz mi za złe, kochany Sykście, że ci będę natrętny... trzeba oddać...
— Ale zkądże ja ci wezmę tak nagle! zawołał kapitan.
— To już twoja rzecz! mnie to nie obchodzi, ja wyjeżdżam i grosz mój odzyskać powinienem. Naturalnie, jeśli się nie ułożymy, muszę to powierzyć adwokatowi, a jużciż środek znajdziesz, aby kamienicy ci nie zlicytowali... Ten mój poczciwy adwokat dr. Prążek, ja go znam, rygorzysta, jak się weźmie, nie popuści... I ma słuszność! nie radbym ci robić przykrości, Bóg widzi, ale interesa... ale czasy! Co to dziś grosz kochany Sykście... ty to wiesz!
Była chwila znowu śmiertelnego milczenia. Sykst się pocił, major palił cygaro.
— Jakże będzie? zapytał Dubiszewski.
— Albo ja wiem! odparł Sykst... zwarjuję, odeślą mnie na ulicę szpitalną... dom diabli wezmą... i po wszystkiem. Albo ja wiem...
— To wszystko być może! rzekł major wzdychając, podobne rzeczy trafiały się nieraz. Ale któż ci winien?
— Jakto?
— Dla czegóżeś uparty i z domu mnie wypędzasz? Czy ja ci nóż na gardło kładę, żebyś mi jutro dawał siostrzenicę... ja czekam: będę czekał, aż się ona opamięta. Jestem i będę cierpliwy, rok, dwa... trzy... o co ci idzie... nie pędzę... Ale naturalnie jeśli mi dajesz odprawę, to dawajże i pieniądze... Niech mnie żyd sądzi, czy nie mam słuszności?
— Widzisz przecie co się z tem dzieckiem dzieje! rzekł Sykst... masz po swojemu słuszność, ale maszże odrobinę litości nad nią?
— Co do stu diabłów, ależ ja ją kocham! krzyknął major... ja chcę jej szczęścia... ja ofiaruję jej to co mam najdroższego... samego siebie.... i przysięgam ci, że będzie szczęśliwą.
Znów zamilkli.
— Trzymasz mnie w ręku, odezwał się Sykst, nie ja tobie, ty mnie nóż w gardło kładziesz, jestem przybity, zmuszony... ale się wstydzę samego siebie...
— A to się sobie wstydź, mnie to wszystko jedno, zawołał major... ale miej rozum przy wstydzie. Chcę twego słowa? wypędzasz mnie? nie?
— Nie... nie... krzyknął Sykst, zakrywając oczy. Na twem sumieniu...
— Pakuj na nie co ci się podoba... podźwignę, to ci ulży... A teraz, dodał, chodź na śniadanko...
Sykst się opierał.
— Chodź, nie bądź dzieckiem... zgryzoty, wstydy, gniewy, wszystko to święcie ginie przy dobrem śniadaniu... Mówię ci... Pereat mundus fiat bombancia! jak mówiono w pułku... Chociaż zdaje mi się, że to nie w pułku, ale w Paryżu gdzieś słyszałem...
I pociągnął Syksta na śniadanie, ale oba je zjedli smutni, zafrasowani i nie mogąc się rozweselić. Major fantazyą nadrabiał.