Pan Major/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pan Major | |
Wydawca | Michał Glücksberg | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
PAN MAJOR.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.
1886. Дозволено Цензурою
Варшава. 11 Сентября 1886 года.
Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66
|
Inne miasta żyją teraźniejszością, przyszłością, Kraków żyje przeszłością samą, zaczerpniętemi w niej siłami, odkradzionem od niej życiem, tlejącem pod szaremi popioły.
Wszystko w nim stare; nawet młodość rozkwita poważniej, trwać się zdaje króciej i zlewa co prędzej z harmonijnym tonem całości.
Wszelka budowa nowsza, powłoka świeższa razi w starym Krakowie, na którego licu szczerby, marszczki, mchy i pleśnie są jakby blizny wyniesionemi z historycznego pobojowiska wieków. W ulicy też spotykasz przeważnie starców i staruszki, młodość zdaje się ukrywać i wstydzić siebie: na sukniach widać zużycie, na twarzach zadumanie, progi próbuje porastać trawa, a mury zdobywają drzewa, gmachy zdają się gniewać na ręce co je podtrzymują odejmując im fizyognomią zgrzybiałą, która najlepiej miastu grobów przystała. Obcy człowiek przybywający do tego muzeum zrazu zrozumieć go nie może i od dworca kolei począwszy, na którym spotyka ludzi tak dziwnie zaniedbanych i zbrukanych, jakby po jałmużnę przyszli, powozy z końmi wyglądające na przeszłowieczne zabytki, wszystko go zdumiewa i niepokoi.
Ludność w mieście zdaje się odpoczywać, tu i ówdzie snują się ludzie najdziwaczniejszych postaci i twarzy, zadumani, przeżyci, wlokący się powoli bez celu, nikt się tu nie spieszy, nikomu czas nie jest drogi i mnóstwo osób wszelkiego stanu gromadzi się, patrzy, myśli, pogrąża w jakichś marzeniach. Tłumy snują się jakby uśpione, senne, wyczekujące czegoś przygniecione jakimś życia niesmakiem.
Ale wpatrzywszy się w lica tych ludzi, na pierwszy rzut oka zwiędłe i pożółkłe, dostrzeżesz na nich nigdzie indziej niespotykanego charakteru. Panuje na nich jakaś duma pańska siebie pewna i naigrawać się zdająca z teraźniejszości.
Żebrak spogląda na cię prawie z tą litością, z jaką ty powinienbyś patrzeć na niego... czuje się on potomkiem jakiegoś wielkiego rodu, co kosztował tu czasów szczęśliwszych, nosi w swej torbie talizman, który mu gorycz i głód dni powszednich osładza. Przyjmując grosz, zdaje ci się robić łaskę...
Nikt ci się nie przystraja i nie przypochlebia powierzchownością, wszystko przedstawia się w łachmanach królewskich z dumą granda hiszpańskiego, udrapowanego w aksamitną togę. Kościoły poczerniałe wzdrygają się ozłocić na nowo, złoto starłoby z nich przeszłość nieocenioną, nikt pyłu nie ociera, bo to pył kości spopielałych, nikt nagromadzonych nie tyka gruzów.
W innych miastach Europy już to co się zowie cywilizacyą przyoblekło nawet twarze niwelacyjnym jakimś przyzwoitości pozorem, charaktery nie śmieją wypływać na nie, na masce nie widać nic, oprócz znamienia ogólnikowego człowieka XIX-go wieku, indywidualności poznikały tu na obliczach widać jeszcze całą grę namiętności, wrażeń, charakterów, bólu, tęsknot i pragnień. Człowiek nadto jest dumny, żeby się ukrywał, jest jakim jest i dla malarza niema ciekawszych studyów ludzkiego lica nigdzie jak tutaj. Czytasz jak w księdze otwartej dzieje prawie każdej z tych żywych cegieł wielkiego gmachu, na każdem czole napisana historya człowieka, z każdych oczów myśl tryska szerokim strumieniem, żywa i gorąca... Nigdzie rysy te napozór tak jednostajne dziwniejszej nie doszły rozmaitości, od ideału do karykatury masz tu wszystko, co z twarzy człowieka uczynić można... Dodaj do tego postacie najosobliwiej wykształtowane nałogiem, obyczajem, znękaniem, zobojętnieniem, dodaj suknie pokrajane jakby umyślnie dla tej ludności nieboszczyków, z grobowego zda się całuna, pokapanego woskiem świec katafalkowych... oryginalniejszego nic nie napotkasz nigdzie w XIX wieku.
Tylko autochtoni mogą nie czuć i nie widzieć jak drogocennemi są dla znękanego jednostajnością Europy nowej owe leki. W istocie o wał opasujący gród zdaje się opierać fala co nieustannie, oblicze ziemi coraz nowo przetwarza. Tu cisza i martwość świata, który walczy i opiera się powszechnemu prawu metamorfozy nieustannej, będącej nieustannym grobowcem; tu cała siła jaką Bóg dał, zużywa się na to, by nie żyć ale trwać, nie zmienić się, nie przerosnąć. Człowiek nawet przesadzony z innej strefy, przywykły do zrzucania skóry coraz nowej, traci powoli tę władzę, martwieje i zrasta się z tym światem skamieniałości.
Kreślim obraz, nie wyciągamy wniosków, determinujemy stan, nie sądząc co z niego wyrosnąć może. Tak jest, a jest to wielce oryginalnem, dziwnem. Jeśli się kto chce zaznajomić z przeszłością, niech tu wnijdzie, ale zrzuci już domino XIX wieku na progu. Z fizyognomią wychowańca stolic współczesnych, nie przejdzie przez ulicę żeby go ulicznicy nie ścigali. Tu się nie godzi być dzisiejszym, coś wczorajszego tylko czyni znośnym człowieka, indywiduum jak z igły samo się siebie wstydzi... W sklepach niewiadomo czy co prócz starożytności znaleść można, ale za to cokolwiek przeżyło się i znikło gdzieindziej, odnajdzie się tu pewnie.
Handel, najruchawsza rzesz w świecie, tu ma jeszcze jakąś inną fizyognomią, kupiec siedzi i czyta, zapytany, zdaje ci się łaskę czynić jeśli odpowie, wszyscy się znają, wchodzący często dla gawędy więcej niż dla kupna przybywa, przysuwa stary stołek, stękają we dwóch. Zbiera się kupka... gospodarz sklepiku gościnny, czasem przyjmuje jak w domu, nie idzie mu o zysk, jak w przededniu tysiącznego roku, jutro się spodziewa seciny, a więc wszystko jedno. Spytasz o przedmiot nikt nie wie czy gdzie jest w sklepie, na składzie, na strychu, pod pyłem, a jeśli to coś nowszego, uśmiechają się ruszając ramionami — na co się to komu zdać może? Ot!!
Całe też społeczeństwo grodu choć jak stara kumoszka lubi plotki i bliźniego jeść się nie wzdryga gdy głodne... żyje by jedna rodzina... Powie ci pierwszy spotkany historyą każdego, a przybysz co tu wpadnie, spływa po wierzchu tych fali, nie mogąc się w nich ukryć na chwilę. Nic niespodzianego a miasto ma swe rozrywki coroczne, comiesięczne, cotygodniowe i cogodzinne. Trzyma się świętych tradycyj czując ich cenę, i żyje tak chlebem prądnickim jak zabawą pradziadowską... odwieczną. Każdy Barnum, który przybywa w nadziei zwabienia nowością, oszukuje się okrutnie, bo tu nowość jest zbrodnią, nietylko niepociągającą, ale odstraszającą od siebie, przerażającą człowieka; grozi ona szczerbą gmachowi, który stać pragnie i jak piramidy zwyciężyć wieki, zjeść rdzę, zniszczyć zniszczenie.
Takim jest Kraków teraźniejszy a biada temu kto pod pozorem i w imię postępu nie uchyli przed nim czoła, ktoby się ważył lekceważąco u tego monumentu przeszłości uśmiechnąć. Uśmiech ten byłby szyderstwem wśród poświęconego cmentarza.
Wielkim majestatem mówi do duszy wędrowca naprzód ta ulica cicha od Floryańskiej bramy, w której palą się lampy przy obrazie katafalkowym blaskiem pogrzebu; — potem niezrównany rynek... wpośród którego ciemno-czerwony, oczerniały kościół Panny Maryi strzela swą jedną ukoronowaną wieżycą gdzieś aż ku niebiosom... Dokoła świątyni kamień napiętnowany jakiemś słowem, twarzą, startem obliczem, krzyżem, lub godłem.. Z poza krat widzisz potrzaskane stosy drzewa i kamieni, których nikt się tknąć nie waży, bo któż wie coby zniszczył, czyniąc porządek?... Omszone kamienie wyczekują ruiny, lub odnowienia cierpliwie, a w koło nich codzień lata uskrzydlona, strzegąc ich — modlitwa... Twarz w twarz jedyne dziecko ratusza, który padł, nim się w przeszłości rozkochać umiano — patrzy wieżyca miejska w swą panią wieżę maryacką. Zdają się po nocach rozmawiać z sobą... ale któż je zrozumie i kto ich szepty powtórzy? Ratuszowa sierota z podartemi boki na których znać jeszcze odjętych jej kości wyciski, męczennica osamotniała, stała się grobowcem domu, którego była ozdobą. Pusto wieje w jej wnętrzu wiatr po nocach, ale nie śmie szarpnąć z niej cząsteczki, bo to świadectwo murowane stać musi wieki... Wie to wiatr lepiej niż ludzie... Szanuje on i Sukiennice, gdy się pod sklepienia ogromnej sali balowej zabłąka. Wpada do niej jak urwis szalony, ale w tej ciszy ciemnej, ogromnej, przelękły przypada w kącie i zamiera... Choć dziwnie zaprawdę wygląda sala balowa... w której świecznikach kotwicowych jeszczeby znalazł niedogasek świecy dawno bardzo dawno zagasłej, herbowne paludamenta pył gruby pokrywa... Na posadzce po której ślizgały się pani Kossowska, Potocka i... tutte quante... stoją wory z mąką i wąsata przekupka w zatłuszczonej sukni dokazuje jak w domu... Drzwi które wiodły do gabinetów dla pięknych pań poprzybieranych w makaty, wiodą do sklepików żelaztwa, słoniny... Któż tam wyliczy jakich życia nędzy potrzeb — a jakby na przekorę zbytkowi który tu balować śmiał, nędza i trud spocony rozłożył się aż w jego przybytku chwilowym, nie starłszy panegiryków z naddrzwi, nie powywracawszy kandelabrów nad głową.. Kotwice nie świecą... a łojowa świeczka przekupki pali się tu co dnia... Bieda zawsze przeżyje bale.
Gdyby gmach ten zakaszlał, zdaje się że runąłby natychmiast, szczęściem ziemia się nie wtrząsa a słoty przechodzą nie niebawiając go kataru. Stoi więc ta majestatyczna pustka, a w niej jak w muszli perłowej drobne żyjątka, ruszają się handelki groszowe na popiołach cynamonowych ogniska Wierzynka...
Tak wszędzie wczorajsza wielkość pokrajała się na kawałeczki idąc w spadku na maleńkich ludzi, — każdy swoję cząstkę wziął pod pachę i nosi ją z sobą. Ztąd ta duma ludzi, którzy między sobą korowaj przeszłości pokrajali. W każdym podwórcu tych domów co otaczają rynek, w każdej klatce małej bocznej uliczki, choćby ją malatury kilku pokoleń pokrywały coraz nową koszulą, opadającą w suchych łuskach nazajutrz po świętokradzkiej mazaninie, domacasz się pamiątek niespodzianych a mówiących często więcej niż najwspanialsze monumenta.
Już w progu u bramy przejmuje cię dreszcz na widok tych szachownic światła i cieni pod gotyckiemi łuki, wśród pnących się wschodów, poczepianych ganków i pouwieszanych przybudówek. Gdy z mrokiem oswoją się oczy, ze ścian wychodzą godła, lata, imiona, znaki, zabłysną misterne żelazne okucia, wysuną się odrzwia żłobione z pod grubych wapna pokryw... i hieroglify przeszłości zagadają sfinksowym językiem... Co krok spotka cię niespodzianka malownicza, jakieś żebro wielkoluda kamiennego, które próżno karły nadkosić się starały. A któż opowie tajemnice piwnic i strychów, grubych murów których wnętrzności nikt nie zna i kryjówek których zagadki śmierć wydać nie dopuściła. Czasem runie kawał kamienicy sam, jakby mu się uprzykrzyło dźwigać zbyt długo powierzone skarby i posypią się zbutwiałe papiery... więcej pamiątek niż złota... Codzień ktoś tu coś nowego odkrywa, a w rzeczy zakryte jest wszystko prawie.
Kto wam powie o nowym domu w Krakowie nie wierzcie mu; nowe są tylko kletki i szałasze, których nikt strzedz nie będzie, a powietrze ich tutejsze nie wyżywi... ale o zniszczenie starego czegoś powieściom nie wierzcie równie, w tej atmosferze zachowawczej, to co runie i obali się... jeszcze stoi tak w pamięci, oczach, jakby w rzeczywistości istniało. Starzy ludzie opowiadają, że w piękne nocy księżycowe, byle oczy dobre po temu, w rynku można widzieć obalony ratusz takim jak był.
I tak jest wszędzie...
Na ulicy Sławkowskiej (nie mogę powiedzieć w którem miejscu i pod jakim numerem, aby dzisiejszemu posiadaczowi tego kawałka muru nie czynić przykrości), stoi jedna z bardzo starych kamienic od wieków będąca w posiadaniu rodziny... ale imienia nie pamiętam także, nazwiemy ją choćby... rodziną Matesów.
Z dwóch stron ściśnięta ścianami wszelkich gmachów, które należały do możnych familij, kamienica ta ma trzy okna od frontu, w dole bramę nizką wjazdową i jedno tylko zakracone przy niej okienko. Nad drugiem piętrem wznosi się szczyt z parą oknami, szczyt gotycki zębiony... którego trójkątne zakończenie zdobi kamień ze znakiem czy godłem tak dobrze zamalowywanem wapnem, iż już archeologa nawet oko oznaczonego imienia nadać mu by nie śmiało. Wprawdzie jest to coś między gryfem skrzydlatym a lwem św. Marka pośredniego, ale Bogiem a prawdą mógłby to równie być pierwiastkowo i ptak i leżący człowiek i cudowne drzewo i symboliczny kwiat. Gdyby epoka w której kamień został wyrzeźbiony mogła być z pewnością zadeterminowaną, archeologia systematyczna poszukawszy w swych rejestrach, znalazłaby pewnie zwierzę i symbol ad hoc, ale kamienica ta istniała odwiecznie, bo najstarsze akta miejskie już ją starą Matesów gospodą zowią. Czemu gospodą? to niech tam już uczeni rozwiążą...
Dosyć że dom dla ludzi dobrego serca i łatwej imaginacyi, mógłby uchodzić za współczesny Krakusowi, a z małym wysiłkiem możnaby w nim dostrzedz gospodę owego Skuby inwentora trefnego trucizny na smoki, w kamieniu zaś możnaby widzieć smoka... i... i tysiące innych rzeczy...
To pewna że przekroczywszy bramę starą tak okutą, jakby oblężenie wytrzymywać była niegdyś obowiązaną, w korytarzu już czuć starożytność. Sklepienia nizkie, ciężkie, poprzedziły jeszcze gotyckie budowy... mury grube... tu i ówdzie pod pobiałą przedziera się rzeźba pochowana i zalepiona. Na wschodach ciemno, wchodzi się na nie przez arcydzieło ślusarskiej roboty, przezroczyste podwoje we floreny, na których wśród kwiatów od rdzy zjedzone stoją niedobitki gotyckich liter jakiegoś pobieżnego pozdrowienia... I tak co krok, w izbie przy bramie, w lochach pod bramą, w komnatach pierwszego piętra, w izbach drugiego, na strychu, w całem domostwie, które nie mogąc się rozpierać na boki, wyjechało wgłąb daleko, wkupiło się na place dawniej cudze i poszło światła szukać na sąsiedniej ulicy lub po nad dachami sąsiadów.
Widocznie nie jeden to człowiek ani wiek budował, murowano, zbijano, lepiono, psuto, naprawiano i z tych usiłowań kilkusetletnich wyrósł ul osobliwy, po którym z nicią Aryadny tylko podróżować było można. Nieostrożny przechodzień, który ufny w owe trzy okna od ulicy zapuszczał się na wschody i korytarz z odwagą i zarozumiałością niewierzącego w obłędy człowieka, po kilku chwilach wędrówki spadłszy w dół, podniósłszy się do góry, pokręciwszy się w lewo i prawo, ostatecznie zmuszony był domagać się litości i przewodnika, bo ani nazad zkąd przyszedł, ani tam gdzie iść chciał nie trafił. Niejednemu ta przygoda wcale nieprzyjemną sprawiła niespodziankę, albowiem w domu Matesów (przed kilku laty) niełatwo się było dowołać żywej duszy... Lokatorowie z fortepianami, przywykli do tapetów, odwykli od progów, nielubiący sklepień i okien sali głęboko w murze siedzących, że do nich jak do osobnych pokoików przechodzić potrzeba — wyrzekli się tego domu zupełnie, na dole tradycyjnie mieszkał zawsze jakiś szewc (może od czasów Skuby)... na pierwszym piętrze stary Mates, inaczej zwany panem Sykstusem lub Sykstem... na drugiem jego siostrzenica Jadwisia ze służącą starą i kucharką razem Kunegundą, na strychu kilka gołębi... W głębi domu w zakomurkach i izbach, komorach, komnatach i ciupkach, nie było nikogo, oprócz myszy i czarnego kota, który nad wyplenieniem ich napróżno pracując, utył, zniedołężniał i dał eksterminacyi za wygraną, gdyż panna Kunegunda przez wzgląd na wiek dodała mu młodszego adjutanta... a jemu naznaczyła emeryturę miski kuchennych ochłapów.
Lat temu jeszcze kilka wprzód, skromni lokatorowie mieścili się na tyłach domostwa i możeby byli wytrwali, ale pan Sykstus utrzymywał że nie ma się gdzie sam pomieścić, i różnemi sposoby się ich popozbywał... Był wszakże sam jeden i jedyny... dlaczego zaś codzień mu się robiło ciaśniej, to da poznać bliższe wpatrzenie się w pana Syksta Matesa, który na to ze wszech zasługuje względów.
Zacny ten potomek rodziny krakowskiej, która w radzie i magistracie zajmowała niegdyś ważne urzęda, — przyszedł na świat w tych czasach, gdy już mieszczaninowi krakowskiemu niewiele pozostawało do czynienia. Handel który jego przodków zajmował i zbogacił, dla różnych przeszkód miejscowych coraz się mniej stawał korzystnym, zwinąć go więc musieli rodzice. Ojciec Syksta umarł podobno na strapienie, obliczywszy się po spłaceniu długów, że mu tylko kamienica pozostała i bardzo szczupły kapitalik do niej z dawnych bogactw i zamożności wielkiej... Sykst i siostra wychowywani byli przez matkę już samę, dobrą kobietę, która do śmierci płakała męża, opłakiwała straty, i modliła się po kościołach więcej niż siedziała w domu. Sykst niedokończywszy nauk wyrwał się do wojska, powrócił chromy na nogę, rozczarowany, już po pogrzebie macierzy. Wydał siostrę za mąż, ale ta wkrótce owdowiawszy, jedyną córkę wujowi zdała na opiekę i wstąpiła do klasztoru, gdzie lat tylko trzy przebywała i zmarła. Jadwisia odtąd pozostała przy panu Sykscie, który jej całą zgasłą zastępował rodzinę... On, stara Kunegunda sługa, co się stała jakby krewną i należącą do familii przez swe do niej poświęcenie, wreszcie Jadwisia, składali małe kółko odosobnione i sobą żyjące. Do Jadwisi przychodzili nauczyciele i nauczycielki, ale w domu była samą z wujem tylko i Kunusią.
Jan Sykst o kiju wróciwszy z wyprawy, z krzyżem wprawdzie, ale schorzały i bezsilny, nie pomyślał się już żenić, choćby mu to było przyszło łatwo. Był bowiem młodym jeszcze, stosunkowo miał się nieźle bo (co rzadko) długu nie było na kamienicy ani grosza, a kapitalik mały do niej w zapasie. Ale serce mu przywiędło zawczasu i zwykł był odpowiadać zachęcającym go do stanu małżeńskiego, iż na krótkie życie przysposabiać sobie boleści kosztem kilku chwil szczęścia nie było warto.
Pan Sykst był milczący, mało towarzyski i wyjąwszy Jadwisi, serca nikomu nie otwierał. Powróciwszy z wojska, zamknął się w domu i życie uregulował jak zegarek i stał się zrazu zagadką i tajemnicą dla przyjaciół rodziny. Długo bowiem nie umiano odkryć na jakim liściu zielonym żyje ta cicha gąsienica. Któż nie wie że wszelaka istota czemś się żywić musi? myślą, nadzieją, namiętnością, słabostką, marzeniem, nałogiem... Każdy z nas ma ten liść, który wysysa, od którego barwy nabiera. Starano się odkryć co on tam robi zamknięty po dniach całych w pustych izbach swego domu i gdyby nie stare kumoszki i nie Kunusia, którą do spisku wciągnięto, wieleby próżnych wyszafowano domysłów. Niektórzy posądzili go o alchemią, gorsi o fałszowanie pieniędzy, pijacy o ukrywaną słabość do trunków, kobieciarze o wstydliwe pod kluczem miłostki, pobożni o skryty ascetyzm, a wszystko to okazało się fałszem, gdy Kunusia wyjawiła, że Sykst... musiał pożyczać na lichwę, gdyż w pokojach jego gromadziły się stosy takich rupieci, których przytomność inaczej doprawdy dla niej wytłumaczoną być nie mogła.
Myliła się szanowna panna Kunegunda, ale nieoswojonej z nauką archeologii mogło to być przebaczonem; pan Sykst rozkochany w przeszłości zbierał jej szczątki... Z tego sobie zrobił cel życia. Wstydził się on tego defektu, ukrywał z nim, wypierał się go nawet, czuł niedorzeczność całą podobnego zajęcia, ale im dłużej dał nad sobą panować słabostce, tem ona go nielitościwiej pod swe rządy zajęła. Nic tak nie pochłania człowieka, jak przedsiębiorstwo zbierania tego, co los rozprasza umyślnie... niszczy, sieje, łamie, chowa, aby się naśmiewał z ludzkiego trudu. Jest to walka z przeznaczeniem, bój z dolą zniszczenie wyrokujący, coraz gorętszy, zajadlejszy, namiętniejszy; im się zdaje szczęśliwszym na pozór, tem jest daremniejszym w istocie. Rozum nie stawi tu granic, pragnienie je coraz rozsuwa, ze szczupłego naczyńka, które dwie łzy mogłyby wypełnić, robi się Danaid beczka bezdenna.
To pewna, że gdy p. Sykst z nudy i tęsknoty zaczął zbierać guziki od mundurów różnych, nie domyślał się wcale, iż od nich przyjdzie do medalów, do sprzętów, do ubiorów, do ksiąg, pieczęci, obrazów, rzeźb, naczyń i t. p. Z małemi zasobami nie mógł się nawet porywać na rzeczy wielkie, ale namiętność rosła, trudno jej było od ust sobie odejmując, nie karmić... a w świecie począwszy od guzika tak się wszystko trzyma jedno drugiego, że guzik prowadzi wprost do granitowej bryły... Nie dała namiętność spokoju panu Sykstusowi, ale mu się wypłaciła chwilami niewypowiedzianych zachwytów. Miały one to cudownego do siebie, że nie nasycały do przesytu a obudzały nowe pragnienia nieugaszone... a szczęście ziemskie jestże czem innem, jak sztuką wiekuistego pragnienia, to jest niewyczerpanej nadziei? Formułą jego musi być nie to co się pochwyci całe, ale czego spożyć człowiek nie może a żąda bez końca... Na małą skalę kollekcyomania rozwiązuje zadanie ludzkiego szczęścia tem, że nigdy nie ma ostatniego terminu a w pośrednich swych studyach chwilowo uszczęśliwia osiągnieniem cząstkowych zachceń, okupionych pracą, więc drogich człowiekowi.
Raz zaprzągłszy się do tego pługa, p. Sykst czuł się zgubionym, zawrócić się nie było sposobu, miał cel w życiu, zajęcie, miłość, żądzę, ale stracił spokój i swobodę rządzenia sobą. Należał odtąd do przeszłości i jej odłamków. Nawet przywiązanie do Jadwisi nieco ostygło od tego żaru i gorączki antykwarskiej, której w dodatku potrzeba się było wstydzić i zapierać przez jakieś uczucia niewytłumaczone. Sykst przyznać się nie chciał nikomu co robił, obawiał się szyderstw, a tajemnica, którą się otaczał, pozbawiała go największej może z przyjemności rzemiosła — chwalenia się przed ludźmi ze zdobyczy. W początkach guziki mieściły się w kilku szufladach a szuflady w jednej komódce, ale się zbiór urozmaicać począł, jeden pokój nie starczył, zająć musiano drugi, trzeci i tak dalej rozpostrzeć po całem piętrze...
Kollekcya starożytności miała lat już piętnaście, gdy Jadwisia dochodziła dziewiętnastu... obie prawie razem wyrosły... Zrazu dla siostrzenicy nawet i Kunegundy był zbiór niedostępnym, ale w końcu skryć go przed niemi stało się niepodobieństwem... jak potop zalewał coraz odleglejsze kąty.
Sykst miał i szczęście osobliwe i umiętność zbierania rzadką. Uczucie, które było pierwszą pobudką do tworzenia zbioru, niewiele widziało i odgadywało w przeszłości, choć ją kochało, nauka nie szła mu w pomoc, ślepe a namiętne dawało się oszukiwać, łudziło samo, ztąd i zbiór najdziwaczniejsze stosy gratów przedstawiał, do których Sykst tylko szczególną z jakichś pobudek pochwyconych w powietrzu przywiązywał wagę. Można powiedzieć, że z niczego tworzył to muzeum, którego zabytkom nadawał znaczenie, historyą, wartość wydobywając z niedostrzeżonych jakichś oznak cechy i rodowody przeszłości. Obok najcenniejszej pamiątki leżały tam najniezrozumialsze odłamy, które on tylko sam wytłumaczyć umiał. Te, co dla oczów i nauki były najmniej cennemi, jemu się wydawały najdroższe. Naostatek zbierał wszystko... chwytał i znosił co napadał. Całe dnie spędzał wśród pyłu, rdzy, pleśni i stęchlizny najrozmaitszej, zamkniętej, rozkoszując się w tem grobowem królestwie.
Tymczasem Jadwisia rosła... o swoich siłach, ale nauczyciele, rówieśnice, młodość, osamotnienie krzepiły ją i uzbrajały do żywota. Z rana przychodziła pocałować w rękę wuja, któremu przynosiła kawę do jedynego pokoiku przystępnego dla wszystkich, w którym rupieci swych nie trzymał. Pan Sykst czekał już zwykle ubrany w stary surdut ze zbrukaną orderową wstążeczką, z czapką i kijem, gotów do wyjścia, wychodził bowiem co rano na łowy, oglądy, targi i rózne spekulacye... Rozmowa była krótka i obojętna; czasem popatrzył na nią i uśmiechnął się a gdy był w bardzo dobrem usposobieniu, pocałował. Jadwisia szczebiotała o rzeczach obojętnych, nie wolno jej było bowiem zapytać się o to co więcej robił, co myślał i czego dokonał, lub co go gryzło... Czasem, bardzo rzadko, gdy pod świeżem wrażeniem zdobyczy, jakiej weselej mu było w duszy, a rzecz, o którą szło przystępną mu się zdawała dla pojęć i smaku dziewczęcia, częstował ją widokiem jakiego klejnotu, kawałka materyi lub starego na korku trzewika... Jadwisia, która wierzyła w niego unosiła się, a pan Sykst uśmiechał tryumfująco.
Sykst szczególnie był brzydki gdy twarz jego wyraz ten przybierała; kulawy, pochylony na lewą stronę, głowę nosił z wysiłkiem prosto na szyi stojącą, na wysokiej twardej rogówce czarnej, która była niegdyś wojskowym halstuchem. Z wojska został mu na pergaminowej żółtej twarzy wąs szpakowaty, gruby, ale dla wygody od dołu równo ucięty pod linią, pod nim kryły się usta tak szerokie, że zdawały się krajać twarz na dwie nierówne części; wychodziły one daleko za wąsy i przepadały kędyś kółkami w pomarszczonych policzkach... Gdy się śmiał Sykst, usta te rozszerzały się, twarz skracała i robiła podobną do jakiejś figurki drewnianej, do dziadka od orzechów...
Zaraz po kawie Sykst brał czapkę i kij i wychodził... nikt nie wiedział dokąd i po co... Spotykano go wśród dnia w najrozmaitszych miejscach, po klasztorach, na strychach, za miastem grzebiącego w ziemi, na wszystkich licytacyach a czasem po najnędzniejszych chałupach i kletkach.
Doświadczenie bowiem nauczyło pana Syksta, że sprzęty i ludzkie pozostałości wedle niezmiennego prawa, powoli schodzą z pałaców do lepianek, albo przeistaczając się nieco lub tylko nędzniejąc i zużywając... Często też bardzo zabytków zamku, szczątków zbytku, szukał pod strzechą słomianą i znajdował je tam... Utrzymywał on, że jak na dnie stawu można oznaczyć czas zatopionego drzewa po głębokości w której spoczywa, tak wiek przedmiotu da się wyliczyć głębiną do jakiej spadł po szczeblach... przez wieki... Pan Sykst gdy mu pochlebiało odkrycie, był nadzwyczaj w ocenieniu jego łatwowiernym...
Około południa wracał zwykle ze zdobyczą bocznemi ulicami, tak, by go niewidziano, ucieszony, ale kryjąc się ze swą radością, bo się obawiał niesłychanie szyderstwa. Pomimo największego starania, aby ukryć swą namiętność i jej skutki, pan Sykst podejrzywany, odgadnięty, wreszcie, zaczepiony, ujrzał się wydanym na łup ludziom, którzy go zrozumieć nie myśleli wcale, ale radzi byli wypłatać mu figla, lub jak się to pospolicie zowie, wziąć go na fundusz. Łatwowierność antykwaryusza czyniła go łupem najbezwstydniej obmyślanych psot, a doświadczenie nie było nauką na dzień następny. Wywiedziony w pole, nazajutrz dawał się oszukać bez wielkiego wysiłku na tęż niecną psotę. Prowadzono go często do najbrudniejszych kątów pod pozorem jakiegoś nabycia, rzucano wśród ludzi nierozumiejących czego żądał, narażano na tysiączne nieprzyjemności i złe obejście. Znosił on to jak nieuchronne ciężary powołania i nasapawszy się, nałajawszy, nakląwszy, powracał niezmożony do dawnego trybu poszukiwania. Ponieważ pan Sykst przywiązywał się do nabywania rzeczy niemających wartości dla wielkiego ogółu śmiertelnych, a zarobek stosunkowy na nim był nęcący, przemyślni i złośliwi najwięcej z niego korzystali. Oszukiwano go, ale w tym starym Krakowie, gdzie o zabytki nie trudno, i kędy ich naówczas, gdy pan Sykst poczynał nikt jeszcze tak bardzo nie cenił, znalazły się w istocie cenne rzeczy, które weszły do magazynów łowów i rupieci pana Syksta.
W ostatnich czasach pierwsze piętro kamienicy przedstawiało osobliwszy widok mało komu dostępny, prócz tragarzy, którzy znosili i ustawiali i Kunusi czasem wpuszczanej tu dla ścierania pyłów i pomocy staremu. Jadwisia wciskała się bardzo rzadko, korzystając z dobrego humoru wuja, ale pan Sykst tak się i od niej szydersko obraniał, tak śledził jej wejrzenia, taki był niespokojny widząc ją krzątającą się wśród swego muzeum, że nie chcąc mu czynić przykrości dobre dziewczę, mimo zaciekawienia co prędzej uspakajając starego, uchodzić musiało.
Kletki sklepione różnych rozmiarów, w których zbiór się mieścił, byłyby dla malarza wnętrzów szacownym materyałem do obrazu. Wciskające się wązkiemi okienkami światło, fantastycznie ozłacało posągi świętych z kościołów zrujnowanych ocalone, całe ołtarze, rzeźby, obrazy, wieka grobowe, figury, zegary, zbroje, tarcze, dywany, obicia, suknie porozwieszane, szafy rzeźbione, stoły złociste, krzesła o wysokich poręczach, misy, dzbany, porcelany, szkła, tysiączne łupiny żywota przeszłego, świadczące wymownie o twarzy lat zmarłych...
Było tam wszystko co zamarzyć można, aż do ksiąg i rękopismów, pereł i drogich kamieni, łańcuchów i medalów... Cały dochód od kapitału, wszystek grosz oszczędzony, zresztą niewiedzieć zkąd brane, często pożyczane pieniądze poświęcił Sykst swoim zbiorom. Chodził w jednym podartym surducie, w tak lichym, że z czarnego stał się kasztanowatym, jadł chleb z masłem, lub suchy, odzwyczaił się od fajki, byle grosza dla swej namiętności przysporzyć.
Gdy znalazł przedmiot ponętny, a zaceniono mu go wysoko i obawiał się być podkupionym, dokazywał cudów, aby go sobie nie dać wydrzeć.
Takim był ów pan Sykst wujaszek Jadwisi. Sądzimy, że się go już zresztą domyślicie.. Trudniej odgadnąć dziewczę samotne, w pokoikach drugiego piętra wiodące życie prawie zakonne. Mieszkanie było dosyć wesołe od ulicy, i tak świeże a życiem tchnące jak Syksta zapylone i stęchłe.. Na oknach kwitły proste ale wonne i pstre kwiatki, powiewały w nich białe firanki, świeciło przez szyby słonko, jakoś ochoczo się wdzierając do panieńskiego przybytku. Jadwisia miała swój salonik ze starym fortepianikiem wiedeńskim, na którym grywała, małą biblioteczkę, stół do roboty, krosienka i obok sypialnię w kształcie ołtarza, w którym był stary obraz N. Panny, darowany przez wuja, ale z warunkiem, że z domu nigdy wyjść nie miał... Była to deska, przed wieki gdzieś na wschodzie pobożną starannie malowana ręką. Sykst był najpewniejszy, że się przed tym obrazem modliła królowa Jadwiga. Otóż wśród czego upływało życie dziewczęcia pobożnego jak wszystkie Krakowianki, codzień chodzące na mszę, w towarzystwie Kunusi, która ją wiodła, szła potem na targ i ze mszy odprowadzała do domu. Kilka rówieśnic znajomych, przychodzących czasem po cichu na kawę, z warunkiem, że się będą bardzo cicho sprawowały, stanowiły całe towarzystwo. Czasem pani Sylwestrowa daleka krewna Jadwisi, zapraszała ją do siebie za pozwoleniem wuja, brała na przechadzki i dostarczała rozrywek żywszych, których dziewczę łakomem nie było.
Cichą ptaszynę, lubiącą gniazdko swoje, Pan Bóg stworzył na szczęście; nawet myślą nie odlatywała od niego daleko. Kochała bardzo wujaszka Syksta, lubiła muzykę, chowała gołębie, szyła drobne rzeczy do kościołów i nie wiem czy pomyślała kiedy, żeby w jej życiu zajść mogła jaka zmiana. Tak jak było, było jej dobrze, nie pragnęła więcej, aby nie stracić tego, co stanowiło szczęście. Rzadko w młodej główce tyle co u niej spokoju, i taki instynkt prawdziwych celów żywota...
Gdy rówieśnice szczebiotały o swych projektach, często zuchwałych, dziwacznych i do zbytku niepodobieństwy przekarmionych, Jadwisia się śmiała z nich, bawiła niemi, ale ją chętka do naśladowania nie ogarnęła nigdy. A kiedy mnie tak bardzo dobrze! mówiła... Użalano się, że jej być musi nudno w tym pustym domu pełnym strachów i dziwadeł; trzęsła główką i powtarzała: — I nienudno i niestraszno i przywykłam i z tem mi dobrze, i niczego innego nie pragnę...
Uważano też Jadwisię za wzór rozsądku, ale po cichu osądzono ją za chłodną, a figlarniejsze panienki szeptały sobie całkiem niesprawiedliwie, że Jadwinia musi być trochę ograniczoną. Myliły się w tem wielce, poważną była, nie chlubiącą się sobą, ale samotność nazwyczaiła ją wcześnie do myślenia i pracy nad sobą, a spokój duszy i serca ułatwił trud i czynił go miłym...
Jadwisia czytała wiele, odgadywała więcej jeszcze, ale jak wuj jej wstydził się swego antykwarstwa tak ona kryła się z nauką i myślami, aby się na śmiech nie narażać. Wiedziała a raczej czuła, że rozumniejszym nad tych co nas otaczają, bezkarnie nikomu być nie wolno... Skromność przytem była najwybitniejszą jej cnotą, a miłość pokoju najgoręcej upragnionem dobrem.
Jadwisia nie była tą, którą zowią piękną, chociaż rysom jej twarzy nic zarzucić nie było można — nie ożywiała ich trzpiotowata młodość, nie tryskało na zewnątrz życie, byłto, jakby alabaster, w którego łonie blado, bojaźliwie paliła się lampka żywota. Cerę miała trochę ciemną, oczy niebieskie, usta kształtne, ale zaledwie lekko zarumienione, owal twarzy regularny, figurkę zręczną, lecz form niezbyt pełnych. Nic w niej nie porywało, nie uderzało, nie pociągało na pierwszy rzut oka, ale im dłużej spoczywało na niej wejrzenie, tem więcej odkrywało skromnego wdzięku, a pamięć twarzy wpajała się głęboko. Gdy szła do kościoła w czarnej sukience z książeczką pod pachą, nikt nie miał ochoty gonić ją wzrokiem, lecz przypatrzywszy się jej oderwać od tajemniczej bladej twarzyczki już mu było trudno... Kochali ją też wszyscy, a choć rówieśnice trochę miały za powolną i za chłodną, przywiązywały się do niej, przywykały tak do jej towarzystwa, że nieznacznie obojętne stosunki w nierozerwaną zmieniały się przyjaźń. Wuj ją kochał po swojemu, mniej pewnie niż stary ołtarzyk, który miał za dzieło Wita Stwosza, ale więcej trochę niż potłuczoną szafę gdańską, z odbitem skrzydłem jednem, nie mogącem się dopełnić.. Kunusia miała dla niej przywiązanie macierzyńskie, ubóstwiała ją, z jej przyczyny trochę nawet czasami nienawidziła starego Syksta, że się ani poznać na siostrzenicy, ani jej życia i rupieci swych poświęcić nie umiał.
Dnie upływały w starej kamienicy bardzo jednostajnie. Sykst wracał na obiad o południu, jadł mało, pił trochę kawy i zamykał się potem w swem muzeum dla porządkowania, wychodził niekiedy po obiedzie raz jeszcze na plantacye, a o zmierzchu był już przy lampie i stoliku, od którego nie zawsze wstawał do wieczerzy. Częściej mu ją Kunusia nosiła i nazajutrz z nietkniętą wracała. Sykst pracował po nocach, chodził po pokojach, stukał, straszył temi wędrówkami nocnemi ludzi, niekiedy zasypiał dopiero nadedniem, czasem nie kładł się wcale... słowem dziwaczył. Jadwinia około dziesiątej odmówiwszy z Kunusią nabożeństwo przed N. Panną, kładła się spać wcześniej i wstawała rano.
Pan Sykst znajomy całemu miastu, bo któż się choć z widzenia nie zna w Krakowie, wśród którego nowy człowiek wygląda jak świeża łata na przechodzonej sukni? — mało miał bliższych, poufalszych znajomych, a prawdę rzekłszy przyjaciela żadnego. Niedowierzający, podejrzliwy, zbliżyć się do siebie nie dawał, przyjmował grzecznie, zimno, milcząco, ale niezmiernie odstręczającym chłodem. Mówił tyle tylko, ile konieczna wymagała potrzeba, nie wywnętrzając się prawie nigdy. Gdy poczuł, że się wygadać pragnie, szedł w pustą jaką uliczkę, rozmawiał sam z sobą półgłosem, rozruszał ręce, narzucał głową i nasunąwszy starą czapkę na uszy, uspokojony monologiem, powracał do domu. Namiętność trzymała go w takiej niewoli, że mu zresztą wszystko w świecie zobojętniało, oprócz jednej tylko rzeczy... wspomnień jego wojskowych i ludzi tej epoki, gdy był młodym nie chromał jeszcze...
Życie coraz starzejącego się dziwaka możeby było upłynęło całe tym trybem zegarowego wahadła powracającego do jednego miejsca by od niego odbitym wprzódy znowu rozpocząć wędrówkę, gdyby nie wcale niespodziewana okoliczność.
Jednego wieczora gdy wyszedł na plantacye żeby się trochę chłodem orzeźwić, wybierając ulice, w których ludzi było jak najmniej, pan Sykst nagle zetknął się z wysokiego wzrostu mężczyzną w granatowym surducie zapiętym pod szyję, w czarnym twardym halstuchu, z laską pod pachą. Ów jegomość był mniej więcej wieku pana Syksta, ale daleko od niego rzeźwiejszy, twarz miał rumianą, opaloną, włosy rzadkie widocznie poczernione i wąs kruczo-miedzianej farby, zdradzający grzebyki ołowiane i preparata chemiczne, które mu nadały tak nieposzlakowaną barwę. Pan Sykst byłby go swoim zwyczajem pewnie uchyliwszy się na stronę minął i nie poznał, gdyby nieznajomy popatrzywszy nań z góry, bo był głową od niego wyższy, nie stanął a potem nagle nie uderzył go szeroką dłonią po ramieniu tak silnie, że Sykst aż przysiadł, krzyknął i myślał, że go złoczyńca napada.
Ale razem z tem energicznem pozdrowieniem, wyleciały z ust owego jegomości wyrazy:
— Kapitanie Sykscie! Sykscie! kochanie! cóż do miliona kartaczy, czyś oślepł? nie poznałeś mnie? Jak honor kocham! Sykst! Ale cóż się z ciebie zrobiło? Pfe, czy cię w occie zamarynowano, czy zasuszono w bibule!... A! obudźże się...
Sykst w istocie podniósł oczy, popatrzył, obudził się, rozśmiał tak szeroką gębą, że mu wargi zdawały się do uszów dostawać... i począł coś bełkotać niewyraźnie.
— Jak Boga! a! Major Dubiszewski! Majorek! Kochanie! Żyjesz! No! i taki zdrów, młody... zkądże? jakże?...
— A no! na starość zjechałem trochę spocząć do Krakowa... rzekł major, życie mi się wiejskie sprzykrzyło... spodziewałem się tu znaleść kogoś ze starych towarzyszów... tylko nigdy takiego sucharka jak ty... Co ty robisz?
— Ja... nic! odparł Sykst zawstydzony...
— Ale przecie?
— A no! żyję...
— Masz kamienicę... masz grosz!
Sykst się gorzko uśmiechnął, wyciągnął próżną kieszeń brudną i potrząsł nią i westchnął.
— Bieduję, — rzekł niewyraźnie, a tu jeszcze familia... siostrzenica.. sierota... interesa, a w kraju taka nędza...
Major prawie niesłuchając reszty, zrozumiawszy z symbolu próżnej kieszeni, która wisiała, bo ją Sykst nazad założyć zapomniał — jak się działo dawnemu towarzyszowi broni; pochwycił pod rękę opierającego się i pociągnął z sobą.
— A no — chodź do G... na szklankę wina, zawołał, ja funduję... tam się nagadamy.
Sykst zmięszał się, przestraszył, nie bywał nigdy w miejscach publicznych, wina od dawna nie pijał, czuł że mu się potem za przyjęcie czemś odwdzięczać przyjść może... zadrżał, chciał się wykręcić, ale nim przyszedł do słowa, nieubłagany major już go wlókł z sobą.
— O! nic nie pomoże — nic nie pomoże wołał iść musisz po komendzie! wolą czy nie wolą, pójdziesz ty zemną bratku i pokrzepisz się nieco... może cię odżywię... Czyste wino nikomu w świecie, nawet choremu, w mierze użyte, zaszkodzić nie może, dają go na łożu śmiertelnem, byle bez zbytku, ne quid nimis, w miarę... w miarę... Bo ja zbytku niedopuszczę, bądź o to spokojnym...
Nie było obronienia się sposobu, z plantacyi pociągnął major ująwszy pod rękę na ulicę, z ulicy zapakował do sklepu, formując aryergardę, aby mu nie umknął, z pierwszej izby wepchnął do bokówki, kazał podać butelkę węgierskiego i sam siadł w asekuracyi odedrzwi.
Sykst dawno bardzo nie pił przez oszczędność, ale dobremu winu nie był w zasadzie przeciwnym; należał on do tych czasów po trosze, w których jeszcze wierzono, że Noe nie darmo wycisnął winne jagody i że w nich była wielka siła, dana przez Opatrzność ludziom dla odżywienia ich i pokrzepienia... Zaszedł go zapach węgrzyna jak miłe przeszłości wspomnienie, mimowolnie przytknął lampeczkę do nosa, do ust, klasnął językiem, pociągnął hausik i weselej zaświeciły mu oczy.
— O! dalipan, nektar! zawołał mimowoli.
— A widzisz, rzekł śmiejąc się Dubiszewski. Cóż ci, to ty się zapisał do towarzystwa wstrzemięźliwości i skazał na wodę... a to by było nie po żołniersku... Zbytku i ja nie lubię, bo to człowieka bydlęciem czyni, ale na humor lampeczka laetificat cor i dla konkokcyi nic lepszego...
— Dla konkokcyi powtórzył Sykst — tak! tylko dla konkokcyi.
Uderzyli szklaneczkami z westchnieniem.
— Żeby się nam dobrze działo! rzekł major, na zdrowie! Hej! hej! bratku! a pamiętasz ty nasze czasy pułkowe! To to było na świecie wesoło, raźno, ochoczo... a dziś...
Od tych słów poczęła się gawędka ożywiona, bo gdy się raz sakwa podróżna wspomnień rozwiąże, sypią się z niej jak z rogu obfitości skarby niewyczerpane.
To też starzy towarzysze broni nagadać się nie mogli. Gadu! gadu, od przeszłości do teraźniejszości jakoś łatwo się przeskoczyło, major był ciekawy dowiedzieć się o losach kolegi. Sykst nigdy jeszcze nie czuł się przed nikim tak skłonnym do wywnętrzenia jak przed majorem. Ależ bo dawniej tajemnic dla siebie nie mieli. Począł Sykst spowiedź powszechną choć bez skruchy. Major go słuchał poważny, chłodny, nieokazując po sobie najmniejszego znaku szyderstwa, choć w duszy często mu się potroszę na śmiech zbierało. Ale też major nie był tak pospolitym odstawnym majorem jak z jego wąsów poczernionych wnosić było można, na pozór rubaszny zębacz, krył w sobie naturę człowieka przynajmniej nie powszednich, jeśli nie idealnych rozmiarów.
Major Marcelli Dubiszewski pochodził z rodziny szlacheckiej, nie bardzo zamożnej, kędyś z Sandeckiego, rzucił się był za młodu do wojska, służył razem z panem Sykstem, był żołnierzem co się zowie wybornym, a, co rzadko w wojsku się trafia, miał także instynkt porządku, oszczędności i talent do robienia grosza, że z niczego niemal, gdy drudzy w długach po uszy chodzili, on pomagając innym, nie skąpiąc sobie i bez krzywdy ludzkiej się dorabiał. Wprawdzie major był surowym dla siebie, ale nie skąpym nawet, dla ludzi z oględnością uczynnym — ale na koniach szczególniej umiał wybornie spekulować... Z ładem żyjąc, z kredką i główką jak mówiono, dorobił jeszcze w wojsku niezłego fundusiku i już miał kapitaliki produkujące po ludziach. Dziwiono się temu niepomału, bo rzadko żołnierz grosza się dorobi, podejrzywano go różnie, ale major czysty był jak złoto, tajemnic nie miał, a całym sekretem jego było trochę szczęścia, a wiele porządku i rozsądnej rachuby.
Później już major po dalekim krewnym, wcale niespodziewanie znaczny odziedziczył kapitał; był on pono kanonikiem w Kielcach i nie mając bliższej rodziny, choć mało sobie znajomemu majorowi, całą przekazał spuściznę...
To pewna, że wziąwszy dymisyą Dubiszewski, który próżnować nie lubił, kupił trzy piękne wioski, do których potem i czwarta dla zaokrąglenia przyszła, doskonale na nich gospodarował, dużo grosza przyrobił i wybornie sobie dawał rady na świecie.
Ale...
Wszędzie jest to ale...
Ale major bywał w domu despota, opryskliwy i niepomiarkowany, prawdomówca, nieoszczędził nikogo, gorżko często zalazł za skórę, bo języka powstrzymywać nie umiał. To mu robiło nieprzyjaciół... Drugiem ale było, że niefortunnie występował w sprawach serdecznych, choć najgoręcej ożenić się pragnął, tracił na starania i konkury wiele czasu, wiele serca, a nigdy ożenić się nie mógł — biorąc się do rzeczy trochę po żołniersku, prawie szturmem i przebojem. Dla tego też może począwszy szpakowacieć tak starannie włosy czernił i wąsy szwarcował, uparcie trzymając się na stanowisku mającego koniecznie kiedyś ożenić się człowieka.
Nadzieja ta go nie opuszczała, nią żył, nią oddychał... oddałby był wiele, wiele, żeby tę potrzebę serca mógł zaspokoić i stworzyć sobie rodzinę, której nie miał. Ale z każdym dniem, mimo poczernionych wąsów, zdawało się to trudniejszem... młode panienki obawiały się podtatusiałego majora, a dojrzalszych i przejrzałych on jakoś nie lubił.
Niejeden raz zdawało mu się, że już się do tego upragnionego celu życia dojdzie nareszcie, gdy niespodzianie wpadł ktoś, coś przeszkodziło, zaszły okoliczności nieprzewidziane, panna się rozmyśliła, familia zawahała i nieszczęśliwy major poszedł z kwitkiem. Po każdym takim wypadku dawał on sobie słowo zostać kawalerem, wyrzec się marzeń, poświęcić gospodarstwu, wąsów nie czernić i t. p. ale... jedno wejrzenie czarnych oczek cale niewinne nawet, jeden uśmieszek schwytany mimochodem, znowu go w matnię wpędzały, major rozpoczynał konkury, zrazu ostrożnie, potem coraz zapalczywiej i — i wychodził z nich wiadomym sposobem... smutny i zrażony.
Napadałyż go po zawodzie mizantropie i mizogonie, narzekał na białogłowy, bluźnił przeciw niewiastom, powtarzał wierszydła na nie przez kwaśnych starców pisane, ale to nie trwało... Byle jasna twarzyczka, Dubiszewski odmłodniał... i znowu wąs szwarcował.
Sykst, który dawno towarzysza broni nie widział, znał go jeszcze jako owego miłego, wesołego, zapobiegliwego koleżkę, którego worek często był w rekwizycyi dla przyjaciół, a humor weselne zebranie rozweselał; nie wiedział wcale, że z chudopachołka na dorobku, major przeszedł na pana całą gębą. Wyobrażał go sobie jako brukowca z małym kapitalikiem w kieszeni.
Zdumiał się niezmiernie, gdy Dubiszewski wysłuchawszy jego spowiedzi cierpliwie, odpłacił mu się za nią opowiadaniem o swych dobrach, folwarkach, pałacu, oranżeryach, kapitałach i dochodach... Panu Sykstowi zrobiło się jakoś smutno — nie była to zazdrość przecie, ale zwrot myśli na swoję biedę... Wprędce wszakże humor odzyskał. W starem koleżeństwie szkolnem i wojskowem jest wielka siła spajająca, a dobre też wino węgierskie ma dużo w sobie kleju i pierwiastków miłości a zgody...
Wychyliwszy po parę kieliszków starego tokaju, przysunęli się do siebie i szeptali i śmiali się i wzdychali i podśpiewywali i odmawiali całą litanią nieboszczyków, braci broni, którym oczy śmierć zamknęła... wiecznego im życząc spoczynku. Zagadali się tak, ani postrzegłszy jak dużo im to zabrało czasu.
Pierwszy to raz od lat kilkunastu, pan Sykst się tak z powrotem do domu niesłychanie, niepraktykowanie opóźnił, tak że już w kamienicy alarm powstał z tego powodu. Wysłano najprzód stróża na zwiady ku plantacyom, Kunusia niespokojna pobiegła w drugą stronę. Jadwisia sama stanęła w progu przerażona. Szewc na dole przejęty ważnością tego wypadku, a człek myślą daleko zawsze sięgający, mówił z żoną po cichu o trafiających się nawet najchudszym ludziom apopleksyach, które często i zawiędłych i na pozór najmniej skłonnych, napadają.
Tymczasem przyjaciele wysuszali powoli ową butelczynę tokaju, a choć Sykst chciał postawić drugą, major się oparł, aby — ne quid nimis, nie było nadto. Dubiszewski powoli opanowywał starego towarzysza, jedno słowo wytłumaczyło mu jego manią, namiętność życia, słabostkę... Śmiał się z niego w duchu z politowaniem, ale przez próżniactwo, bo w Krakowie nie miał co robić, — był ciekawy.
Zachciało mu się widzieć te mniemane skarby i być dopuszczonym do muzeum tak szczelnie zamkniętego dla wszystkich... obawiał się aby nazajutrz Sykst nieco ostygłszy ze wzruszenia nie pomiarkował się i drzwi mu, jak innym nie zamknął.
— No! rzekł major wstając nareszcie, gdy się postrzegli, że było nieco późno, bądź co bądź, już choćby dla tego, żebym do ciebie jutro trafił, dziś cię muszę odprowadzić do domu.
Wymawiał się Sykst, ale nic nie pomogło.
— Chodźmy razem, i dopókim ja w Krakowie, dodał Dubiszewski, już cię mój stary nie puszczę... zapomnij o innych rupieciach... wszakże to i ja potroszę antyk jestem... powinienby ci być miłym.
Pośmieli się tedy i ręka w rękę poszli do pana Syksta w jak najlepszej komitywie, podśpiewując stare żołnierskie piosnki... Po drodze już wszakże i w miarę jak się do jego domu zbliżali, Sykst rozmyślać począł, że popełnił może wielką niedorzeczność, że któż wie i — mógł sobie wprowadzić nieprzyjaciela do obozu? Dubiszewski gotów za sobą innych naściągać natrętów... no! ale cofnąć się było już trudno.
Postanowił wszakże odprawić go od bramy, pod pozorem żeby się po bardzo złych wschodach nie fatygował.
— Ale ba... a jutro?
Jutro się zawsze mniej niebezpiecznem wydaje niż dzisiaj — jutro, myślał pan Sykst pójdę z nim na plantacye i jakoś się od odwiedzin wykręcę... powiem że Kunusia klucze zabrała.
Tymczasem się rzeczy wcale inaczej złożyły niż pan Sykst obrachował... Trafili właśnie na próg kamienicy w chwili, gdy Jadwisia niespokojna czatowała tu na wuja... a zobaczywszy go tak pod ręce z nieznajomym, sądząc że był chory... podbiegła ku nim.
Major podniósł oczy — nic dotąd o siostrzenicy nie wiedział — zobaczył piękną Jadwisię i — osłupiał...
Wszystkie dawne marzenia i nadzieje pozbyte, tłumnie wpadły do jego serca... wszystkie zaklęcia i słowa dawane samemu sobie, zostały zapomniane... Jadwisia była tak śliczną, tak młodą... a do tego... siostrzenicą towarzysza broni... ubogiego, biednego Syksta.
— Ej! do kroćset, rzekł, patrząc na nią major... albo ta, albo już żadna, ostatni raz... ale sprobuję... Co będzie to będzie...
To mówiąc, na niespokojne zapytanie dziewczęcia, zabrał zaraz głos do odpowiedzi w imieniu pana Syksta, skłonił się z pełną galanteryi wesołością, zaprezentował, wytłumaczył, że zasekwestrował wujaszka, że on był winien wszystkiemu, że niezmiernie go to bolało, iż na niespokój naraził. Był w tej chwili niezmiernie wymownym, słowa mu z ust płynęły z taką łatwością, doborem, kwiecistością, że się sam swej elokwencyi dziwował. Jadwisia wprawdzie zmięszana nie wiele go zrozumiała... ale już od razu mocno się zlękła, był napastliwie grzecznym i nadskakującym.
Sykst, którego to oku nie uszło, uśmiechnął się złośliwie, przez myśl mu zaraz przebiegło — Hej! majorzysko stare... a gdyby się w Jadwisi zakochał.. no! no.
Majorowi znów na starość przychodziło to tak łatwo, że co Sykst ledwie jako możliwe przypuszczał, już na wpół było dokonanem. Dubiszewski, jak jasna świeca palił się rozpłomieniony przed panną Jadwigą, która zmięszawszy się, oczy spuszczała i nie wiedziała co począć.
— Odprowadziłem pani wujaszka — rzekł major, — w całości, ale to mój dawny kolega, opuścić mi go trudno, przyjmijcież mnie na wieczór do siebie.
— A z całego serca! przerwał Sykst, który już w duchu marzył o wydaniu siostrzenicy a zatem i o zbliżeniu jej do majora, chodźmy na górę, Jadwisia nam zagra a my... herbatki się napijemy i pogawędziemy...
— Cudowny projekt! dodał major, podając rękę panience... Służę państwu...
W drodze dopiero Sykstowi a więcej jeszcze Jadwisi zaczęło przychodzić na myśl, ile w tem zuchwałem zaproszeniu było przygotowanego kłopotu... Dom był ubogi, bardzo ubogi, rzadko do niego gość zawitał.. pan Sykst w tej chwili nie miał grosza przy duszy, herbata i jaka taka zakąska wymagały trochę wystawy, porządków, trochę wydatków, na które wcale przygotowanemi nie byli. Idąca za Jadwigą stara Kunusia, która całą słyszała rozmowę, jeszcze się może więcej nad samych państwa zafrasowała... ruszała ramionami i mruczała...
Skłopotanie nagłe wszystkich nie uszło uwagi majora, który był znawcą wielkim ludzi i odgadywał uczucia i myśli; a tu wielkiej domyślności nawet nie było potrzeba, żeby powodów pomięszania dobadać — Dubiszewski wiodąc po wschodach Jadwinię do jej pokoików, bo tylko tam przyjąć go było można, łamał sobie już głowę, jakby zręcznie kłopot, którego się stał powodem usunąć... Kunusia mu w oko wpadła a jej mruczenie znaczące, podało myśl zaradzenia biedzie za jej pośrednictwem. Śmiały, jak stary bywalec i żołnierz, wpuścił do jej pokoiku pannę Jadwigę, a sam pod pozorem płaszcza zatrzymawszy się na progu, zbliżył się do staruszki i wciskając jej kilka talarów w rękę, rzekł na ucho: My z panem Sykstem koledzy starzy, prosił mnie abym go zastąpił. Mamy między sobą rachunki dawne... Obliguję nie żałować, żeby wszystko było jak należy.
Kunusia z razu spojrzała zdziwiona, cofnęła się, ale major nie mogąc schować swojej natury, rzekł imponująco: — A poncz panu Sykstowi sam przyprawię. Gdy tedy stara nieśmiała co na to odpowiedzieć, on nie czekając dłużej wszedł do pokoju.
Są w duszy ludzkiej instynkta czasem dziwne, zapowiedzi i groźby wczesne, które przynosi z sobą sama jakaś postać, odgłos, mowa, twarz, pierwszy raz zjawiającej się istoty. Ostrzega coś, byś się miał na baczności; może nim niebezpieczeństwo zrodziło się już zachowawcze poczucie, jak liść mimozy drży i od dotknięcia jego ucieka. Jadwinia, która przywykła była wiek i powagę każdą szanować, mimowolnie przy świecy wpatrzywszy się w twarz pana majora, a raczej na pierwszy dźwięk jego głosu zadrżała i niewytłumaczoną przejęta została obawą i niechęcią ku niemu. Pomimo, że jego wejrzenie ścigało ją, że się przesadzał w grzecznościach, że jej nadskakiwał a około wuja chodził z największą troskliwością, Jadwisia przeczuła w nim jakby nieprzyjaciela... odpowiadała mało, tuliła się do kątka, była roztargnioną i smutną. Sykstus, któremu dokuczyło ubóstwo przy nieograniczonej namiętności i który w majorze mimowoli szanował bogacza, niezmiernie był tem zafrasowany, że jedyna rzecz, którą przyjąć mógł starego wiarusa, świeży uśmiech dzieweczki... niechętnie jakoś wykwitał na jej ustach...
Użył nawet swej powagi, by Jadwisię sprowadzić do stolika i kazał jej usiąść bliżej, w świetle naprzeciw majora, mrucząc aby go bawiła.
Ale pana Dubiszewskiego wcale bawić nie było potrzeba; w doskonałym przyszedł humorze, rozczulonym był dla starego kolegi, wielbił wszystko, unosił się, dowcipkował. Słowem odmłodniał przejęty wspomnieniami lat szczęśliwszych.
Kunusia powróciła wkrótce z herbatą, z flaszką rumu i essencyi ponczowej, cytrynami i całym przyborem do ponczu i podwieczorku. Sykst od czasów wojskowych nie pijał nic, ale pamiętał na jedną godzinę wesołą, spędzoną przy wazie gorącego napoju wśród chłodnej nocy jesiennej na biwakach.
Major pomagał Jadwisi w gospodarowaniu, zrobiono herbatę, z niej dla obu wojskowych, dulcis recordatio praeteritorum (słodkie wspomnienie przeszłości) lekki wyborny ponczyk i znowu przy nim posypały się gradem wspomnienia kampanii, obozowisk, bitw i przygód wojskowego żywota. Rozmowa szła gwarno, wesoło, ochoczo i byłaby trwała może aż nadto długo, gdyby w końcu nienawykły do podobnych rozrywek, pan Sykst powoli na kanapie, uśmiechając się, drzemać nie zaczął.
Major poznał, że czas się było oddalić, uścisnął go czule, zamówił sobie obejrzenie starożytności, pożegnał Jadwisię najwykwintniejszym ukłonem i najsłodszym, na jaki się mógł zdobyć komplementem.. grzeczne słowo powiedział starej Kunusi i bardzo rad z siebie wyszedł, zapowiadając przybycie swe na jutro...
Jeśli kto, to stara sługa, której bez ceremonii prosił, ażeby mu poświeciła na wschodach, zgorszona była tą poufałością nagłą nieznajomego człowieka, który był już u pana Syksta, jak w domu... Kiwała strasznie głową, dziwując się temu osobliwszemu natręctwu, co jej śmiał dysponować, pieniądze dawał i rozgościł się od razu niezważając na nikogo.
Przeciwko wszelkim swym obyczajom, po odejściu majora wujaszek pozostał zamyślony głęboko na kanapie. Zbierano herbatę, Jadwisia nawet wyszła się do sypialni pomodlić a pan Sykst zadumany, głową kiwając, rozważając coś, uśmiechając się sam do siebie, nie ruszał się z miejsca.
Dając mu napróżno do zrozumienia, że czas by było, aby już sobie poszedł na swoje pierwsze piętro, Kunusia zajęła stanowisko wyczekujące u progu, ale to wcale nie poruszyło wujaszka, który wielkie znać strategiczne plany układał.
Jadwisi już się czas kłaść było, nie wiedziała co począć, czekała, gdy pan Sykst rozbudzony zawołał:
— Panno Jadwigo! chodźno waćpanna tutaj...
Uchyliwszy drzwi, Jadwisia powoli weszła do pokoju.
— Wiesz panna co ja myślę? spytał Sykst.
— Nie wujaszku.
— Ja ciągle o waćpannie i o jej szczęściu myślałem...
— Bardzom wdzięczna kochanemu wujowi, ale z łaski jego ja jestem... bardzo szczęśliwa.
— Ale gdzież tam! waćpanna możesz być daleko szczęśliwszą...
— Wątpię...
— Bo nic nie rozumiesz.
Tu Sykst się uśmiechnął i rzekł ciszej:
— Ty tego nie wiesz, że major jest bogaty jak Krezus, że koniecznie się chce ożenić i że...
— Pierwszy raz w życiu widziałam majora.
— Prawda? hę! piękny, miły i wcale jeszcze czerstwo wyglądający mężczyzna... hę?...
— Tak, ale nie młody... szepnęła Kunusia, kiedy z jegomością razem służyli.
— Nie mięszajże mi się do rozmowy, kiedy się o zdanie nie pytają — zawołał Sykst. Otóż jeśli młodo wygląda, to jest młody... dosyć. Do panny Jadwigi mówię, która, gdyby, chciała i umiała...
Jadwisia się zarumieniła, ale udała, że nie rozumie.
— Major ma tęgie cztery wsie i kapitały, człowiek dobry, choć do rany przyłożyć, żadnego defektu i żadnego nałogu... To jest dla ciebie spokojnej, pobożnej, dobrej dziewczyny... partya... to jest...
Kunusia mimo zakazu z oburzeniem ofuknęła odedrzwi.
— A co też jegomość coś skoncypował! Jeszcze też czego! naszą panienkę za tego dziada!...
Sykst aż się porwał z kanapy, niewidziano go oddawna tak rozjątrzonym.
— Będziesz ty mi milczeć?
— Nie — odparła Kunusia.
— Hę?
— Nie, boć to tak jak moje dziecko... a któż je wyniańczył i wychował, pewnie nie wy...
— Te kiedy masz dlań macierzyńskie serce, odparł pan Sykst, nie bałamućże go... ot co! słyszysz... Ja jej pewnie także nie gorzej życzę od was, a życzę, aby poszła za majora...
Słuchając tego sporu, Jadwisia nie wiedziała co z sobą począć, nie chciała się ani sprzeciwiać ani potakiwać wujowi, milczała skłopotana.
— Cóż ty na to? spytał Sykst.
— Ja? — nic — nic, odpowiedziała wreszcie, bo zdaje mi się, że z pierwszego widzenia i pierwszych odwiedzin nic jeszcze ani wróżyć, ani zachować nie można.
— A ja go znam zdawna, przerwał Sykst i powiadam wam, że już jest... nasz! Niech tylko Jadwisia nie słucha tej starej kwoki.
— Już i kwoka! przerwała Kunusia.
— I niech ma rozum, zakończył wuj, a wszystko pójdzie jak po maśle... to pan całą gębą! to magnat! a serce złote! a głowa jak rzadko. Tylko mi się panna uśmiechnij do niego, a w parę tygodni będziemy mieli wesele.
Niewymownym strachem wyrazy te przejęły Jadwinię. Zadrżała, pobladła, załamała ręce i trwogą przejęta, aż krzyknęła. Ale pan Sykst tak myślą swoją był opanowany, tak ze swego rad planu, że niezrozumiał ani ruchu ani głosu i wziął to za zdziwienie i niedowierzanie.
— Tak jest... dodał śmiejąc się — tak mościa panno — mówię to nie żartem... masz gotowego męża...
— Wujaszku kochany, przerwało dziewczę, ależ ja za mąż iść nie chcę... nie myślę...
— Co ty wiesz! co ty znasz? Każda z was tak powiada zrazu! Wydać cię dobrze za statecznego człowieka, to mój obowiązek opiekuna... a już ja tego dokażę...
To mówiąc wstał z kanapki i śpiewając poszedł do swego pokoju.
Ale biedna Jadwisia ani się zrazu spać położyć, ani potem usnąć nie mogła, straszliwa groźba, która na nią jak piorun spadła, sen odpędziła od powiek. W tej zapowiedzi małżeństwa z nieznajomym, niemiłym i starym człowiekiem, chociaż się ona mogła wydawać marzeniem tylko przedwczesnem, było złamanie całej przyszłości dziewczęcia. Jakkolwiek — mało ona marzyła sercem i główką, nie przypuszczała jeszcze nigdy, ażeby ją obcemu jakiemuś człowiekowi rzucić tak miano dla tego, że był bogatym.
Przed oczyma jej obraz tego wyczernionego, wyprostowanego i uśmiechającego się majora stał ciągle z okrutną groźbą jej spokojowi i szczęściu... Klękła się modlić a poczęła płakać...
Kunusia, która spała pod drugiemi drzwiami, a bez ceremonii podsłuchała łkania cichego i przeczuwszy cierpienie swego przybranego dziecka, po cichu się do niej przywlokła.
Była to stara, prosta, niewielkiej nauki kobiecina, ale serca wielkiego i rozsądku niepospolitego. Miłość dla Jadzi jeszcze ją dzielniejszą na umyśle czyniła. Postrzegłszy dziecko płaczące, pochylone na klęczniku, poczęła od groźnego kiwania głową.
— Czegoto panienka płacze i gryzie się, zawołała... Stary z pozwoleniem sam nie wie co plecie, w głowie mu się plącze... i plunąć na to nie warto... Gdzież? co? dopiero się zobaczyli... niewiadomo, czy tamtemu ożenienie w głowie? Zresztą i jegomość, niech sobie co chce gada, sam tak zostaćby nie mógł... nie wydałby rozmyśliwszy się... Idź panienka spać i nie przypuszczaj nawet tego...
Jadzia uścisnęła piastunkę.
— Kunusiu moja, rzekła... jakem pierwszy raz na tego człowieka spojrzała, wnet mnie strach ogarnął... nie wiedziałam sama czemu. Uważaj, jak on od jednej chwili poczciwego wujaszka opanował, jak nim owładnął... widziałaś, jak jakoś uparcie patrzał na mnie, jak się uśmiechał i wdzięczył?
— I cóż to znaczy? — odparła Kunusia — stary... zwyczajnie stary zjadłby oczyma młodość... aleć on rówieśnikiem jegomości!!
— Dla czegóż się ja tak lękam! spytała Jadzia, jakbym miała przeczucie...
— Bo panienka świata nie znasz... ludzi nie widziałaś i boisz się wszystkiego... ot! przeżegnać się i spać, i jeśli jutro ten z czarnemi wąsami przyjdzie niech się panna nie pokazuje. Najlepiej będzie tak zrobić! on przed dziesiątą nie może tu być, ja Jadzię odprowadzę do kościoła, jest u św. Piotra nabożeństwo wielkie, siedź tam, póki ja po pannę nie przyjdę...
— Ale co to pomoże?
— Już mnie panienka słuchaj, odparła Kunusia, a ja się wam klnę, na co mam najświętszego, że tego nigdy nie dopuszczę, żeby mi was za starego niedoperza wydać miano.
Wzięła się Kunusia w boki i czepiec biały przekręciła aż na bakier.
— Ja sobie jestem prosta sługa, rzekła cicho zażywając tabaki resztę, którą w palcach trzymała — z miotłą chodzę, w pokojach nie siadam, głośno się nie odzywam, ale dobrą radę dać potrafię, i klnę się... panience... bezemnie tu oni dwaj, a choćby ich było i sześciu nic nie zrobią... Śpij panna spokojnie...
To mówiąc dobyła tabakierki, gdyż ostatnia doza nie wydała się jej dostateczną i uśmiechnęła się tak do Jadwisi, że jej ducha dodała, a strach całkowicie odjęła...
Kunusia stara sześćdziesiąt-letnia kobiecina była jedną z tych istot tajemniczych, mało znacznych które w gospodarstwie społecznem, w kółku rodzinnem na pozór skromne zajmują miejsce, grają w nich przecież rolę daleko ważniejszą niż się zdaje... Jak w świecie zwierzęcym mnóstwo istotek drobnych uchodzi przed okiem naturalistów, choć z nich rosną wyspy i tworzą się lody, tak w świecie ludzi, oczy się naprzód zwracają na wierzchołki, najpóźniej na podstawy i tajemne sprężyny żywota.
Do tych sprężyn niewidzialnych należą skromne takie Kunusie, które długie lata spędzają wcielając się do rodzin obcych, bo swoich nigdy nie miały. Los zdaje się je przeznaczać od urodzenia do tych funkcyj cichych a pożytecznych, po których często nawet wspomnienie nie zostaje. Sierota przywiązuje się powoli do rodziny, wciela w nią ofiarą i miłością, znajduje braci i siostry w dobrych sercach obcych ludzi; starzeje u cudzego progu i już przykuta doń opuścić go nie może. Powoli marzenia własnego odrębnego życia rzuca z latami po drodze, nawyka do domu, uważa go za swój i często skromna suknia sługi nie przeszkadza jej w istocie być panią.
Przy całej niepozorności swej sześćdziesiąt-letnia Kunusia, przez obcych zwana panną Kunegundą, ważne stanowisko zajmowała w domu pana Syksta. Niegdyś była ona sługą, rówieśnicą, przyjaciółką matki Jadzi, z nią przeszła do tego domu, jej ona powierzyła swe dziecię, a gdy umarła, Kunusia przywiązała się doń jak rodzona matka. Ta miłość podniosła ją niezmiernie duchowo i umysłowo; czując się obowiązaną do dania pierwszego wychowania dziecięciu, usiłowała pojąć jego warunki, zrozumieć zadanie, pracowała, myślała, radziła się i modliła.
Gdy Syksta napadła owa mania antykwarska którą opanowany dozwalał na wszystko co od niego żądano, Kunusia czuła, że ona jest za wszystko odpowiedzialną; niepokoiło ją to bardzo, ale miłość dokazuje cudów... Cudownym instynktem wiedziona, z fizyognomii sądziła nauczycielki i nauczycieli, których do Jadzi brano; usuwała zręcznie jednych, wynajdywała drugich... W rozmowach z dzieckiem nie zdając się nauczyć, wpajała w nią to, co się zdrowym pokarmem na przyszłe zdawało życie... Ona Jadzię nauczyła się modlić rzewnie — i pracować.
Praca też była jedną z cnót największych Kunusi, która nie spoczywała nigdy, a nie gardziła żadną i spełniała najwstrętliwsze, najpospolitsze, byle nie siedzieć z założonemi rękami. Gdy przychodziła niedziela, którą święcić musiała Kunusia, modliła się od rana do wieczora, a jeśli ducha nie starczyło na tę długą modlitwę, nie śmiejąc przyznać się do tego, nudziła się bardzo. W dzień powszedni wszystko spoczywało na niej. Klucze, choć pozornie składała Jadwisi, dla tego tylko, aby jej wskazać obowiązek pamiętania o nich, w istocie należały do niej; zamiatała i opylała, gotowała jedzenie, chodziła na targ, robiła rachunki z kupcami, pomagała panu Sykstowi, bawiła rozmową Jadzię, odbywała posyłki a zawsze z najlepszym humorem, zażywając tabakę, którą od lat dziesięciu dla oczów jej poradzono, śmiejąc się, dowcipując i niekiedy podśpiewując nawet. W tej części Krakowa znano ją powszechnie pod nazwiskiem panny Kunekundy od Syksta i szanowano, jako zacną kobiecinę, która nigdy nikomu najmniejszej nie wyrządziła przykrości... Jadzia kochała ją nad wyraz wszelki, była to jedna istota, z którą otwarcie, szczerze, do głębi serca z każdej myśli wyspowiadać się mogła. Wesołość dziewczęcia, jak w zwierciadle odbijała się na twarzy poczciwej piastunki, smutek jej każdy w sercu odgłos znajdował.
Sam pan Sykst, choć do wielkich czułości nie skłonny, znał się przecie na zaletach starej sługi, przyznawał się, że bez niej nie byłby nigdy wychowania Jadzi mógł poprowadzić i czasem domyślał się nawet, że nie jest i nie będzie nigdy w stanie wywdzięczyć jej za to, co dla jego domu zrobiła. Kłócili się przecież dosyć często, gdy szło o owe rupiecie pana Syksta, które bez należnego uszanowania traktowała panna Kunegunda lub w żywe oczy posiadacza wyśmiewać się z nich ośmielała.
Ale te chmurki przechodziły prędko i sam pan Sykst potem nieznacznie Kunusię w dobry humor wprowadzał, aby swaru zapomniała.
Kunusia miała swoją celkę na strychu, a było to prawdziwie zakonne schronienie... ubogie, czyste, ciche... Dużo świętych obrazków, wianków, krzyżów i godeł pobożnych, kupka książek wymodlonych... stare pudełko od roboty, stary kuferek na czterech cegłach krzyżowo stojący, kilka sukien na kołkach, całym jej było majątkiem... Ale prócz kilku godzin snu, rzadko kiedy miała tu czas odpocząć... czasem chwileczkę po obiedzie, lub jaką godzinę wieczorem jeśli gości u Jadzi nie było, a Sykst jej pomocy nie potrzebował... Gdy Jadzia zostawała sama, stara przychodziła do niej z pończochą, siadała sobie w kątku, a dziewczę jej jaką książkę czytało; stara bowiem nietylko słuchać lubiała ale doskonale pamiętała co raz usłyszała i z tą zdrową logiką ludzi niepopsutych wykrętami myślenia, składała w jednę całość nabytki swe wszystkie; odrzucając z nich to co się z przekonaniami staremi, z głęboką wiarą i poczuciem serca instyktowem nie godziło, niekiedy śmiały sąd Kunusi Jadzię dziwił, rozśmieszał, ale często sprostował i pokierował nawet jej zdaniem.
Powierzchowność staruszki odpowiadała jej charakterowi, sześćdziesiątletnia była piękną, rysy twarzy wyrażały energią i dobroć zarazem... Marszczki okrywały jej czoło poorane, oczy zagasłe, usta wpadłe... ale mimo tych oznak starości rumieniec był na licach, a niezmierna czystość ubioru i pewien rodzaj elegancyi nawet czynił ją poważną, nadając pozór daleko przyzwoitszy niż pospolicie miewają u nas sługi. Kunusia trzymała się jeszcze prosto, chodziła zawsze w czepcu śnieżnej białości i nieposzlakowanem obuwiu, fartuch jej prany własnemi rękami, nigdy nie znosił plam długo, bo go po kilka razy na dzień zmieniała. Nawet w kolorowych chustkach od nosa starała się ukryć tę nieuchronną dla wzroku tabakę, którą polubiła choć jej miała za złe, że jest brudną...
Noc przeszła jakoś spokojnie dla pana Syksta, ale się zbudził zawcześnie, choć nie dając znaku życia, aby rozmyśleć nad dniem wczorajszym i trapić się skutkami swej lekkomyślności... Nie taił on przed sobą, że okazał wielką słabość charakteru, że owe wczorajsze zdarzenie mogło mieć bardzo złe skutki... a stosunek z majorem wielkie niedogodności. Traktamenty i podwieczorki na które się raz dał skusić, mogły wraz z natrętnością Dubiszewskiego wpływać fatalnie na dalsze losy jego zbiorów i jego domu, mnożąc wydatki a zajmując wiele drogiego czasu. Ale jak zawsze człowiek wyrzutami sumienia obarczony, usiłuje się przed sobą samym uniewinnić, tak i pan Sykst wpadłszy na myśl, że ta znajomość mogła wydać owoce cudowne dla Jadwisi, — los jej zapewnić, uczynić ją panią — chwycił się oburącz tego sofizmatu i poargumentowawszy nieco przekonał się najdowodniej że to wszystko uczynił dla dobra Jadzi, dla jej szczęścia i przyszłości, pomału wbił to sobie w głowę, że się niesłychanie dla niej poświęcił. Z tą myślą wstał nazajutrz, dumny wielkiemi projektami, które miał doprowadzić do skutku, rozważając tylko jakby to majorowi okazać swe zbiory, nienarażając się na śmiech jego i obudzając podziwienie i szacunek... Dumał nad tem wyglądając już gościa, gdy Kunusia ukazała się ze szczotką w progu. Po wczorajszej małej sprzeczce z poczciwą staruszką nie było wątpliwości, iż dziś we cztery oczy nastąpi daleko draźliwsze tłumaczenie. Powitał ją ujmując, jak najgrzeczniejszem — dzień dobry... Ale nieubłaganej niewiasty tak łatwo rozbroić nie było można, chmurę miała na czole i niespokojnie zażywała tabakę raz po razu, co zawsze bywało u niej złym znakiem.
— A co jegomościuniu! odezwała się — a co? pięknie tu u nas teraz w domu będzie jak się tu pan major, a za majorem może i innych darmozjadów naściąga... Śliczne będziemy mieli życie... a jegomość zawsze prawi że spokój kocha, że samotność lubi! no! no!
— Ależ to stary mój kolega! zawołał Sykst.
— Temci gorzej! jeszcze tu w domu gdzie młoda panienka, nasprowadzaj ich pan z całego świata, ilu się znajdzie tylko, naprowadź ich do jej mieszkania, przyjmuj, pój, karm... zobaczysz że i siebie i ją tem zamożysz...
— Ależ moja Kunusiu, odezwał się stary niecierpliwie, przecież ją za mąż wydać potrzeba...
— Tylko nie za takiego z szwarcowanemi wąsami.
— Tak! tak! z rudemi a golca, brukowca, szaławiłę, przerwał Sykst... a człek stateczny.
— A gdzieżby już nie miał nim być w tym wieku.
— Jaki wiek! nie jest stary...
Kunusia ruszyła ramionami.
— Mój jegomościuniu, zawołała, waćpan to sobie wybij z głowy, żebyś siostrzenicę miał wydawać... niech ona sama sobie wybierze kogo zechce. Wasza rzecz albo ten wybór potwierdzić, albo mu się sprzeciwić, ale narzucać jej człowieka...
— Ależ jeszcze nic niema prócz projektów.
— I tego już zanadto — odparła stara. Ej! ej! Patrzno jegomość abyś sobie nie narobił biedy, a tego kwiatuszka naszego na łodydze nie zsuszył.
Sykst umilkł, ale nachmurzył się widocznie zakłopotany i w duszy zły na siebie.
Ranek z resztą przeszedł trybem zwyczajnym, do dziesiątej, Sykst z sobą samym walczył czy nie uciec z domu, aby się grzecznie pozbyć odwiedzin majora, ale nim się na to zdecydował, zapukano do drzwi. Dubiszewski stał w progu. Kunusia, która poradziła Jadwisi ujść przed spodziewaną wizytą i już odprowadziła ją do św. Piotra, czatowała w bramie i z przypatrzenia się majorowi przekonała, że w istocie musiał mieć jakieś złowrogie zamiary. Powierzchowność je zdradzała. Wąsy i włosy miał starannie ugładzone, suknie były wytworniejsze, na halstuchu świeciła szpilka z brylantem, na głowie zamiast czapki miał połyskujący cylinder. Cała jego postać tchnęła pragnieniem odmłodzenia, nie uszło baczności staruszki, że w progu dobył szczoteczki kieszonkowej, wąsy poprawił, przejrzał się w jej lusterku, wyprostował i począł nowe nakładać rękawiczki...
Miał widać zamiar iść na drugie piętro jak wczoraj, ale Kunusia mu zagrodziła drogę i oznajmiła że pan Sykst jest u siebie. Nie było to na rękę majorowi, spojrzał na nią z ukosa, ale pomyślawszy coś chwilę dobył talara i w milczeniu chciał nim ułagodzić Cerbera.
Kunusia w tej właśnie chwili zażywała tabakę, nie wyciągnęła ręki i uśmiechnąwszy się tylko, nie chcąc go obrażać, potrząsła głową, Dubiszewski stał zmięszany.
— Proszęż waćpanny.
— Dziękuję panu... rzekła stara... bardzo dziękuję... mnie to niepotrzebne.
Dałżebym zamało? czy? myślał major zostawszy się sam w progu.. Dalipan nie rozumiem... Ale się to wyjaśni...
W tem pan Sykst drzwi otworzył... był rozjaśniony, wesół i niezmiernie ujmującej postaci, chociaż trochę pomięszany, przelękły w duszy tem, że major zobaczywszy jego zbiory, naśmiewać się może z niego będzie.
Weszli do ubogiej izdebki, którą kapitan sam zajmował, tu oprócz śladu ubóstwa, przykrego, nie było nic tak bardzo uderzającego; trochę sprzętu i rupieci jeszcze nierozklassyfikowanych. Dubiszewski patrzał na wszystko zdziwionemi ale szyderskiemi oczyma.
— Ale to ty mieszkasz jak nędzarz! rzekł po chwili.
— Tak! lecz posiadam skarby nieocenione! cicho rzekł Sykst, inaczejbym nic nie zebrał... Chodź, pokażę ci pobieżnie dla mego usprawiedliwienia, na co poszedł grosz, trud, głód i praca życia całego.
To mówiąc, wziął pęk kluczów i z pewną dumą wiódł za sobą milczącego Dubiszewskiego. Major nie miał najmniejszego wyobrażenia o antykwarstwie, zasłyszał coś jednak o muzeach po miastach, o zbiorach u możnych panów, nagromadzone łomy sprzętów i różnych rzeczy u Syksta, widocznie uczyniły na nim wrażenie... Patrzał milczący i zdziwiony... zdawał się obrachowywać co to kosztowało i ile mogło być warte, Sykst nie szczędził komentarzy, ocenień, przypuszczonych cen i wygórowanych szacunków... Obeszli tak z kolei kilka pokojów w milczeniu, kapitan po raz pierwszy w życiu kosztował słodyczy tryumfu, widział na twarzy gościa, podziwienie i niby uszanowanie jakieś. Ale w istocie major Dubiszewski wcale nie wiele się troszczył o starożytności myślał o czem innem, o Jadzi, od wczoraj bowiem projekt ożenienia uparcie mu się myśli uczepił i swoim zwyczajem odrazu i nic w od włókę nie puszczając brał się do rzeczy. Pobłażającym też wielce był dla Syksta, chcąc go sobie zjednać, chwalił, pytał, słuchał, nadzwyczaj grzecznie i bardzo dla gospodarza uprzejmie... Po długiej wędrówce powrócili do pokoiku gospodarza.
— Widzisz majorze, odezwał się Sykst siadając i ocierając pot z czoła... otóż co to może pilność, praca i poświęcenie... Wszakto mało królewskich, publicznych zbiorów pochlebić się może tak drogocennemi zabytkami naprzykład jak mój tron z epoki Jagiellońskiej, ołtarz Wita Stwosza, klejnot Warneńczyka i pierścień królowej Bony?... a medale? a monety? a pieczęcie oryginalne? hę? Tożto dziś od siebie rzucając milionby wziąść można, za te śliczności.
Milion! powtórzył Dubiszewski, głową kiwając — ja myślę że więcej...
— A gdybym ja miał pieniądze (bo teraz się wyczerpałem), rzekł Sykst, przy mojej umiejętności szperania i taniego nabywania... cobym to ja to w Krakowie mógł zrobić jeszcze! a! a! Ale już mi w końcu zabrakło... na kamienicę nawet zaciągnąć dług musiałem...
Dubiszewski milczał.
— Wszystko to naturalnie będzie posagiem mej Jadzi, dodał Sykst, ale zobowiążę, aby nie rozpraszano.
Imie Jadwigi obudziło majora, wyprostował się, uśmiechnął, popatrzył na towarzysza broni i po chwilce przysunąwszy krzesełko, pocichu mówić zaczął.
— Dobrze że wspomniałeś o Jadwisi swojej... wiesz, że mi się dziewczę nadzwyczaj na pierwszy rzut oka podobało... Ty mnie znasz, ja jestem otwarty, lubię odrazu, prosto z mostu wypowiedzieć co mam na sercu... Otóż przyznam ci się, mój drogi, ty wiesz, że jabym się chciał ożenić! U nas często żenili się ludzie starsi nademnie... czuję się młodym. Gdybym się podobał pannie Jadwidze... zemnie masz gotowego zięcia czy siostrzeńca...
Rozśmiał się patrząc w oczy Sykstusowi, który w duchu rad udawał zamyślonego dla przyzwoitości, zdziwionego dla formy.
— W moim wieku, dodał major, (choć to wiek nie jest jeszcze tak straszny), staranie, nadskakiwanie, romans długi to rzecz nudna, nie mam czasu do stracenia, widzisz... Chciałbym się tak ożenić z poczciwą jaką dziewczyną cicho... bez tych ceregielów... Co ty na to?
— Ja?... rzekł po namyśle Sykst... no, jabym nic przeciwko temu nie miał... Ale Jadzia młoda... bardzo młoda... dwudziestu lat nie ma... a w główce mogą być różne fantazye, choć wychowałem ją bardzo, bardzo starannie. Naturalnie musisz też naprzód pomyśleć żebyś się jej podobał, a no potem zobaczemy... zobaczemy. Jabym przeciwko temu nic nie miał.
Major gwałtownie ścisnął go za rękę.
— Widzisz żem się szparko zdecydował, ledwie zobaczywszy dziewczynę, rzekł, ale siostrzenica starego kolegi, my jak bracia z sobą byliśmy... po co tu długo myśleć... Mnie się ożenić potrzeba koniecznie, panienka ładna, miła, skromna... Nie bez tego, żeby się jej nie zapewniło coś, dożywocie... zapis...
— O tem potem — odparł Sykst... myśl teraz o głównem, o pannie, bo gwałtubym jej robić niechciał a naprzód trzeba się podobać... tu sęk!!
Major się uśmiechnął. — No — to poprobujemy ale musisz mi pomagać... Chodźmyż na górę... dam dzień dobry...
Ruszyli się — oba, ale Kunusia która u drzwi rozmowy słuchała, znalazła się na ich drodze ze szczotką.
— Jest Jadzia w domu? spytał Sykst.
— Jakże ma być? — odparła Kunusia, dziś odpust u św. Piotra, poszła od rana na nabożeństwo i nie powróci tak prędko... Była dziś u spowiedzi musi być na nieszporach...
Starzy spojrzeli po sobie... pomruczeli i zeszli, major słuchając o tem nabożeństwie posmutniał i spoważniał.
— Nie masz w tem znowu nic tak złego, rzekł przecież do siebie, lepiej jest, że wychowana pobożnie...
— Przyjdź wieczorem, szepnął Sykst... tylko już zbytków robić nie będziemy... ona zagra nam, pogawędziemy przy szklance herbaty. Dubiszewski przyświadczył kiwnięciem głowy, zszedł na dół. Tu jakimś wypadkiem zastał znowu Kunusię, wybierającą się po panienkę do kościoła. A że był człowiekiem przezornym, postanowił zabezpieczyć sobie obroty strategiczne opanowaniem pozycyi, pozdrowił ją, i idąc powoli rozpoczął rozmowę bardzo grzeczną. Nie unikała jej wcale Kunusia...
Dubiszewskiemu nie było wprawdzie łatwo przyjść do przedmiotu, ale od czegóż głowa i doświadczenie? Zaczęli zrazu od pory, od historyi Krakowa i żywota pana Syksta, major przeszedł zręcznie do użalania się nad losem Jadzi, nad jej osamotnieniem i dobrowolnem ubóstwem domu, którego pan wszystko tracił na dzikie fantazye... Ale Kunusi wypadało nie bardzo go rozumieć.
— E! proszę pana, rzekła — nam to tam tak jak jest, to i dobrze... panienka lubi się modlić i chodzić po kościołach...
— To więc tak bardzo pobożna? spytał major.
— Niezmiernie... tem tylko żyje... świata nie lubi... Pan wie, że i matka jej umarła w klasztorze.
Dubiszewski sposępniał, Kunusia spojrzała z ukosa, i wymierzyła wrażenie jakie to na nim czyniło, poczęła tedy Jadzię wychwalać.
— A! już to proszę pana skarb mieć będzie, kto się z panienką ożeni... rzekła, bo to prawdziwie jest święta... Co tydzień u spowiedzi, trzy dni w tygodniu z suchotami, na każdem nabożeństwie musi być koniecznie... i część dnia większą spędza na modlitwach...
— Hm! hm! rzekł major — to bardzo ładnie, bardzo przykładnie, ale znowu życie i świat mają swe prawa...
— Ja to panience mówię nieraz, ale cóż, ona cała żyje w niebie!!
Ponieważ w tem miejscu rozchodziły się ulice, Dubiszewski pozostał sam i począł rozmyślać mocno nad pobożnością panny Jadwigi.
— Ta dewocya nic potem, mówił w duchu — ale to się da powoli przerobić, zwyczajnie dziewczyna zajęcia niema w domu... kościołów tyle... rodzaj dystrakcyi... serce próżne... nic dziwnego...
Jednak już pochmurniał.
Wolniejszym krokiem niż z rana skierował się wieczorem ku kamienicy pana Syksta major Dubiszewski, opowiadanie Kunusi dawało mu do myślenia. — Zobaczymy, szeptał w duchu, chociaż z Sykstem już się o tem mówiło, wycofać się czas zawsze... zobaczymy.
Sykst był już na górze... Sam przygotował przyjęcie dla Dubiszewskiego, a że wiedział, iż się lada kęskiem, bez czegoś gruntowniej posilającego obejść nie może, kazał przynieść szynki, ozora i butelkę rumu do herbaty. Kunusia z Jadzią krzątała się około tego, a wypadkiem znalazła się też i pani Sylwestrowa krewna domu... Czy tylko wypadkiem, za to ręczyć nie można, Kunusia bowiem zachodziła do niej wśród dnia.
Pani Sylwestrowa była siostrą zamożnego kupca i właściciela domu na Kleparzu... miała ona jedynaka syna, który się wychowywał w Wiedniu na lekarza, a dopóki kamienica Syksta nie była długiem obciążona, miała pewne na Jadzię projekta... Kto wie, czy Kunusia nie rachowała na przymierze w walce z majorem... To pewna, że Sylwestrowa wypadkiem się znalazła i prawie nieproszona na wieczór została, chociaż zawadzała Sykstowi, który się jej przenikliwości obawiał, a może i... projektu dla własnej córki, bo kupcowa miała też piękną, dojrzałą, wesołą, rumianą i chętną do stanu małżeńskiego jedynaczkę pannę Petronellę, dla której o małżeństwo starała się pilno. Czy Kunusia rachowała na projekta jej dla syna, czy dla córki, zawsze zręcznie zrobiła wprowadzając ją i pannę Petronellę... Była to strategiczna diwersya...
Już całe towarzystwo było zgromadzonem a na stoliku czekały przybycia głównego gościa różne przysmaki, gdy nareszcie ukazał się Dubiszewski, we fraku, w żółtych rękawiczkach, z fontaziem na piersi, w którym sterczała owa szpilka brylantowa i z dewizkami u zegarka przepysznemi... Włosy miał czarne uczesane misternie tak, że łysiny gdzieniegdzie tylko gładka przeświecała powierzchnia.
Na kanapie naturalnie siedziała Sylwestrowa, a panna Petronella w majestacie swej tuszy, wyprostowana, w bieli z różowemi wstążkami zajmowała znaczną część pokoju. Jadzia przy niej wyglądała jak drobne ptaszę. Pan Sykst widocznie był utrapiony Petronellą, obawiając się nowego wrażenia jej wdzięków na czułym majorze... ale nieśmiał tego po sobie okazać.
Wieczór począł się wszakże jak najprzyjemniejszą rozmową. Kunusia kręcąc się około stolika obserwowała i coraz coś podszepnęła Jadzi. Czy skutkiem jej strategii gosposia była w tak ciągłym ruchu, że major prawie z nią mówić nie mógł, nie wiemy; to pewna, iż Petronella usiłowała go zabawić, ale on oczyma gonił za uwijającą się w milczeniu po pokoju Jadwisią...
Kunusia spostrzegła, że ów korpus dla odciągnienia nieprzyjaciela wysłany na flanki (styl czasów wojennych) wcale jakoś zamierzonego nie uczynił skutku... Dla czego? to tylko stary kawaler jak Dubiszewski mógł wiedzieć. Petronella była nadto świetnie piękną, zbyt żywą, bardzo śmiałą, rażąco wesołą, Dubiszewski mógł niezmiernie w jej towarzystwie smakować, ale pomyśleć o niej nie dopuszczała metryka... Jadwisia poważniejsza, cichsza, skromniejsza, zdawała mu się nieskończenie milszą na żonę eks-żołnierza, który w domu zawsze był na stopie wojennej i przywykł komenderować wyłącznie,..
Otworzono wkrótce fortepianik Jadwisi, która naturalnie przodem puściła Piotrusię, prosząc ją, aby śpiewała. Jakimś wypadkiem znalazły się na ustach jej mazurki pełne przypomnień wojennych, jakby umyślnie stworzone dla pochwycenia za serce majora, Dubiszewski unosił się, chwalił, pani Sylwestrowa tryumfowała. Sykst się krzywił, ale oko majora uparcie jednak goniło za kryjącą się po kątkach Jadwisią...
Nie mogła się i ona wymówić od popisu, którego zażądał koniecznie wujaszek, usiadła grać. Zagrała rzeczy trudne i mało zrozumiałe dla ludzi nie zajmujących się muzyką, przecież Dubiszewski stanął przy fortepianie, chwalił i tak przejęty, że gdy wstała ucałował jej rączki w uniesieniu... Kunusia chmurna na to patrzała z kątka.
Nieszczęście chciało, że wszelkie jej pomysły dnia tego, spełzły na niczem, nie odstraszyła go pobożnością, nie obałamuciła wdziękami panny Petronelli, ani jej śpiewem... chodziła chmurna...
— Taki z tego nic nie będzie! powtarzała w duchu, chybabym żywą nie była..
Wieczór nie przeciągnął się do późna, pani Sylwestrowa nazajutrz wszystkich zaprosiła do siebie, na co major chętnie przystał; rozeszli się o dziesiątej. Dubiszewski jednak tak manewrował aby pozostać najdłużej, przysiadał się do nieszczęśliwej, drżącej Jadwisi, ujął jej rączki i nasypał komplementów. Między innemi znalazł sposób opisania jej swojej rezydencyi na wsi, kaplicy, kościoła parafialnego, nabożeństw wspaniałych w okolicy i t. p. Jadwisia słuchała, a każde słowo raniło ją, odkrywając, że się w pierwszych przypuszczeniach nie omyliła. Sykst szerokiemi usty śmiał się, widząc, jak szanowny towarzysz broni okrutnie zaczłapał.
Wyszli razem dwaj przyjaciele.
— Wiesz, szepnął Dubiszewski, jestem jak osiemnastoletni młodzieniec, rozmiłowany w pannie Jadwidze twojej... im dłużej ją widzę, tem więcej odkrywam przymiotów, perła to droga...
— Bylebyś się ty jej podobał — odparł Sykst, bo gwałtu jej uczynić nie chcę i nie mogę... to ci powtarzam.
— Postaramy się! postaramy! szepnął major, trochę się to wie, jak około kobiet chodzić...
Żegnając się Dubiszewski nazajutrz zaprosił na śniadanie. Sykst nie mógł odmówić, po długiem życiu anachorety lusztyki majora smakowały, wymówił sobie tylko, że skoczy potem na Piaski, gdzie oddawna starą skrzynię gdańską targował, na którą mu brakło kilka talarów. Usłużny major rozwiązał sakiewkę, nastąpiły ceremonie, ukłony, uściski, a Kunusia opodal stojąca z latarką odprowadziła po wschodach gościa do bramy. Dubiszewski był w bardzo wesołym humorze...
— No cóż moja panno na to mówicie, odezwał się do Kunusi śmiejąc, że ja tu wam tyle kłopotu nadaję? Żyliście spokojnie, zamknięci, zasklepieni, na raz wpadłem jak bomba, obudziłem z letargu waszego starego... i muszę was rozruszać, bo mi żal i tej waszej panienki...
Kunusia kiwała głową...
— E! mój jegomość, rzekła... my to się tego nie bojemy, bo to nie potrwa..
— No? a czemu?
Nie było na to odpowiedzi, schodzili ku bramie major się zaciekawiony zatrzymał...
— Dlaczegóżby to nie miało trwać? zapytał nalegająco.
Kunusia zrobiła minę tajemniczą i szepnęła: — Nie godzi mi się tego mówić... Dubiszewski sięgnął po dwa talary, ale w chwili, gdy je miał ofiarować, stara sługa cofnęła się, schował je więc nazad do kieszeni...
— No, powiedzcież przecież, kiedy was proszę i kiedyście już poczęli...
— Toć nie żadna tajemnica... poczęła Kunegunda, zabierając się do otworzenia bramy, nasz poczciwy pan Sykst, na te swoje fantazye wszystko co miał utracił, ostatkami goni, gdzie może grosza łapie a wszystko to idzie na te łomy i starzyzny... Pocznie on i z was ciągnąć, to nie wytrzymacie...
Major się uśmiechnął, przestąpił próg i znikł.
— Ale ba! zawołał w duchu — albom to ja taki głupi, jak się starej zdaje! nie będę ciągnął długo romansu, do ożenienia Sykst mi wiele wychwycić nie może, a po ślubie! ho! ho! wezmę ja go w taką kuratelę, że grosza nie zobaczy... Nie dam mu ani siebie, ani Jadzi, ani mnie zniszczyć.
Mrok i prędkie wyjście majora nie dozwoliło Kunusi obrachować, czy słowa jej uczyniły jakie wrażenie, była jednak pewna, że bez skutku nie przejdą...
Myliła się biedna, stara namiętność i marzenia są najupartszemi w świecie, utrzymują się sofizmatami, żywią kłamstwem, łudzą same siebie; major wytłumaczył sobie, że pobożność Jadwisi była bardzo cenną w życiu i że zubożenie Syksta, łatwiejszym go do przystania na wszystko uczynić miało.
— Wezmę starego w ten sposób najłatwiej, rzekł powracając do gospody — pożyczę mu pieniędzy, będę pomagał nieco, dopóki się nie ożenię, potem... zobaczymy... dam mu radę łatwo... Wszystko idzie jak z płatka!!
Kunusia powróciwszy z latarką, zastała Jadzię swoję całą we łzach, siedzącą na nizkim stołeczku na ziemi, spłakaną, z załamanemi rękami...
Przypadła do nóg jej... — Co ci jest? co ci jest? dziecko moje? mów...
— Alboż nie wiesz? spytała cicho Jadzia — a! ten major! ten straszny major! wszakżeś widziała, jak mnie ścigał przez wieczór cały... jak mnie ręce chwytał, zagadywał, wychwalał, jak się z wujem naradzali, a wujaszek się okropnie, patrząc na mnie, uśmiechał...
Ledwie tych słów domawiała Jadzia, gdy ze stoczkiem w ręku, w godzinie cale niezwyczajnej, o której nigdy nie zwykł był przychodzić, pan Sykst zjawił się w progu pokoiku Jadzi, miał minę uroczystą, zesępioną, a szerokie jego usta szczelnie zamknięte, nabrały jakiegoś ostrego wyrazu woli niezłomnej. Dał znak wchodząc Kunusi, aby sobie wyszła, ale stara sługa rzuciła głową tylko i słuchać nie myślała... Spojrzał na Jadzię, która śladów łez ukryć nie mogła i nadąwszy się usiadł na kanapie.
— Cóżto to jest? zapytał. Czegóż waszmość panna płaczesz! hę?
Jadzia odpowiedzieć nie śmiała.
— E! to nic... to nic... panienkę zęby bolą... przerwała stara, niechcąc rozpoczynać draźliwej rozmowy...
— Bolą to przebolą — rzekł Sykst, idźże mi ty stara, bo ja mam z nią do pomówienia.
— Co do mówienia? ofuknęła Kunusia, cóż to dla mnie macie państwo tajemnice? a toby była rzecz ciekawa? z czemże to jegomość możesz się ukrywać przedemną, chyba z takiem czego się wstydzisz?... Ja nie pójdę...
Sykst skrzywił się, ale wziął na wielką odwagę.
— No to nie idź, posłyszysz to, co prędzej, później wiedzieć będziesz... Jestto, że nas spotyka wielkie szczęście, a ja to wszystko zrobiłem... Major Dubiszewski, człek milionowy starać się chce o Jadzię formalnie... Spodziewam się, że nie będzie tak głupią.
Nie domówił tych wyrazów, gdy Jadwiga z okrzykiem płakać poczęła, Kunusia rzuciła się ku niej. Sykst osłupiał zrazu.
— Widzisz jegomość coś zrobił! zawołała stara, masz się czem chwalić! Śliczny projekt za tego starego grzyba wydać takie dziecko... Czy chcesz jej śmierci! patrzajże co się z nią dzieje, od dnia wczorajszego płacze, nie śpi, nie je... Ale ja jegomości powiadam wręcz, że z tego nic nie będzie! klnę się, że nie będzie...
Sykst wstał drżący i oburzony.
— Mościa panno Kunegundo! krzyknął, zapominasz się... Ja tu jestem panem w tym domu! ja dysponuję, rozkazuję, rozrządzam... Waćpanna jesteś sługą i do niczego mi się tu mieszać nie masz prawa! Słyszał kto co podobnego! fora! za drzwi!
Domawiał tych wyrazów, gdy mu się do nóg rzuciła Jadzia.
— Wuju! ojcze! godziż się z moją poczciwą przybraną matką tak obchodzić!
Kunusia blada była i drżąca, wzięła się jednak pod boki, zażyła tabaki i pogardliwie spojrzała na pana Syksta...
— Otóżto zapłata! rzekła spokojnie na pozór... fora! za drzwi! myślisz, że po dwudziestu kilku latach takci łatwo będzie mnie wypędzić? hę! Jeśli ja pójdę, to ci tu pewno Jadzi nie zostawię, żebyś ją zamęczył na wolnym ogniu... Pójdziemy ztąd, ale tak jak jej matka, obie do klasztoru...
— Kunusiu! serce moje, szeptała Jadzia, nie draźnij wuja! na miłość Bożą...
Sykst rzadko się gniewał, ale tym razem był wściekły, twarz mu nabiegła krwią, usta drżały, plaskał niemi co chwila, jakby chciał wszystkich pozjadać...
Stara sługa stała nieulękniona, po raz trzeci zażywała konwulsyjnie tabakę...
— Wypędzisz mnie... no, to pójdę, dodała po chwili, ale czuwać nad sierotą nie przestanę... Siostra rodzona oddała ci jedyne dziecię swoje... powierzyła je... miałeś mu być ojcem a teraz myślisz je sprzedawać...
— Głupia jakaś! przerwał Sykstus... nie masz kropli zdrowego rozsądku... a możesz ją większe spotkać szczęście nad to? To człowiek stateczny, bogacz, obywatel szanowany, gdzie ona podobnego drugiego męża znajdzie?
— A! prawda! odparła Kunusia, szczególniej wieki stosowne! mogłaby być jego wnuczką... Jeśli ten major wasz taka doskonała partya, czemuż się do pięćdziesięciu lat ani razu ożenić nie mógł? hę? Panien jest przecież dosyć coby wyjść chciały!
— A jeśli mu się Jadzia pierwsza tak bardzo spodobała?
Kunusia zaczęła się śmiać...
Sykst znowu rozpłomieniał gniewem.
— Idź mi ztąd zaraz! zawołał — idź mi natychmiast!
— Wujaszku!... przerwała Jadzia...
— Idź mi zaraz...
Kunusia zdawała się namyślać chwilę jakąś, spojrzała dodając odwagi Jadzi, potem dobyła spokojnie pęk kluczów z kieszeni, zażyła tabaki, obejrzała klucze i położyła je przed panem Sykstem.
— Dobrze, rzekła — pójdę i pójdę natychmiast, ale jedną rzecz panu wprzódy oznajmić muszę, to — że gdybyś mnie jutro lub kiedykolwiek nazad tu chciał zwołać, nie przyjdę... Po rzeczy przyślę... bywaj zdrów... stary... pożałujesz tego!!
To mówiąc, odwróciła się do Jadzi żywo, szepcząc. — Nic się nie bój... choć mnie nie będzie... A głośno zawołała:
— Niechże cię pożegnam dziecko moje, pani moja... niech stopki twoje uścisnę, niech pobłogosławię na tem miejscu prawem matki... niech cię łzami jak święconą wodą serca pokropię... Pan Bóg cię uchowa ode złego, a cień matki obroni...
Obie się rozpłakały... Sykst wcale nieprzygotowany do tej ostateczności osłupiał, bełkotał, nie wiedział już co począć z sobą.
— Ale cóż bo znowu za głupstwo! ale... ale.
Nikt go nie słuchał, szlochanie i jęki rozlegały się po pokoju, nie mogąc podołać niewieścim łzom, porwał się z kanapki i uszedł.
Gdy Kunusia usłyszała że drzwi za sobą na pierwszem piętrze zatrzasnął, nagle przestała jęczeć i uścisnąwszy Jadzię, poczęła odmiennym głosem.
— Pan Bóg wie co robi... stary mnie wypędził, potrzeba mu dać naukę; ja muszę odejść, ale będę swobodna całkiem i czuwać nad wami nie przestanę. Będziemy się widywać codziennie, a ja muszę Dubiszewskiego pilnować i przez niego zrobić samego, żeby się was wyrzekł, bo naszemu staremu ćwieka tego z głowy nie wybiję inaczej.
— Jakże ja się sama zostanę... zawołała Jadzia.
— Dziś to nic, jutro gdy mnie zbraknie, mówiła Kunusia, ja tu podeszlę moją krewniaczkę, dobrą, prostą kobietę Małgorzatę, ją weźmiecie tymczasem, no... a ja będę blizko i z oka was nie spuszczę... a co zechcecie odemnie, Małgorzata mi powie.
— I chcesz tak zaraz... w nocy... odchodzić? — zawołała Jadzia.
— Choćbym w ulicy nocować miała! zawołała Kunusia. Wie Pan Bóg co robi, przepędził on mnie, ale ja was jeszcze lepiej pilnować będę... Zobaczymy kto wygra, czy stare te grzyby, czy my... z pomocą Bożą. To mówiąc Kunusia zażyła jeszcze raz tabaki, pocałowała wychowanicę i znikła.
Tak się tedy rozpoczął dramat nader prosty, którego wchodzące osoby, jak widzicie, niezbyt są wyszukane. Nie zmogła się nasza garderoba teatralna na ich stroje, ani na dekoracye tej małej sztuczki z powszedniego życia, jakie się codzień niepostrzeżone przed oczyma naszemi odegrywają.
Myli się kto utrzymuje za głosem powszechnym idąc, że najstraszniejsze są namiętności lat młodych, są to ognie wulkaniczne, których wybuchy grożą wprawdzie zasypem niejednej Pompei i zalewem niejednemu Herkulanum, ale częściej kończy się na troszę ognistej lawy, która spłynie w morze zapomnienia i na garści popiołu, który spadnie na martwe doliny, a wiatr je jutro opłucze. Daleko straszniejsze są namiętności starych ludzi, namiętności z imienia, mary w rzeczy, bo ich siedlisko jest w głowie... Te nie mijają tak łatwo, nie wybuchają tak gwałtownie, ale trwają długo i są uparte. Uczucie się zużywa i przeżywa, idea w pożyczanej sukni namiętności nie nasyca, nie przesyca, żyje i łamie co napotka... Ludzie starzy gdy pochwycą ostatnią deskę ocalenia, gdy wymarzą sobie szczęście lub zabawkę, tylko wiedzą, że one są ostatnie i nie rzucają ich więcej. Nie mają czasu na nowe marzenia i nowe projekta, śmierć stoi przed progiem.
Do takich zajadle upartych ludzi należał, jak się domyśleć łatwo, major Dubiszewski, który oprócz tego miał jeszcze żołnierską jakąś ambicyą nieustępowania z placu. Co było wczoraj fantazyą chwilową, dziś pod siłą oporu urosło na pragnienie. Nie wiedzieć dla czego postanowił się ożenić a już Jadzia zdawała mu się teraz jedyną możliwą dla niego żoną.
Nie tak więc łatwo zrazić go było, jak się poczciwej zdawało piastunce, a środki, których w dobrej wierze użyła przeciwko majorowi, on obrócił zręcznie na korzyść swoich planów. Ubóstwo Syksta naprzód zużytkowanem zostało, nazajutrz Dubiszewski nastręczył mu się sam z pożyczeniem znaczniejszej sumki pieniędzy, na którą wszakże wziął jak najformalniejszy oblig z ewikcyą na kamienicy.
Żywość i zalotność panny Petronelli zamiast go ująć, podniosła tylko w jego oczach skromną i cichą Jadzię, jej pobożność nawet wcale go nie zastraszała. Dubiszewski jeśli nie był zakochany, bo w jego wieku trudno o te uczucia, był oszalały niezawodnie. Dowodziły to jego wytworniejsze coraz ubiory, jasne krawaty, na których uporczywie błyszczał brylant ów czarodziejski, występujący w wielkich tylko wypadkach; rękawiczki ciasne i jasne, buty lakierowane i perfumy na chustkach ekscentryczne... Ci, którzy dawniej znali majora w jego granatowym pod szyję zapiętym surducie, z trudnością poznać go mogli w dandysie, na jakiego się przerobił dla przypodobania Jadzi.
Pan Sykst wspierał jego usiłowania, otworzył mu dom, dawał wieczorki, herbaty, radził w jaki sposób ma się zalecać, jak przyszłe życie malować; a biedna Jadzia napróżno usiłująca się ukrywać po kościołach, wypłakiwała oczy z obawy tego małżeństwa, które zdawało się nieuchronnem.
Po oddaleniu Kunusi pierwszy dzień był dla pana Syksta nader przykrym, nie wierzył on jeszcze z razu żeby na seryo dwadzieścia kilka lat przebywszy w jego domu, stara kobiecina obrażona jednem słowem, opuścić go miała. Sądził długo że powróci, że pośrednictwo Jadzi ułatwi zgodę... ale w końcu przekonać się musiał że poniósł niezmienną stratę podobno niepowetowaną. Dla niego jak dla siostrzenicy nic starej piastunki i dawnej sługi zastąpić nie mogło, a choć przyjęto ową Małgorzatę, co chwila brak poczciwej staruszki dawał się czuć dotkliwie. Pan Sykst bał się kluczów powierzyć, a dawszy je znajdował co chwila jakąś przez nieświadomość wyrządzoną szkodę. Szacowną trumną cedrową z napisami, która leżała w sieni zapalano w piecu czy na kuchni, tak że ledwie resztki jej odratować było można, strzępami jakiegoś koronacyjnego baldachymu zatkano komin i t. p.
Pan Sykst wzdychał, dawał do zrozumienia że jużby Kunusię przeprosił, ale ona powracać nie myślała. Oddalenie to chwilowe, które wiedziała to dobrze, mogło ustać gdy zechciała, posługiwało jej do obrony dziecięcia, dawało zupełną swobodę działania. Codzień z Jadzią widywały się w kościele. Kunusia ją część drogi przeprowadzała, była więc uwiadomioną jak najdokładniej o tem co się działo w domu i stosownie do okoliczności usiłowała krzyżować zamiary majora.
Nie szło to jednak łatwo... Sykst był uparty, panna Petronella niezręczna, Dubiszewski zakochany, a Jadzia bojaźliwa. Kunusia modliła się i płakała po kościołach, wzywając już pomocy Bożej tylko, bo jej rozumu nie starczyło.
Konkury Dubiszewskiego trwały już kilka tygodni, przestrach ogarniał nieszcześliwe dziewczę, które do majora czuło wstręt nieopisany... ale choć go okazywała bez ogródki natrętnemu zalotnikowi, nie zrażał się nim wcale i zwykł był powtarzać: — Po ślubie się te chmury rozejdą...
Pan Sykst coraz nalegał o decyzyą. Jadzia ją odwlekała pod różnemi pozorami, naostatek dał jej czterotygodniowy termin i oznajmił, że jeśli nie będzie mu posłuszną, natenczas powagą od matki mu przekazaną zmusi ją dla jej własnego szczęścia, aby rada nierada poszła do ołtarza... wszelako major sam dotąd milczał jeszcze i uroczyście się nie oświadczał. Dnie upływały z nadzwyczajną szybkością. Jadzia traciła głowę, serce jej poczciwe czuło wstręt do wyrzeczenia przysięgi przymuszonej i nieszczęsnej, postanowiła więc w swej młodej główce raczej znieść najprzykszejsze losy, niż popełnić to, co się jej świętokradztwem zdawało.
Nie miała domu i rodziny do którejby się na wypadek wygnania od wuja schronić mogła... pobiegła biedna do pani Sylwestrowej, w niej jeszcze pokładając nieco nadziei.
Próbę tę uczynić postanowiła za wiedzą i poradą Kunusi.
Pani Sylwestrowa była osobą dosyć majętną, była nawet chwila, gdy marzyła o ożenieniu syna z Jadzią, kochała ją po swojemu, ale zarazem umiała rachować i nauczyła się wdowiem życiem praktyczności niepospolitej. Petronella której się usidlić nie udało majora, wiele się też przyczyniła do oziębienia matki dla Jadzi... Gdy biedne dziewczę przyszło z czerwonemi oczyma wracając z kościoła do kuzynki, przyjęto ją bardzo zimno.
Uklękła przed krewną, poczęła ją całować w ręce i zaniosłszy się od płaczu, skarżyła na swój los, Sylwestrowa jakoś nie podzielała jej uczuć.
— Pozwól sobie powiedzieć moja droga, rzekła bardzo poważnie, że też ty sama nie wiesz czego desperujesz... Trafia ci się, ubogiej sierocie taki los, któregoby może bogatsze pozazdrościły... a ty grymasisz i dziwaczysz... Major nie tak zgrzybiały jest, wcale przyjemny... a ty postarzejesz prędko. Moja rada, panu Bogu podziękować i wziąć to co on daje.
— Ale ja go nie mogę kochać... Zlitujcie się nademną! Ślub jest Sakramentem, mam że w obliczu Boga kłamać to, czego nie czuję, zaprzysięgać z dobrej woli to, do czego będę zmuszoną... Nie! ach nigdy.
Pani Sylwestrowa ruszyła z powagą ramionami.
— Wszystko to egzaltacye! eksageracye! głowa nabita jakiemiś książkami niedorzecznemi. Starsi wiedzą co robią, najpierwsza cnota posłuszeństwo.
Jadzia już tylko płakała... poczęła ręce pani Sylwestrowej całować...
— Moja dobrodziejko, rzekła, mów co chcesz ja się nie potrafię przekonać... Wuj mnie wypędzi... ja na to rachuję że ty mnie przytulisz, że mi dasz tylko kącik u siebie... izdebkę... na życie ja sama zapracuję...
Ledwie dosłyszawszy tych wyrazów, zerwała się kupcowa z krzesła przestraszona i gniewna, przyszło jej na myśl, że syn z Wiednia powrócić może, że Jadzia nie ma grosza posagu, że gotów się w niej pokochać na nowo... dreszcze ją przeszły...
— A to mi śliczne rzeczy proponujesz! zawołała — to także! Jeszcze czego! chcesz mnie poróżnić z panem Sykstem, z całym światem... mam dla ciebie palec kłaść między drzwi... Zlituj-że się! co za myśl. Piękniebyś mnie wykierowała... O! wcale proszę na to nie rachować, — to być nie może...
Serce się ścisnęło biednemu dziewczęciu, wstała okryta rumieńcem, ale mimowolnie oburzona.
— Niechże się pani nie obawia, rzekła — widząc jakąby to jej przykrość wyrządzić mogło, natychmiast cofam prośbę moję... zamykam usta... rachowałam na litość...
— Litości, powtórzyła Sylwestrowa oburzona — pięknaby była litość... jutroby Petronelka za twoim przykładem poszła i gdybym ją za mąż wydać chciała rozumnie, mogłaby mi też z domu drapnąć. Proszę sobie to wybić z głowy, ja nieposłuszeństwa protegować nie będę...
Zamilkła Jadwisia... zakręciła się tylko i wyszła. W ulicy czekała na nią Kunusia... spojrzała jej w twarz i domyśliła się wszystkiego, poszły z wolna ku plantacyom... Liście kasztanów żółte opadały, szeleszcząc pod nogami; pusto było i chłodno...
— Cóż Sylwestrowa? spytała staruszka...
— Odgadniesz łatwo, rzekła Jadzia, zgromiła mnie i odmówiła przytułku, powiada, że powinnam być posłuszną, a ja... ja wstrętu mojego nie przemogę, ja z fałszu u ołtarza nie stanę...
— Czekajże, odparła Kunusia powoli — do ostatniej chwili bądź cierpliwą. Może też Pan Bóg natchnie litością albo wuja, albo tego człowieka... może się znajdzie jeszcze sposób... jaki. Jeśli wszystko zawiedzie... no... to przytułek znajdziemy...
— Klasztor? zawołała z pewnym przestrachem Jadzia, która w pobożności czuła się stworzoną do czynnego życia... Klasztor?
— Nie — nie... ale izdebka uboga... w której ty i ja się pomieścimy... ja pracować mogę, ty umiesz... a jak wszyscy opuszczą, to Kunusia nigdy.
— Ja nie mogę przyjąć takiej ofiary! przerwała Jadzia.
— Ciekawam jakiej ofiary? spytała stara wesoło, zażywając tabaki — albo to mi z tobą nie będzie dobrze jak w raju? Już się tylko o to nie turbuj... Ale nim się to stanie, trzeba spróbować wszystkiego co się tylko da próbować. Myśl...
— Cóż ja wymyślę! rzekła Jadzia łamiąc ręce — jam bezsilna, ja tylko płakać umiem i modlić się...
— Jeszcze jedna rada... Stryj cię często zostawia z majorem sam na sam, korzystaj z pierwszej chwili, bądź z nim szczerą, przemów do jego uczciwości...
Jadzia spuściła głową.
— Do jego serca, do jego uczciwości, powtórzyła... jak mało go widziałaś; — odpowie mi żartem, grzecznością, śmiechem...
— Ale sprobuj...
— Sprobuję... zobaczymy.
— Bądź moja panienko odważną...
— Zkądże wezmę odwagi?
— Hm? zkąd? weź ją ze strachu i wstrętu... zawołała staruszka... nie kryj mu nic, powiedz mu że... go cierpieć nie możesz...
Tak rozmawiając odprowadziła Kunusia dziecko swe przybrane do rogu ulicy, stanęła i pożegnawszy, oparta o kij, goniła jeszcze oczami, dopóki w bramę nie weszła...
Miała wrócić smutna do swej izdebki przy klasztorze, gdzie jej dano przytułek, gdy głośny — „dobry wieczór“ ją ze strapionego rozmyślania obudził.
Odwróciwszy się, postrzegła stróża kamienicy w rynku, niejakiego Dyngusowicza, który się przed laty dwudziestu do niej zalecał... Z tych czułych stosunków pozostała dosyć serdeczna przyjaźń. Dyngusowicz wprawdzie miał do niej trochę żalu, ale się tem pocieszał, że za innego nie poszła i dotrzymała co mu przy odmowie powiedziała, że gdyby kiedy za mąż iść miała, pewnieby go wybrała.
Dyngusowicz był starym żołnierzem, służył on w tym samym pułku co pan Sykst, choć podtuptany dobrze trzymał się jeszcze prosto, miał krzyż, który nosił w święta i w uchu lewem kolczyk z niezapominajką. Człowiek ten był bardzo zacny, na nieszczęście karyerę jego zwichnął nałóg niepokonany, Dyngusowicz palił fajkę, ale palił ją tak, że z ust nie wypuszczał na chwilę. Z tego powodu musiał się wyrzec kilku miejsc i lepiej płatnych i dających lepsze na przyszłość nadzieje. Mógł tylko być stróżem kamienicy, gdzieindziej choć kilka godzin w dniu bez fajki i tytuniu obchodzićby się musiał, a tego na sobie wymódz nie potrafił, poświęcił więc dymowi przyszłe losy, został kawalerem, zamiatał ulicę i nie był dla tego w złym humorze. Dla jednej Kunusi przed laty dwudziestu zobowiązywał się na pięć godzin w dniu wstrzemięźliwości od tytuniu, ale gdy ta mu odmówiła, jeszcze zajadlej kurzyć począł. Zasypiał więc z fajeczką na ustach, a przeżegnawszy się przy wstaniu, natychmiast ognia krzesał.
Dawno jakoś Dyngusowicz nie spotkał był Kunusi, tym razem jeszcze ją czulej powitał, a zobaczywszy smutną, stanął.
— A co to pannie Kunegundzie?
— Nic wasan nie wiesz?
— Zkądżebym ja miał czego się dowiedzieć? plotek nie zbieram, z ludźmi nie gadam, a od kamienicy mojej rzadko odchodzę...
— I nie wiesz wasan żem miejsce porzuciła...
— Nic! dalipan nic...
— I co się u Syksta stało?
— A cóż się stało...
— To już chyba wszystkoby opowiadać potrzeba... a! ale to długa historya...
— Niechno panna mówi, rzekł Dyngusowicz... boć to po starej znajomości, dla mnie nieobojętne rzeczy... Kapitan Sykst pewnie co zbroił... to pół-waryata.
— To cały waryat, zawołała Kunusia... i poczęła od A do Z opowiadać całą historyą swoję, Jadzi i majora. Dyngusowicz wąsa kręcił i uważnie słuchał, niekiedy wyrywały mu się niezbyt parlamentarne wyrażenia — psia wiaro! bestya! kroćset... i t. p. Stosował je, jak się zdawało do majora Dubiszewskiego. Gdy Kunusia skończyła, Dyngusowicz poprawił czapki...
— Wieszże panna co... ja majora dobrze znam, ja jego historyę wiem doskonale... i kto wie czybym na niego nie znalazł pewnego sposobu... ale... póki nie dośledzę do dna, nic nie powiem.
Kunusi aż oczy zaświeciły.
— Ojcze mój! dobrodzieju! byłbyś mi zbawcą.. mów... co masz.
— Nic; nic, nic... nie mam nic, rzekł nadąsany Dyngusowicz... ot, zaraz po swojemu, gorączka! mów dobrodziej! zbawca, a tu palca niema w co obwinąć. Jak będzie co... no, to powiem. Co dziś mamy? spytał po namyśle...
— Piątek — odparła Kunusia łamiąc ręce.
— W niedzielę niech panna mnie czeka po summie przed Panną Maryą, jeśli będzie co, no to powiem, jak nic, to nic.
To mówiąc podpalił fajkę, pokłonił się i odszedł. Staruszce choć ten promyk nadziei dodał serca... poszła powoli ocierając łzy do domu...
Nazajutrz czekała na Jadzię... w zwykłem miejscu, ale zdaleka zobaczywszy ją idącą poznała że nic z sobą pocieszającego nie przynosi. W istocie niebezpieczeństwo rosło, a ratunku nie było żadnego. Sykst dał się całkowicie opanować dawnemu towarzyszowi broni i sam w siebie wmówił, że zapewnia szczęście siostrzenicy. — Major przychodził rano, bawił niemal dzień cały, siedział wieczorami natrętnie, rządził się jak u siebie, gospodarował zawczasu, usiłował przypodobać Jadzi, ale coraz bardziej ją przestraszał. Często Sykst nawet zostawiał go sam na sam z siostrzenicą i nową sługą Małgorzatą na cały wieczór, idąc do swych zbiorów, które z pozyskanych od Dubiszewskiego zasiłków pomnażał namiętnie.
W przededniu właśnie trafiło się podobnie i major, który najgorzej w świecie czytał, zaofiarował się po herbacie głośno deklamować pana Tadeusza... Sykst niemający najmniejszej ochoty słuchać go, wyśliznął się ze swoją lampką. Jadzia pozostawszy sama, przypomniała sobie radę Kunusi. Pocichu wybiegła na chwilę do klęcznika, jakby po błogosławieństwo Matki Bożej i wróciła z bijącem sercem, z silnem postanowieniem stanowczego rozmówienia się z panem majorem.
Dubiszewski, choć jego postępowanie bardzo jasno dawało do zrozumienia o co mu chodziło, wyraźnie się był jednak dotąd nie oświadczył, może dlatego że się stanowczej odmowy obawiał. Potrzeba było przywieść go do jasnego wytłumaczenia i odjąć mu wszelką nadzieję. Dla nieśmiałej Jadzi było to zadanie nadzwyczaj trudne, ale szło o przyszłość, o życie — musiała...
Gdy powróciła od obrazu, a major przestawszy czytać na chwilę, z oczyma wlepionemi w nią miał na nowo rozpocząć, Jadzia stanęła przy stoliku i zebrawszy się na odwagę, poczęła:
— Za pozwoleniem pana... nim dalej czytać pan zacznie, radabym z nim pomówić.
Dubiszewski domyślał się wszystkiego, chciałby był uniknąć rozmowy, ale nie znalazł na to sposobu.
Rachował na swą zręczność.
— Jestem zawsze na pani rozkazy, najmilej mi spełnić każde jej życzenia.
— Panie majorze, odezwała się Jadzia głosem drżącym, muszę być z nim otwartą, odezwać się do jego szlachetnego serca.
— Niech pani mówić raczy! proszę! proszę... zawołał książkę usuwając Dubiszewski... Sam dźwięk jej głosu...
Od niejakiego czasu uczęszczasz pan codziennie prawie do naszego domu, zaczęło dziewczę rumieniąc się, zdajesz się szukać naszego... mojego towarzystwa, mówisz mi grzeczności... postępowanie mego wuja, wtajemniczonego w projekta pana nie pozostawia wątpliwości o jego zamiarach... pan chcesz się starać o moją rękę? Tak czy nie?
Major się coraz gorzej mięszał, obejrzał się na drzwi, jakby powoływał na pomoc Syksta, ale ten siedział na pierwszem piętrze...
— Pani... odparł major... muszę wyznać, że się nie mylisz... tak jest... pierwsze wejrzenie na nią, obudziło we mnie szalone, gwałtowne, pełne szacunku przywiązanie... W niem czerpię pewność, że mógłbym jej szczęście zapewnić.
— Bardzo panu majorowi wdzięczną jestem za jego dobre chęci dla mnie, ale zdaje mi się, że szczęście, aby niem prawdziwie było, musi być dziełem własnem i wyborem człowieka. Narzucić mu go siłą nie można. Muszę panu wyznać, że nie mam ufności w to, aby szczęście moje i pańskie w jakikolwiek sposób wspólnem nam być mogło.
Major się zmarszczył, mimo pozornego uśmiechu.
— Pozwól sobie pani powiedzieć także, dodał, że co się tyczy szczęścia i życia, my trochę doświadczeni ludzie, lepiej znamy jego warunki i trafniej odgadujemy przyszłość. Wypadałoby by więc spuścić się na nas i więcej ufać sercu, które...
Jadzia przerwała niecierpliwie.
— Chciałżebyś pan, mimo mej woli i przeciwniej czynić mnie szczęśliwą niby, a w istocie najnieszczęśliwszą? Zapewne w rachunkach pańskiego doświadczenia niepospolitą cyfrę zajmuje majątek, dostatki, zbytek... dla mnie to są rzeczy obojętne...
— Tak, dziś może, rzekł major, nie w przyszłości. Ale wyznam pani, że nie tyle liczę na mienie i bogactwo, co na pełne przywiązania serce moje, które u nóg jej składam...
— Panie majorze, odezwała się niecierpliwiąc nieco Jadzia — potrzeba mi było niepospolitej odwagi, aby z nim wszcząć tę rozmowę, z niej już miarkować pan możesz łatwo, jaki strach natchnął to męztwo. Ja nie mogę przywiązania pańskiego odpłacić, ja nie czuję w sobie nie... ja...
Tu jej głosu zabrakło, ale Dubiszewski uśmiechając się przerwał.
— To przyjdzie z czasem, rzekł... takie przywiązanie jak moje, musi nawet wstręt przezwyciężać.
— Odzywam się do pańskiego serca, do tego przywiązania, mówiła żywo, Jadzia prawie niesłuchając odpowiedzi... proszę pana i błagam... nie czyń mnie najnieszczęśliwszą.
— Ale owszem ja chcę panię najszczęśliwszą uczynić, przerwał uparty major uśmiechając się — i otoczyć ją blaskiem, zgadywać jej najmniejsze upodobanie, stać się jej sługą pokornym...
— Zostaw mnie pan, błagam go przy mojem dzisiejszym spokojnym kątku i niedostatku... ja nic więcej nie chcę... ja pana zaklinam, ja go proszę...
— Więc to jest wstręt nieprzezwyciężony? spytał Dubiszewski smutnie...
— Tak, muszę przyznać, choć mnie to wiele kosztuje, mówiła Jadzia nabierając odwagi... od pierwszego wejrzenia obudziłeś pan we mnie obawę, strach, niepokój... a staranie jego o mnie rozpacz...
— Wiesz pani że to jest najprzyjemniejsze wyznanie jakieś mi uczynić mogła, odparł po namyśle major... jest to rękojmia mającego się zrodzić uczucia silniejszego, które jeśli ma być trwałem, zawsze się od strachu i niespokojności poczyna. My, ludzie doświadczeni, znamy się na tych symptomatach, które panią młodą i bojaźliwą przerażają nadaremnie. Niech mi pani zaufa...
Jadzia padła na krzesło płacząc. Major stał chłodny, nieporuszony — nieubłagany — na pozór, choć głęboko przejęty.
— Niech się pani uspokoi, rzekł, to są uczucia przemijające, będące w naturze rzeczy wolą, z której się nieochybnie zrodzi przywiązanie stałe, nie płocha sympatya, którąby lada wietrzyk mógł zmienić w trwałą nienawiść. Rodowód uczuć jest mi dobrze znajomym.
Z za łez Jadwiga zebrała się jeszcze raz na odwagę.
— Ponieważ pan niemasz nademną litości, rzekła, muszę dodać, że sumienie mi nie dopuści związać mojego serca z człowiekiem tak mało szanującym uczucie moje i prośby... Przywiedziesz mnie pan do ostateczności bez żadnego dla siebie pożytku... Skoczę raczej do Wisły, niżbym z nim poszła do ołtarza, cóż to panu pomoże, iż mnie zgubisz...
Major począł się uśmiechać dziwnie.
— Wszystko to zwykłe, panieńskie egzaltacye.. to są słowa, to są groźby... Serce przejęte dla pani najgorętszem przywiązaniem nie da się zrazić niemi... Byłoby słabością z mojej strony, gdybym uległ chorobliwej fantazyi i ustąpił... pozwól mi pani mieć nadzieję i trwać w mocnem postanowieniu zapewnienia jej szczęścia, dla którego żadna ofiara nie będzie za wielką... gotów jestem na wszystkie a moje postępowanie w tej chwili, które się pani wyda pewnie dzikiem i nieludzkiem, jest jedną z tych ofiar właśnie...
Ton, jakim te wyrazy były wymówione, zimny uśmiech majora, jego upór zrozpaczyły niemal Jadzię, która poczęła płakać na nowo i zachodząc się od łez, uciekła do swego klęcznika. Major pozostał w pierwszym pokoju, zadzwonił na Małgorzatę, kazał zanieść szklankę zimnej wody pannie Jadwidze i siadł na kanapie, czekając, aż się uspokoi. Nadszedł na to Sykst, a nie widząc siostrzenicy spytał o nią.
— Wyszła na chwilę, bo ją nieco głowa dziś boli, rzekł major — czytałem zbyt głośno, może za długo... potrzebowała odpocząć...
Nie ruszył się jednak nielitościwy stary kawaler ze swego miejsca, począł rozmowę z towarzyszem, okazywał humor jak najlepszy i doczekał herbaty, na którą Jadzia uspokojona nieco wyjść musiała. Spojrzał na nią badająco, i dostrzegł na twarzy jej wyrazu tak surowego, tak pewnego, iż się mimowoli zmieszał. Sądził, że zwyciężył w walce, jedno wejrzenie przekonywało go, iż się ona dopiero rozpoczynała. Ale Dubiszewski mało ważył upór niewieści i wolę młodego dziewczęcia, powiedział sobie w duchu.
— Wojna to wojna! Zobaczymy więc, kto z nas zwycięży... zobaczemy!
Reszta wieczoru upłynęła jak zwykle na czytaniu i rozmowie między dwoma staremi. Jadzia milczała, a na zapytania majora, który jej nieoszczędzał, odrzucała prawie wzgardliwemi pół słówkami. Dubiszewski był tem najtrętniejszy jeszcze... choć pokorny i grzeczny...
Kiedy rano nazajutrz spotkała się z Kunusią i zaczęła jej opowiadać swoją wczorajszą rozmowę, stara sługa nie mogła utrzymać swego gniewu i z niecierpliwienia.
— To stary kamień! zawołała... no! dobrze! nie będzie innego ratunku... więc musiemy uciekać od niego... ja znajdę schronienie.
— Ale moja poczciwa Kunusiu, odpowiedziała Jadzia, my się w myszą dziurkę nie skryjemy... będą nas szukać, wuj ma prawo nademną, on mnie wychował, jest moim opiekunem. Znajdą nas tu łatwo.
— To pójdziemy gdzieindziej, odparła stara... świat szeroki, a ja ciebie dziecko moje nie opuszczę... o! nigdy!
— Ale o czemże? zapytała Jadwisia... ja nie mam grosza... ty także...
Kunusia się uśmiechnęła tylko... powoli dobyła sakiewkę i pugilares zatłuszczony z kieszeni, westchnęła i poczęła pobożne kłamstwo.
— Panienka nic nie wiesz, ale poczciwa matka wasza, która mnie znała i ufała mi, a może przeczuwała co brat zrobić może, oddała mi dla was choć nie wielki fundusik... Przykazała mi nie użyć go chyba w największej potrzebie dla was, dla tego trzymałam to w tajemnicy do dziś dnia... Mamy tu tysiąc talarków... moja panno! a to jest ogromny pieniądz! gdyby był Sykst o nich wiedział, dawnoby poszły na graty i łomy... alem to tuliła i kryła się z tem jak z grzechem...
Kunusia kłamała; był to jej grosz własny, ciułany przez całe życie, a w części odziedziczony po rodzicach. W przewidywaniu lat niedołęztwa uzbierała go była sobie biedna sługa i przynosiła na ofiarę przywiązania do sieroty. Jadzia słuchała i nie rozumiała, wierzyła i wątpiła, ale Kunusia dokomponowała takie szczegóły, tak jej potrafiła wmówić, że to był własny jej pieniądz, pozostawiony przez matkę... iż w końcu musiała temu uwierzyć... Oczy starej sługi śmiały się i płakały.
— Bądźże spokojną, rzekła — jesteśmy bogate... uciekniemy obie do Lwowa, aby nas tu nie odszukano, najmiemy izdebkę, będziemy pracować, szyć... krawcować, a choćby prać bieliznę i cerować przyszło, ręce nam od tego nie poodpadają...
Mimo tej pociechy, Jadzia się uspokoić całkiem nie mogła; rzucić się tak w świat samej z tą staruszką, na łaskę losu, wśród nieznanych ludzi, przerażało ją... Czuła, że jej młodość sama stanowiła niebezpieczeństwo, że zerwanie węzłów rodzinnych tworzyło nowe i straszne położenie sierocie... Kunusia nie więcej miała odwagi w duchu, ale ją udawać musiała i choć serce bolało, śmiała się ustami, zażywała tabakę... usiłowała okazywać się wesołą. Pociągnęły tak rozmawiając do kościoła razem, a ztąd Kunusia poszła na radę do przełożonej klasztoru, w którym znalazła schronienie... Wychodziła ztąd około południa i zamierzała dla szpiegowania co się u Syksta dzieje, prześlizgnąć się około jego domu lub dostać do szewca na dole, bo z nim była w dosyć przyjacielskich stosunkach, gdy na drodze spotkała znowu Dyngusowicza.
— A! a! oto szczęście, żem asindźkę nadybał, zawołał stary żołnierz... a proszę-no zemną, bo ja waćpanny właśnie szukam.
— No-cóż tam takiego?
— Ale zobaczycie zaraz sama... odparł Dyngusowicz... ja po żołniersku biorę się do sprawy, kiedy ją mam na sercu... Chodźcie ze mną na Piasek...
— Po co?
— O! a na cóż ta ciekawość przedwczesna! — rzekł śmiejąc się stróż... domyślisz się asindźka łatwo, że idzie o majora... Proszę mi zaufać, zrobiemy mu niezłego figla...
— Majorowi figla!! krzyknęła Kunusia... a niechże ci Bóg płaci, aby prędko...
— No, to chodźmy...
Poszli tedy razem, ale przez drogę daremnie się stara chciała coś dowiedzieć od Dyngusowicza, śmiał się tylko i powtarzał... Cierpliwości! a jak to te kobiety są ciekawe...
Na Piasku zaszli do dworku niepozornego o wysokim dachu. Dyngusowicz zadzwonił, wyszła służąca, poszeptali coś, wprowadzono ich oboje do jakiegoś mieszkania przyciemnionego, wilgotnego i niezbyt wykwintnego, ale z pewnem staraniem utrzymanego mimo ubóstwa, które znać było wszędzie...
Po chwilce oczekiwania z drugiego pokoju wybiegła dosyć żywo kobiecina nie pierwszej młodości, ale wyglądająca jeszcze świeżo, z oczyma czarnemi jak węgielki, chuda, rumiana, a na pół tylko ubrana. W twarzy jej malował się dziwny, niecierpliwy niepokój, pośpiech; popatrzyła na Dyngusowicza, na niepozorną Kunusię i kiwnąwszy im głową padła na stare krzesło.
— A cóż panie Dyngusowicz! słyszę moją zgubę odkryłeś? zawołała żywo.
— A jakże, sędzino dobrodziejko, jest, jest, trzymamy go, właśnie tu przychodzę z tą godną osobą, która pani zda relacyę o majorze...
Kunusi aż oczy zabłysły, gdy to usłyszała.
— Siadajże moja kochana — rzekła żywo sędzina... siadaj! Jakże? jest on? he? — gdzie? nie żonaty jeszcze? nie żonaty? mów?
— Major? spytała Kunusia... jest, jest, tu w Krakowie... nie ożenił się dotąd, ale stara się o jedną panienkę i... jeśli co nie przeszkodzi, to się z nią gwałtem ożeni...
— Ale bo waćpani...
— Panna! przerwała Kunegunda.
— A! panna nic nie wiesz, żywo mówiła sędzina... Major się szalenie, zapalczywie, okrutnie i bardzo długo kochał we mnie... Miał się nawet zemną żenić, byliśmy jak zaręczeni... tak jest...
— I cóż przeszkodziło? zapytała Kunusia.
— A jużto prawdę powiedziawszy, cicho dodała sędzina... mnie się inne partye trafiały... widzisz moja kochana, on jeszcze nie był majętny... Ale...
— I major...
— Odprawiłam go! zawołała sędzina, ale ja ci ręczę, że on się dotąd we mnie kocha, że gdyby tylko mnie zobaczył, rzuci mi się do nóg. A! już to, przyznam ci się, dodała przeglądając się w lustrze, że ja sama byłam winną wszystkiemu, bo to poczciwe majorzysko, bardzo, powiadam ci, bardzo był zakochany, a ja wybredzałam... No, ale teraz... a! teraz tobym go już chętnie wzięła.
Spojrzała na Kunusię, która jakoś niezbyt radosną będąc, rozpatrywała się w sędzinie.
— Tak... dawne przywiązanie, wybąknęła przez grzeczność.
— Ale co to przywiązanie, przerwała jej sędzina — to był szał, to była waryacya — ten człowiek głowę dla mnie tracił... a gdym mu pierścionek odsyłała, o mało sobie w łeb nie strzelił.. Słowo ci daję...
Paplała biedna sędzina żywo, plącząc niewyraźnie, zrywając się i przysiadając na kanapie, patrzając w zwierciadło — śmiejąc się, to wzdychając...
— Widzisz moja duszko — dodała w końcu, gdyby teraz tylko zręczność spotkania się z nim, to już ci daję słowo, że go pochwycę... że pójdzie za mojemi stopami jak mały piesek, że co zechce z nim zrobię...
Nie bardzo temu zdawała się wierzyć stara sługa, ale tonący brzytwy się chwyta...
— Któż wie? myślała sobie — może ta sędzina z którą się miał żenić, potrafi go nam odciągnąć.. zawsze choć tego spróbować potrzeba.
— Ułatwcie mi tylko spotkanie z majorem, poczęła po chwili sędzina — już ja wam powiadam że moim będzie... A to i sobie i mnie i jemu zrobicie przysługę... on nie może być szczęśliwy bezemnie, ja muszę wyjść za niego... bo to już było widać przeznaczenie... Ah! fatalność. A bardzo postarzał?
Sędzina tak nieustannie szczebiotała, nikomu słowa nie dając przemówić; ledwie Kunusia otworzyła usta, zamykała je natychmiast swoją paplaniną...
Ale już tylko mi dajcie wstęp do tego domu, dodała, ja za wszystko ręczę... A to jest rzecz łatwa... poznajomię się w kościele z waszą panną Jadwigą... ona mnie może poprosić na wieczór i... A! to major będzie miał siurpryzę! wchodzi, spogląda... oczom nie chce wierzyć... To ja... wierna Matylda twoja... I rzuci mi się do nóg! Rzecz skończona, zapowiedzie, wesele, jadę na wieś i dam waćpannie pięknego gościńca.
— A mnie? spytał Dyngusowicz trochę żartobliwie.
— Ale naturalnie... cóż fajkę? zawołała sędzina... porcelanową! cha! cha! Czy major wąsy czerni... a! to nieznośna rzecz, bywało mi na ręku też szuwaks zostawiał... a wyłysiał? nie? ale bo już i wówczas był trochę łysy! Dobry człowiek! a! bardzo dobry człowiek... Trochę skąpy... ale za serce go wziąwszy — najlepszy...
Kunusia słuchała... nie mogąc się odezwać; bolało ją to nieco, ale z sędziną nie było sposobu, pytlowała jak młynek na wiosnę, gdy woda wielka.
Nie rychło mogło przyjść do porozumienia, ale że rzecz była bardzo prostą i łatwą, że szło tylko o zbliżenie jej do Jadwisi, gdyż już resztę brała na siebie, ułożyły się gdzie spotkać się mają i na kiedy pani sędzina ma być gotową.
A już też się ubiorę, — przerwała wśród układów sędzina — powiadam ci.. no! zobaczysz... włożę suknię paliową, bo w tym kolorze chodziłam często, gdy się we mnie kochał, wstążki na głowę pąsowe, bo to mi bardzo do twarzy... loki dawniej nosiłam à l’anglaise, to tak się tak zafryzuję... no zobaczysz. Ja wam powiadam... padnie, gdy mnie ujrzy! powie: królowo serca mojego... pani... A ja... wstań, rycerzu... przebaczam ci. Tylko — cóż ja mu mam przebaczyć? kiedy... mniejsza o to... uśmiechem mu odpowiem, podam rączkę... Rzecz skończona... W niedzielę zapowiedź pierwsza, bo ja mam z sobą zawsze wszystkie potrzebne papiery, na wszelki wypadek, we środę święto, zapowiedź druga, a trzecia przy ślubie... Nie potrzeba żadnych występów i przygotowań, skromnie ale z gustem... A! z gustem... Ja mam gust...
Byłaby może sędzina parę godzin jeszcze gadała, ale Kunusia żegnać ją poczęła... Nie skończyło się to aż w sieni.
— A! niechże ją dunder świśnie! zawołał odszedłszy Dyngusowicz... ależ baba trajkocze! O! biedny majorzysko! chyba w uszach bawełnę będzie nosił.
— Ależ się w niej kochał! przerwała wzdychając Kunusia.
— A no! na zabój! rzekł stróż — to pewna... I tak się spiskowi rozstali.
Zjawił się tedy nowy, niespodziany i doskonały sprzymierzeniec. Z wieścią o nim Kunusia krążyła dzień cały około kamienicy pana Syksta, starała się zobaczyć z Jadzią, ale tego dnia coś jej wyjść przeszkodziło.
Gotowała się burza nad głową pana Dubiszewskiego, który się niczego nie domyślał... Dni kilka przeszło spokojnie i najpodejrzliwsze oko nic dostrzedz nie mogło, oprócz nieco weselszej twarzy Jadwisi. Na niedzielę zaprosiła Jadzię, panią Sylwestrowę; miał naturalnie jak codzień tak i tego dnia być Dubiszewski. Przy obiedzie od niechcenia poprosiła wuja, całując w rękę siostrzenica, żeby jej pozwolił zaprosić na herbatę poznaną w mieście osobę, bardzo miłą, z którą przyjaźń zabrała.
Pan Sykst nie dopytując nawet o kogo chodziło, najchętniej zgodził się na to... Już lampa się paliła na stoliczku Jadzi (dwie panie zaproszone przyszły wcześniej), gdy Sykst z Dubiszewskim wróciwszy z przechadzki, zbliżyli się do drzwi bawialnego pokoju.. Na kanapie wystrojona, wyróżowana, niespokojna, rwąc chustkę, którą trzymała w rękach, z oczyma zwróconemi na drzwi, ledwie słowo mogąc przemówić... kipiała niespokojna... sędzina... W najlepszym humorze, strojny, wesół, nic się nie domyślając co go spotkać miało, wszedł lekko i swobodnie pan major... Pierwsze wejrzenie jego zwróciło się ku Jadzi, ale wypadkiem rzuciwszy okiem na kanapkę, nie bez wzruszenia dostrzegł na niej paliową suknię i pąsowe wstążki... Niestety! podobno tylko te barwy a nie twarz sędziny przypomniały mu przeszłość.
Jejmość, która się sceny teatralnej spodziewała na pewno, siedziała uśmiechnięta. Major w istocie z początku stanął jak wryty, potem usta powoli jakiś śmieszek mu dziwny przeciągnął i zbliżył się śmiało ku kanapie.
— Kogóż to ja widzę!... pani sędzina! zawołał... co za miła niespodzianka! Ale mylę się może niewłaściwym zowiąc tytułem!... bo... spodziewam się, że pani musiała znaleść człowieka do uszczęśliwienia i dziś...
Major wymówił to nieco szydersko...
Sędzina, która się wcale innego spodziewała wrażenia, pobladła, uczuła się obrażoną...
— Dziś, jestem wdową, rzekła... tak jak byłam... mylisz się waćpan sądząc, że łatwą jestem w wyborze i płochą... Wolałam nie pójść za mąż, niż wyjść lada jako...
— A! zawołał major... to bardzo słusznie...
Była krótka chwila milczenia, Dubiszewski zupełnie spokojnie usiadł przy pannie Jadwidze, był tylko trochę bledszy niż zwykle, bo znać było, że się domyślał intrygi i obraził użytym przeciwko niemu środkiem derywacyjnym.
— Jakże też to dawno, odezwał się, pochylając ku sędzinie — jak nie miałem przyjemności widzenia pani dobrodziejki.... wszak to lat...
Arytmetyka ta wcale była nieprzyjemną dla wdówki, która za młodą uchodzić chciała; nie dała ona mówić Dubiszewskiemu...
— A tak... ale dla mnie, poczęła paplać, lata te upłynęły, nadzwyczaj wesoło i prędko.
— Bardzo się cieszę, dodał major — ale bo to państwo nic nie wiecie, rzekł umyślnie od razu chcąc wypowiedzieć wszystko... wszak to ongi należałem do licznego tłumu adoratorów pani sędzinej dobrodziejki i kochałem się w niej szalenie, i byliśmy po zaręczynach...
— A! a! po zaręczynach — przerwał Sykst.
— Tak jest, kończył major... po zaręczynach, ale pani sędzina dobrodziejka wzgardziła sercem i ręką moją... potrzeba się było poszedłszy z kwitkiem pocieszyć i szczęśliwszemu ustąpić z drogi...
Sędzina o mało się nie rozpłakała z gniewu, policzki jej pałały, usiedzieć spokojnie na kanapie nie mogła.
— A tak... przerwała... coś podobnego było... ale ja... tyle w życiu doświadczyłam od mężczyzn i ich niegodziwości... że postanowiłam była nie iść za mąż...
— I trwała pani w tem postanowieniu? spytał szydersko major.
— To się okaże... dwuznacznie odpowiedziała sędzina — to się okaże.
— Przynajmniej może pani na wesele zaprosićby powinna, dorzucił nielitościwy major i zwrócił się cały ku pannie Jadwidze.
Po tej krótkiej rozmowie widocznem już było, że wielkie nadzieje, jakie Kunusia i Jadzia budowały na owej gadatliwej wdówce, spełzły na niczem, i naraziły je tylko na zemstę majora, gdyby major był mściwy. Prawdę rzekłszy, zmartwił się on mocno tym dowodem niechęci Jadwigi, ale ukrył przykre wrażenie i starał się okazać obojętnym i wesołym.
Sędzina próżno popisywała się z dowcipem, z muzyką, ze śpiewem, z figlarnemi wejrzeniami; nic na nim nie czyniło pożądanego efektu, był zimny... Wspomnienia obudzały w nim uśmiech tylko.
Wdowa udawała wesołość i trzpiotowatość, ale w sercu miała gniew i chęć zemsty nieubłaganą. — Major tem większą udawał także wesołość. Sykst był chmurny, bo się domyślał jakiejś sztuczki a Jadwiga siedziała na ustroniu, prawie sobie wyrzucając, że za poradą niewczesną tak dziwnego chwyciła się środka. Wieczór był dla wszystkich nadzwyczaj męczącym, ale najprzykrzejszym prawie dla nieszczęśliwej sędziny, która tylko przez jakiś wstyd do pewnej godziny placu dotrzymywała.
Aby nieco położenie swe poprawić, musiała się w końcu biedna, upokorzona kobiecina udać do kłamstwa po ratunek i wyznała, że jest zaręczona i wkrótce ma wyjść za mąż. Imię jednak przyszłego małżonka z powodów familijnych, musiała jeszcze zachowywać w tajemnicy... Tą ostatnią strzałą, raziwszy niewdzięcznego majora w piersi, pożegnała się i odeszła...
Na wschodach dopiero łzy jej się rzuciły z oczów...
W saloniku panowało po wyjściu sędzinej, którą major przeprowadził, głuche, śmiertelne milczenie; pan Sykst z gniewem spoglądał na siostrzenicę, Jadzia z oczyma suchemi, z gorączką jakąś, w osłupieniu, nie widząc patrzała przed siebie... Pani Sylwestrowa nie wiedziała co począć.
— Śliczna historya... jak Boga kocham, mruczał Sykst... tego mi brakło... a to wszystko z łaski waćpanny... to wszystko, żeby się uwolnić od najpoczciwszego z ludzi, który nam szczęście przynosi... Otóż to wdzięczność! otóż to zapłata za przytulenie sieroty...
— Wuju mój, rzekła Jadzia śmielej, gdyby to dla twojego szczęścia było potrzebnem...
— Otóż dla mojego potrzebne... bo twoje jest mojem. Ależ nierozsądna... bełkotał Sykst. Sylwestrowo, czemu jej tego nie wybijesz z głowy, a to oszaleć potrzeba...
— Ileż to razy próbowałam... odezwała się nieśmiało krewna — ale Jadzia słuchać nie chce...
Jadzia milczała, bladła tylko straszliwie, głowa jej pochyliła się na piersi... a ciało stoczyło martwe na posadzkę... Pan Sykst poskoczył z krzesła...
Dziewczę było omdlałe... Straszny rozruch zrobił się w pokoju, wszystkie dzwonki poruszono, wbiegła Małgorzata... cucąc oblaną wodą Jadzię, i właśnie, gdy oczy otwierającą podnoszono z posadzki, wszedł do pokoju napowrót major Dubiszewski, uwolniwszy się od Matyldy, która raz pozbywszy się ludzi, wyłajała go z największym gniewem bez ceremonii i precz mu sobie iść kazała.
Ślady omdlenia świeżego jeszcze, zrobiły na nim wrażenie przykre, stanął milczący, jakby się wahał, co ma począć, spojrzał na biedną Jadwisię z pokorą i błaganiem... i słowa nie mówiąc usiadł... Ale wieczór po tych wypadkach nie mógł się przeciągnąć długo, pani Sylwestrowa się żegnała, wyszli z Sykstem razem.
— No cóż, trważ w swem postanowieniu? spytał Sykst towarzysza broni... mimo tych wszystkich historyi.
— Do końca wytrwam... odparł major spokojnie... Na wielkie szczęście, nie dziw, że długo i uparcie pracować potrzeba...
— Gdyby to było wielkie szczęście! pocichuteńku szepnęła zazdrosna nieco pani Sylwestrowa, jakby od niechcenia wskazując mu wejrzeniem pannę Petronellę... Ale Dubiszewski tak był smutny i pogrążony, że na piękną pannę ani się oglądnął... Wyszedł na ulicę... i nie wiedział sam, jak się dostał do domu.
Pan major Dubiszewski zmierzał nazajutrz swoim obyczajem do kamienicy pana Syksta, gdy się z nim spotkał w progu. Antykwaryusz miał twarz pobladłą, wywróconą, był pochylony, blady i jakby przybity.
— Dzień dobry? no cóż?
— Daj mi pokój, odparł Sykst kwaśno, daj mi pokój majorze; od czasu jak noga twoja stąpiła na próg mojego domu, nie mam chwili jaśniejszej... weszło z tobą utrapienie... oszaleję... daj mi pokój.
Major cofnął się parę kroków.
— Cóż ci to jest? zapytał... w jaki sposób odzywasz się do mnie?
— Co mi jest? Nie wiesz? odparł Sykst... dziecko leży chore, nieprzytomne, ludzie mnie okrzyczeli za bezdusznego tyrana... doktór straszy... księża nachodzą...
— Wszystko to głupstwo, rzekł major, jesteś słaby, bez woli... draźliwy... tchórz. Co ma być! dziewczyna młoda, nie postawiła na swojem, z gniewu się rozchorowała, to jej odejdzie. Doktór głupi, a księża intryganci...
— Przecież ja mam serce... mruknął Sykst, nie potom wziął sierotę po siostrze, abym nią frymarczył... Rób sobie asindziej co chcesz... a jak się ona uprze, ja jej mimo woli nie wydam.
— A! to tak! to tak! rzekł zimno major — a no, dobrze... Nie mam i ja nic przeciwko temu. Szczęścia nikomu narzucać nie można. Mówmy o interesach.
Sykst podniósł głowę, jak osłupiały, nie odzywając się słowa.
— Pójdziemy z sobą na górę, rzekł major spokojnie, musiemy pokończyć rachunki... a że ja, wedle wszelkiego podobieństwa w tych dniach wyjadę, nie chcę za sobą pozostawiać ogonów... lubię porządek.
— Myślałem, że to później.
— A i ja sądziłem, że toby się mogło było na później odroczyć, ale tak jak dziś stojemy, trzeba wszystko pokończyć. Chodźmy na górę... Ład we wszystkiem...
Pan Sykst nie dobrze jakoś pamiętając już, gdzie były wschody, pomięszany bardzo powlókł się jak ofiara wiedziona na stracenie. W ciasnej izdebce jego zarzuconej gratami ledwie na dwóch znalazło się miejsce; major zajął krzesło u biurka, dostał z kieszeni pugilares, poszukał pióra i popatrzywszy na Syksta, który siadł z obwisłemi rękami na krawędzi łóżka, tak począł rachunek:
— Dnia... talarów piętnaście... potem talarów siedem na skrzynię.
— Ha! powtórzył Sykst — ha? na skrzynię! tak!
— W tydzień potem, summy rękodajnej talarów sto...
— Tak... sto... coraz ciszej mówił Sykst... sto.
— Procent na miesiąc... dla ciebie po koleżeńsku (wymagający nie jestem) bankierski, półtora... taniej grzyba...
Sykst milczał, ale się pocił.
— Potem, wykupienie wekslu Moszka Abzaca talarów trzysta, procent...
— A tak... Abzaca... prawda..
— Chciałem cię po przyjacielsku uwolnić od tych parszywych dłużków, mówił major zapalając cygaro, z tego powodu nic ci nie mówiąc, ponabywałem twoje długi u Mojżesza Papierowicza, u Tolesa i u innych... Jest tam tego na trzy tysiące talarów, bez procentów... Summa ogólna z zaległemi prowizyami, z pożyczkami drobnemi nie przejdzie pięciu tysięcy talarów... Dwa tysiące było hypotekowanego długu dawnego, to byłem zmuszony spłacić, aby moją należność lepiej ubezpieczyć... razem siedem tam z czemciś... głupstwo...
Sykst blady był jak chusta, porwał się za poręcz łóżka, wstał, nogi mu się zatrzęsły, śmiech dziwny skrzywił mu szerokie wargi i padł znowu na łóżko... Pot ciągle kroplami z czoła mu spływał.
— Te siedem tysięcy talarów, mówił major głosem nieporuszonym, muszę bądź co bądź natychmiast odzyskać. Jestem w potrzebie, w robotach, w interesach... nie wiesz co to majątek! podatki! nakłady! fabryczki, najemnik... ceny małe, nie weźmiesz mi za złe, kochany Sykście, że ci będę natrętny... trzeba oddać...
— Ale zkądże ja ci wezmę tak nagle! zawołał kapitan.
— To już twoja rzecz! mnie to nie obchodzi, ja wyjeżdżam i grosz mój odzyskać powinienem. Naturalnie, jeśli się nie ułożymy, muszę to powierzyć adwokatowi, a jużciż środek znajdziesz, aby kamienicy ci nie zlicytowali... Ten mój poczciwy adwokat dr. Prążek, ja go znam, rygorzysta, jak się weźmie, nie popuści... I ma słuszność! nie radbym ci robić przykrości, Bóg widzi, ale interesa... ale czasy! Co to dziś grosz kochany Sykście... ty to wiesz!
Była chwila znowu śmiertelnego milczenia. Sykst się pocił, major palił cygaro.
— Jakże będzie? zapytał Dubiszewski.
— Albo ja wiem! odparł Sykst... zwarjuję, odeślą mnie na ulicę szpitalną... dom diabli wezmą... i po wszystkiem. Albo ja wiem...
— To wszystko być może! rzekł major wzdychając, podobne rzeczy trafiały się nieraz. Ale któż ci winien?
— Jakto?
— Dla czegóżeś uparty i z domu mnie wypędzasz? Czy ja ci nóż na gardło kładę, żebyś mi jutro dawał siostrzenicę... ja czekam: będę czekał, aż się ona opamięta. Jestem i będę cierpliwy, rok, dwa... trzy... o co ci idzie... nie pędzę... Ale naturalnie jeśli mi dajesz odprawę, to dawajże i pieniądze... Niech mnie żyd sądzi, czy nie mam słuszności?
— Widzisz przecie co się z tem dzieckiem dzieje! rzekł Sykst... masz po swojemu słuszność, ale maszże odrobinę litości nad nią?
— Co do stu diabłów, ależ ja ją kocham! krzyknął major... ja chcę jej szczęścia... ja ofiaruję jej to co mam najdroższego... samego siebie.... i przysięgam ci, że będzie szczęśliwą.
Znów zamilkli.
— Trzymasz mnie w ręku, odezwał się Sykst, nie ja tobie, ty mnie nóż w gardło kładziesz, jestem przybity, zmuszony... ale się wstydzę samego siebie...
— A to się sobie wstydź, mnie to wszystko jedno, zawołał major... ale miej rozum przy wstydzie. Chcę twego słowa? wypędzasz mnie? nie?
— Nie... nie... krzyknął Sykst, zakrywając oczy. Na twem sumieniu...
— Pakuj na nie co ci się podoba... podźwignę, to ci ulży... A teraz, dodał, chodź na śniadanko...
Sykst się opierał.
— Chodź, nie bądź dzieckiem... zgryzoty, wstydy, gniewy, wszystko to święcie ginie przy dobrem śniadaniu... Mówię ci... Pereat mundus fiat bombancia! jak mówiono w pułku... Chociaż zdaje mi się, że to nie w pułku, ale w Paryżu gdzieś słyszałem...
I pociągnął Syksta na śniadanie, ale oba je zjedli smutni, zafrasowani i nie mogąc się rozweselić. Major fantazyą nadrabiał.
Gdybyśmy weszli w ścisły rozbiór sumienia pana majora Dubiszewskiego... chemiczny skład tego ciała, zadałby nam niemało do rozwiązania trudności. Przywykliśmy człowieka sądzić hurtownie złym, dobrym, ideałem, zbrodniarzem, lub wzorem cnót wszystkich. Jestto empiryczna metoda, coś nakształt dawnych orzeczeń alchemii i medycyny średniowiecznej, które znały ciała jednolite i z gruntu całe w sobie... U nich rośliny i kruszce były lub lekarstwy nieocenionemi, lub wyklętemi truciznami. Dobrze później domyślano się, dobadano, że trucizny bywają lekiem, a leki otruć mogą w danym razie. Ale to nawiasowo, idzie nam o to, że ludzie są ludźmi, że ani całkowicie złych, ani całkiem doskonałych niema na świecie; najwystępniejsi mają jeszcze odrobinę jakąś dobrą, którą im pozwoliła zachować Opatrzność, jako ziarno odrodzenia; najcnotliwsi często kryją w sobie słabość, która ich jeszcze zgubić może, jeźli jej kiedy ulegną. Dla tego ten świat istot żywych tak jest do nieskończoności rozmaity, bo tu jak w świecie natury, w różnych stopniach składają się cnoty i ułomności na każdego z nas...
Sumienie majora Dubiszewskiego w tyglu rozbieralnym, dawało wprawdzie wiele części składowych twardych, ostrych, wiele naleciałości dziwnych, ale na dnie jego były i kryształy świecące młodości...
Świat się z nim obchodził ostro, on też z nim nie lepiej; łagodnym nie był wcale, ale z gruntu złym nie można go było nazwać. Nagrzeszył przez nieświadomość, przez naśladownictwo, przez namiętności sporo; zawsze jednak chował w duszy jakąś nadzieję że przyjdzie chwila, w której będzie się starał za grzechy zapłacić i zmazać winy przeszłości. Do tego potrzeba mu było istoty czystej, któraby jak anioł stróż powiodła go w świat nowy. Na nieszczęście starał się o nią po swojemu, po żołniersku, usiłując zdobyć przemocą i nie przebierając w środkach. Jadzia była dla niego ideałem tym, który miał go zbawić; dla niej obiecywał sobie zerwać z nawyknieniami życia przeszłego, ze wszystkiemi słabościami, dla niej postanowił nowym cale zostać człowiekiem.
Niecierpliwiło go to i gryzło że do odkupicielki tej nie mógł się dostać innemi środkami, tylko przemocą, siłą i narażając ją samą. Ale przysiągł sam sobie, że byleby dostał jasnego anioła owego, wszystkie strapienia jakich się dlań stał przyczyną, sowicie wynagrodzić będzie się starał. Serce jego miękło, niezdolnym był tylko do tej największej z ofiar, by siebie i swe odkupienie, jak je nazywał, poświęcić dla jej spokoju...
Gdy Jadzia zachorowała, tegoż dnia u łoża jej zjawiła się Kunusia; Sykst zobaczył ją i nic nie powiedział...
Stara piastunka sądziła się tak dalece w swem prawie, przychodząc do łoża sieroty, że się nawet o pozwolenie nie spytała, ani tłumaczyć myślała, przytomność też jej podziałała skutecznie na biedne dziecię; kilka słów wyrzeczonych na ucho, przywróciło rumieniec na lica, uśmiech na usta. Na drugi dzień Jadzia wstała, niebezpieczeństwo minęło, doktór się zdziwił, Sykst ucieszył, a uparty major nie pokazując się sam jeszcze, przysłał bukiet prześliczny, który wyrzucono przez okno.
Wypadek chciał, że idąc nazad od Syksta, Dubiszewski sam podniósł z bruku ten dar wzgardzony, na chwilę się pogniewał, oczy mu zaszły krwią, chciał powrócić nazad, ale się rozmyślił, bukiet posłał przez Małgorzatę raz drugi, a sam poszedł dalej.
Okrutnie mu wszakże na sercu było ciężko.
— Dziewczyna mnie nie chce... rzekł do siebie... ale... przekona się że nie taki diabeł czarny jak się zdaje... postawię ja taki na swojem...
Jakoż choć go nie puszczono do pokoju Jadzi, codzień przychodził do kamienicy; choć wyrzucano bukiety, posyłał coraz nowe; choć nieprzyjmowano darów, słał już nie prezenta dla panny, ale na ręce jej jałmużny dla ubogich... tego odmówić nie było podobna.
— Szatan nie człowiek! mówiła Kunusia, uparty kiedy uparty!!
Przez cały miesiąc Jadzia nie wychodziła z domu, nawet do kościoła, ale pierwszego dnia gdy z Kunusią udały się do Panny Maryi major ją pozdrowił na drodze, przyczepił się, odprowadził i choć mu słowa nieodpowiedziano, dopiero u święconej wody pożegnał.
Wieczorem już był na stanowisku i w liliowych rękawiczkach, z wąsami kruczemi, z brylantem w chustce, uśmiechał się do Jadzi, która na niego nie patrzyła.
Nie było sposobu pozbyć się go.
Ubiór odmładzający nie był nadaremnym... Major który niecierpliwie czekał uzdrowienia panny Jadwigi, po herbacie wystąpił z najuroczystszem wyznaniem swego afektu, składając u nóg bożyszcza osobę swą, majątek, imię i serce...
Jakkolwiek spodziewane oświadczenie o mało znowu nie sprowadziło mdłości, ale wuj tak był zmięszany, drżący, tak zdawał się zaklinać siostrzenicę, aby przynajmniej stanowczo nie odrzucała majora, że Jadzia dosyć niezręcznie jakoś poprosiła tylko o tydzień jeszcze do namysłu... Dubiszewski widząc w tem promyk nadziei przystał chętnie... biedne dziewczę zebrawszy się na kilka słów nieśmiałych, łzawych, blade, przelękłe siadło w krześle... i wieczór przeszedł a ust już otworzyć nie śmiało.
Niestety! major pochlebiać sobie wcale nie mógł, by się bohdance jego uśmiechała przyszłość... znać to było ze smętnego lica i załzawionych oczów.
Rozmowa nie wiodła się; na żądanie wuja zagrała Jadzia, ale wybrała coś smutnego... był to marsz żałobny Beethowena, ów sławny marsz, który popularnością poprzedził niezrównane arcydzieło Chopin’a.
Dubiszewski słuchał go ponury, westchnął, wziął za kapelusz i wyszedł. Gdyby nie ta reputacya twardego jak żelazo i nieczułego jak kamień człowieka, powiedziałby kto że płakał. Ale oczewiście udawał chyba, bo to być nie mogło.
Wujaszek odprowadził go do bramy nadzwyczaj zapobiegliwie, serdecznie koło niego chodząc i szepnął na ucho, aby był dobrej myśli, a sam powrócił zaraz na górę.
Jadzia jeszcze siedziała przy fortepianie z głową na piersi spuszczoną, z rękami opadłemi, w oczach błyskały łzy dwie, które się stoczyć z nich zapomniały, zdawała się smutnie zrezygnowaną.
— No, rzekł Sykst wchodząc, masz więc waćpanna swój i część mojego losu w swych rękach... masz coś chciała, tydzień do namysłu... Ja zmuszać nie będę... ale powiem ci jedno. Major mi pożyczył pieniędzy... jeżeli pójdziesz za niego, może mi dać czas powolnego wypłacenia się z długu: jeśli mu odmówisz, sprzedadzą kamienicę i muzeum, pójdę z torbami... Zatem, co zemną będzie to będzie, ale ciebie przytulić nie będę miał ani gdzie, ani o czem... Zostaniesz sama jedna na łasce Bożej, na niełasce ludzi... Niema co marzyć nawet, żeby cię pani Sylwestrowa wziąć miała. Rób jak chcesz.
— Ale wujaszku... ty? cóż ty poczniesz?
Sykst uderzony został tem zapytaniem, które kazało się domyślać odmowy.
— Jakto? więc odmówić mu myślisz?
— Ja jeszcze nic nie postanowiłam... będę prosić natchnienia u Boga... Nie wiem... nic nie wiem... ale ty wuju?
Ja, uśmiechnął się Sykst... ja? także nie wiem co zrobię... Kamienica warta dwadzieścia tysięcy talarów, winienem jemu siedm... Źle się sprzeda, zawsze mi coś zostanie. Zbiory ocalę... ale waćpannie nie dam ani złamanego szeląga, choćbym miał miliony... tak jest! ani złamanego szeląga...
Jadzia westchnęła tylko... pocałowała go w rękę i tak rozeszli się... Pan Sykst pobiegł do ulubionych swoich rupieci i zamknął się z niemi. — Nastraszyłem ją, rzekł w duchu... musi rada nie rada rączkę wyciągnąć, a major uszczęśliwiony... ha! ha.
Zatarł ręce.
Nazajutrz dzień zszedł spokojnie. Jadzia miała powieki czerwone. Sykst i Dubiszewski usiłował wyczytać z jej twarzy jak tam przeszła ta walka o przeszłość... ale na czole wypogodzonem spokojnie było i cicho — jak bywa przed burzą.
Major liczył dnie i godziny, a im ów stanowczy moment się zbliżał, tem był niecierpliwszy... trzeba było czekać. Wciąż wypytywał Syksta:
— No, jak ci się zdaje co będzie? co odpowie? Przystanie? odmówi?
— Musi przystać, mruczał Sykst... już ja te rzeczy przygotowałem.
— A ja mam złe przeczucie, mówił major.
Tydzień upływał... dwadzieścia cztery tylko godziny od niego dzieliły, zaświtał ów ranek oczekiwany uroczystego dnia... Sykst wstał do swych starożytności, niemyśląc już o ważności chwili, cały był zatopiony w pieczęciach Piastowskich, gdy Małgorzata jak piorun, trzaskając drzwiami, z krzykiem, z płaczem, z jękiem wpadła do jego pokoju ręce łamiąc.
Sykst porwał się przerażony, sądząc że się pali.
— Co? ogień? gore! ogień! ryknął nie wiedząc za co pochwycić...
— A! nie! nie — ale stało się wielkie... straszne nieszczęście w domu.
Gdy tych wyrażeń domawiała, major z różą u surduta zjawił się w progu... na krzyk nadbiegł szybko.
— Co się stało?
— A! nieszczęście! nieszczęście! powtarzała szlochając Małgorzata...
— Ale mówże co...? pięści podnosząc zakrzyczał pan Sykst.
— Panna Jadwiga...
Major niedosłyszawszy padł na krzesło.
— Panna Jadwiga uciekła! dokończyła Małgorzata... niema jej...
— Kiedy i jak?
— Ja nie wiem... ale w domu nie nocowała, a ja na nieszczęście nie wiedziałam nic o tem. Z wieczora wcześnie odprawiła mnie na górę... Szewc powiada że widział jak o zmroku wychodziła z małym węzełkiem pod ręką; powracającej nie postrzegł... Ale łóżko nietknięte...
— Rozumiem.. to dziś wieczór upływał tydzień, rzekł major gorzko... tak jest.
— To nie może być, krzyknął przerażony Sykst, gdzieżby się schroniła? dokąd? sama jedna... Chyba chwilowo do klasztoru... Może gdzie zasłabła. Potrzeba iść, szukać, biedz... gonić... Kochany majorze widzisz moją rozpacz... Ależ ty głupia niewiasto — odezwał się do Małgorzaty, — jakże mogłaś pozwolić!
— Cóżem ja winna.
— W istocie jeśli kto winien, to ja, przerwał major... na pół gniewnie, pół smutnie.
— A ja dla tej sroczki dom stracę! pójdę z torbami! zawołał z budzącym się naiwnie egoizmem Sykst... o ja nieszczęśliwy.
Dubiszewski ramionami ruszył.
— Cichoż, cicho, stary ślimaku, rzekł, jeszcze cię nikt ze skóry nie wypędza, dajże pokój lamentom... Idźmy, szukajmy... śledźmy...
— Tak! naróbmy hałasu, żeby całe miasto wiedziało i śmiało się z dwóch starych trutniów.
— Słuszna uwaga bardzo słuszna — prędko podchwycił major... i odwrócił się do Małgorzaty. Jużeś pewnie popaplała?
— Nie, nie, tylkom pytała szewca.
Dubiszewski jak piorun zbiegł po wschodach nadół do izby, w której szewc właśnie coś rozprawiał, udał śmiejącego się i poprosił o ogień do cygara.
— Co to? spytał, pewnie gwarzycie już o tej przygodzie co się ślepej Małgorzacie przywidziało.
— Ho? rzekł szewc, jak to? przywidziało.
— A jużciż! dodał Dubiszewski, panna Jadwiga była na wieczorze u pani Sylwestrowej, bawili się do późna i tam zanocowała.
Szewc spojrzał na niego i uwierzył.
— Ależ to głupia ta Małgorzata!!
— To prawda! potwierdził major i pędem wrócił na górę.
— Zakleiłem tam usta szewcowi, zawołał, a jeśli mi waćpani więcej komu piśniesz, no, to ja milczeć nauczę... Panna Jadwiga jest u pani Sylwestrowej... idź na górę i wrzawy nie rób... A my, kochany Sykście, pójdziemy... dodał major żywo, trzeba się przejść. Na ucho zaś szepnął mu:
— Ustąpim gdzie na stronę, musiemy się naradzić... Tu ludzieby nas podsłuchali. I ja i waćpan ratować się musiemy... wypadek ważny, a winowajcą... ja, ja, tylko ja...
Uderzył się mocno w piersi.
— Stary jestem a głupi... ale kto zgrzeszył odpokutować powinien, chodź waćpan...
Kapitan ledwie się zwlókł tak był przybity, poszli naprzód oba do pani Sylwestrowej, która o niczem nie wiedziała. Dubiszewski miał postawę i twarz dziwnie rozdrażnionego ale mocnego postanowienia — człowieka.
— Moja mościa dobrodziejko, rzekł... Stało się z mej przyczyny nieszczęście w domu mego przyjaciela Syksta... jam je moim uporem zgotował... Panna Jadwiga wczoraj uszła z domu... niema jej...
Sylwestrowa zerwała się z kanapy i już potokiem zapytań miała ich zalać, gdy major jej przerwał.
— Proszę mnie wysłuchać... potrzeba tę rzecz utaić... Panna Jadwiga mogła pojechać do krewnych, pojechała, jużciż niepodobieństwem jest, żebyśmy jej nie znaleźli... Są na to sposoby... ale jeszcze się rozgłosi i powód ucieczki i moje staranie... przyznam się pani, że mi śmieszność na którą narażony będę, równie nie miła, jak przykrość wyrządzona pannie Jadwidze... Kombinujmy!! O moich staraniach mało kto wiedział prócz pani... bywałem w tym domu, ale często też i u pani dobrodziejki. Któż obcy zaręczyć może za to, czy miałem na myśli zaślubić pannę Jadwigę... lub pannę Petronellę?
Sylwestrowa nie dobrze zrozumiawszy, otwarła oczy; kombinacya ta niespodziana jakkolwiek pochlebna dla niej, była nieco obrażającą dla Piotrusi.
Żadnej młodej osobie nie może być miło być zaswataną i zaślubioną z rozpaczy, z gniewu i... kiedy lepiej nie można. Z drugiej strony wydanie Piotrusi, która pod sekretem miała lat dwadzieścia i kilka, chociaż broniła się od metryki jak mogła, wydanie za obywatela, który miał pałac, oranżerye... ananasarnie, bażantarnie, rządcę, plenipotenta i pisał się Jaśnie Wielmożny pan baron Dubiszewski.. nie było do pogardzenia.
— Ależ proszę majora, odezwała się Sylwestrowa, moja córka nie jest znowu tak do pozbycia się... ona może nie zechcieć...
— Wszakże to dotąd fikcya tylko, rzekł major, ja się niby oświadczam, a państwo możecie mi niby głośno dać harbuza... byle ukryć, żem był powodem natarczywością moją.
— Dalibóg nie rozumiem, przerwała Sylwestrowa, boć ja znowu nie wiem co myśli Piotrusia... a nie mam jej do zbycia... i znowu tego, słowo honoru nie rozumiem, bo zresztą to jest dziewczyna rozsądna, poważna... bardzo stateczna i lubiąca osoby nie płoche, dojrzałe.
Major westchnął ocierając pot z czoła.
— Ja nie naglę o nic — rzekł, tylko proszę wziąć to na uwagę...
— Więc mogę powiedzieć Piotrusi, spytała Sylwestrowa.
— Owszem, proszę bardzo! żywo dodał Dubiszewski, a my pójdziemy z panem Sykstem śledzić i gonić...
Tu chwilę stał zamyślony major.
— Nie, nie, zawołał — pan Sykst wróci spokojnie do domu. Kto piwa nawarzył, ten je wypije... ja sam pójdę... Zarazby po nim poznano co się święci, ja lepiej to potrafię.
Sylwestrowa odprowadziła ich aż do drzwi, ale niespodziane wieści tak ją dusiły, że musiała się oprzeć aby nie paść, nie miała siły zawołać córki, poczęła dzwonić, a sama padła na kanapę... Zbiegło się co było w domu — ale z kwadrans za łzami, śmiechem i pomięszaniem nic się od niej dopytać nie było podobna.
— Wiesz co się stało? poczęła wreszcie do córki całując ją i ściskając... a! a! majorowa! jak Boga kocham, umrę... Jadzia uciekła... wczoraj... ten z desperacyi oświadczył się...
— Komu? spytała Piotrusia.
— Ale jakże, ty nie rozumiesz! Nie mogłam znowu przyjąć tak obcesowego oświadczenia, więc ni to ni owo... tymczasem grożę... Sykst jak trup... major cały czerwony... Długo żyć nie będzie, apopleksya, ja ci powiadam, trzeba tylko, żeby zapisy porobił...
Piotrusia jeszcze nic nie rozumiała, a że z natłoku myśli i uczuć pani Sylwestrowa wytłumaczyć się jasno nie umiała, nie łatwo przyszło do wyjaśnienia. Nad wszelkie spodziewanie Piotrusia przyjęła tę wiadomość bez wstrętu, owszem bardzo rozsądnie.
— O, że nie odmówię to pewna, i że nie uciekę za to ręczę... szepnęła na ucho matce, ja dawno sobie życzyłam takiego majora i... biorę go, jak mamę kocham.
Byle tylko się nie cofnął.
— Już ja mu nie dam ze siebie żartować; niech mama nagotuje pierścionek!!
Gdy tu tak stanowczo przysposabiają się na majora Dubiszewskiego, on odprowadziwszy Syksta, pobiegł do miasta... Wypadek ten zrobił na nim wielkie wrażenie, czuł zgryzotę w sercu i żałował swojego uporu. Na myśl o tem nieszczęśliwem dziewczęciu uciekającem z domu przed nim, idącem w świat bez opieki, bez grosza, między ludzi, których złe strony major znał od tak dawna, sam sobą się brzydził, nie mógł przebaczyć sobie postępowania swego.
Po żołniersku ale z pewnemi ostrożnościami aby rzeczy nie czynić zbyt głośną, wziął się Dubiszewski do śledzenia zbiegłej. Poszedł do klasztoru, w którym zmarła jej matka, widział się z przełożoną, zaklął ją na wszystko aby mu wyznała prawdę i przekonał się tylko, że Jadzi tu nie było. Dopytał schronienia Kunusi, której pomocy w ucieczce był pewny, znalazł tu wieść tylko, że się od dni kilku bez wieści wyniosła, a jak mówiono wyjechać miała. Poszedł rozpytywać się o tych, którzy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wyjeżdżali z miasta, ale tu opowiadania były ciemne, poszlaki niepewne, nic z nich wyciągnąć się nie dawało.
Major nabrał tylko przekonania, że Kunusia z Jadzią jeszcze zapewnie w mieście gdzieś zaczajone być musiały.
Ale Kraków jakkolwiek nie jest już dziś ową wielką przeszłych wieków stolicą, jak w nim odkryć dwie biedne kobiety, ukryte gdzieś może na strychu, w izdebce ciasnej? Na to potrzeba było czasu, i trafu szczęśliwego... pomocy ludzi, których wtajemniczać się nie godziło... lub władzy do której zanosić skargę byłoby wstydliwem.
Całą trudność zadania tego łatwo obrachował major, ale go ono nie odstraszyło; postanowił poświęcić mu się z całą energią do jakiej był zdolny. Poszedł uspokoić Syksta, który cały dzień nie jedząc siedział osłupiały na łóżku, a sam rozpoczął cichą pracę nurkowania po mieście.
Prawda, że przeciw sercu i miłosierdziu ciężko zgrzeszył pan major, a byłato nie pierwsza już wina jego żywota, na którego dnie jak kamienie w rzece leżały przypomnienia wielu przestępstw tego rodzaju, ale też pokuta była ciężka i począwszy od zgryzoty sumienia, które się po długiem śnie odezwało, od zalotnego despotyzmu Piotrusi, która objęła nad nim komendę z zapałem dawno w stanie spoczynku zostającego jenerała, dostającego nagle komendę, a kończąc na próżnych, ciężkich, upokarzających trudach śledzeń pobytu Jadzi, której śladu znaleść nie było podobna.
— Bądź co bądź, muszę ją przeprosić, a o ile się da, wyrządzoną krzywdę nagrodzić się starać, mówił w duchu major... pożałuje ona kiedyś, widząc Piotrusię szczęśliwą że mnie nie chciała, ale będzie po czasie. Nie chcę innej zemsty nad tę jednę... że będę dobrym i czułym mężem, a nie despotą jakiego się we mnie ulękła.
Chodził tak Dubiszewski na rozwiady, rachując na trafy, gdy jednego razu zamiatającego przed swoją kamienicą, zobaczył wypadkiem Dyngusowicza. Pamięć twarzy miał doskonałą, zatrzymał się, kolczyk w uchu wiarusa też go uderzył.
— Ale służyłeś asan w wojsku? zapytał?...
— A jakże proszę majora... a jakże, odparł nie puszczając z ust fajki, ale salutując ręką Dyngusowicz... Służyło się to i ponoś w pułku pana majora.
— O! o! Dyngulski! kapral... znam cię! a co na stare lata... bruki się zamiata.
— A cóż, majorze, ja zamiatam je, a major zbija... jedno od drugiego nie lepsze... odparł żołnierz, z przeproszeniem za poufałość.
— Chwat z asana! odpowiedź nie zła, rzekł major. No! a jakże życie idzie. Żonaty jesteś?
— Chowaj Boże! zawołał żołnierz, raz w życiu mi się to głupstwo zrobić zachciało, ale się szczęściem nie powiodło. Pono i panu majorowi nie lepiej?
— Oh! oh! wiesz o mnie! rozśmiał się Dubiszewski... patrzajcie! nie sądziłem bym był tak sławny... Ale ty raz bratku się żenić chciałeś, a ja...
— To się wie — odparł Dyngusowicz... a sędzina... a pani Ź, a pani B, a panna M...a...
— Do stu kartaczów!
— A w ostatku i ta panna co od jegomości uciekła.
Dyngusowicz począł się śmiać zatulając usta, major się zachmurzył.
— Słuchajno — żart żartem... gadaj kto ci to poplótł?
— Panie majorze, to cały świat wie!
— Ale to fałsz... panna Jadwiga wyjechała nie uciekła, a ja się nie o nią starałem, tylko o pannę Petronelę, z którą się też i ożenię.
— Mówże to pan komu chcesz, ale nie mnie... odparł Dyngusowicz... ja to lepiej wiem niż inni.
— No zkądże? nalegał Dubiszewski.
— At! co to tam plotki robić... ot wypadkiem...
Major czuł instynktowo że na coś trafił jął się tedy uparciej coraz dopytywać.
— Słuchaj — zawołał, biorąc go do kąta, to prawda żem się o tę panienkę starał... alem jej życzył dobrze i życzę najlepiej, może wiesz co... uszczęśliwiłbyś mnie, gdybyś naprowadził na drogę... Podjąłbym się stryja przebłagać...
Dyngusowicz ruszył ramionami.
— Ale zkądże ja co mam wiedzieć... ja nie wiem, nie znam... coś się zasłyszało wypadkiem.
Major spojrzał mu w oczy i łatwo w nich kłamstwo dopatrzył; ale z żołnierza dobyć nic nie mógł. Ukrył w sobie podejrzenia i zmartwienia, dał mu talara na wódkę, od niechcenia niby wyspowiadał się przed nim że się żeni na pewno z panną Petronellą i dlatego tylko szuka panny Jadwigi, aby ślady swego nieroztropnego natręctwa zatrzeć...
Po tej rozmowie, w której końcu Dyngusowicz coraz uparciej był milczący, poszedł major do domu, rozmyślając nad swem położeniem... Wieczorem, jak zwykle musiał do pani Sylwestrowej podążyć, choć tam go serce nie ciągnęło tak jak niegdyś do biednej Jadzi. Radzi mu też byli, Piotrusia się stroiła, uśmiechała śpiewała mu, wdzięczyła, ale istotnie ładne, miłe dziewczę nie miało dla starego majora tego uroku co pierwsza. Dla niej nawet nie tak się starał o nadanie sobie pozorów młodości, wąsy mu często odrastały biało, włos spłowiał, rękawiczki były nie pierwszej świeżości.
Miała mu to Piotrusia za złe, a smutek na twarzy, niepokój o Jadzię wyrzucała jak zbrodnię.
— Nic się tej dziwaczce nie stanie, mówiła kwaśno, ręczę że ma z sobą swoję Kunusię i czeka tylko na mój ślub, aby wyjść z kąta... Ale pan się w niej kochałeś?
— Kochałem się, rzekł major z rezygnacyą.
— No, a we mnie?
Dubiszewski pocałował ją w rękę.
— Kocham się teraz...
— Dopiero?...
— Tak, im więcej panią widzę...
— Pan jesteś bałamut...
— Byłem pani, ale teraz... statkuję.
— O! pamiętajże! bo ja jestem zazdrosna! dodała Piotrusia, i dobrze pana trzymać będę...
Pani Sylwestrowa dopomagała córce do wesołych żarcików w tym rodzaju, ale one Dubiszewskiemu nie smakowały jakoś.
Najmilej mu było wykraść się z rana do Syksta, posiedzieć z nim godzinę, po wzdychać i o Jadzi pomówić... Gdyby to Piotrusia była wiedziała!! Co gorzej, major w nadziei powrotu jej, uprosił wuja o pozwolenie urządzenia na nowo mieszkania na jej przyjęcie... Wyrzucił z niego stare meble, sprawił nowe, kupił wiedeński fortepian, dywany, zwierciadła, kilka wazonów z saskiej porcelany, paradny klęcznik i mnóstwo fraszek codzień przynosił w kieszeniach. Sam ustawiał, wieszał, opylał i meblował. W tem staraniu jego było coś tak poczciwego, ojcowskiego, że wiele win odkupywało. Sykst kiwał głową i nic nie mówiąc gryzł się w sercu.
Chodząc, śledząc, major Dubiszewski dowiedział się historyi Kunusi i jej wypędzenia z domu i roli jaką ona przy Jadzi odgrywała...
Tak schodziły tygodnie, a pani Sylwestrowa delikatnie, ale coraz częściej poczynała mówić o naznaczonym dniu ślubu. Dubiszewski zaklinał się, że samby go rad przyśpieszyć, ależ przecie należało wystąpić przyzwoicie, trzeba było koni, powozów, liberyi, a wszystkie te przygotowania wymagały czasu... Nie można więc było oznaczyć jeszcze..
Wlokło się więc, a im bardziej nalegano na Dubiszewskiego, tem on dziwniej się jakoś wycofywał.
— Słuchaj Sykscie, rzekł raz wszedłszy do niego rano... to kara Boża ta twoja kuzynka Piotrusia... Powiem ci szczerze, w impecie chwyciłem się tego ożenienia, żeby ludziom oczy zamydlić, ale dziś...
— Jakto? cóż?
— Co? oto powiem otwarcie... dałbym wiele, żeby się nie żenić. Na co to taić! Jestem stary! panna jak fryga, ja jej nie dogonię... weźmie mnie za nos i będzie wodziła... Ale, słowo się dało! leź w kosz kiedyś grzyb...
— A! grzyb! grzyb! powtórzył Sykst, niema ratunku.
— Jeźli już mam ginąć... niechby się do przyszłego roku odwlokło... Wkładam to na ciebie, wyperswaduj im... Jej pewnie nie pilno... a mnie...
Potarł się po czole i umilkł.
— A chciałeś się żenić z takiem impetem? rzekł Sykst powoli.
— No! to prawda! ale z Jadwigą to co innego... spokojne, miłe dziewczątko byłoby mi ciche stworzyło życie, byłbym się dla niej poświęcił, byłbym przy niej odmłodniał... a z tą...
— A z tą? spytał Sykst.
— No — a z tą mogę oszaleć! rzekł major po cichu.
— To cię zamkną do czubków!
— Dlatego też, Sykscie, duszo moja, postaraj się u pani Sylwestrowej, aby się zaręczynami kontentując, dały mi folgę...
— Widzisz, rzekł Sykst poważnie, to są kobiety z energią... z niemi trudno! nie trzeba było zaczepiać!
— Rób co chcesz, ale przez przyjaźń dla mnie, musisz mnie ratować z tej toni.
Dubiszewski nie mówił otwarcie; bliższe poznanie Piotrusi, nieuwłaczając jej charakterowi trwogą napełniło majora, był w duszy najmocniej przekonany, że ją nieszczęśliwą i siebie uczyni... Rachował na wypadki... i myślał jak się wykręcić. Tyle razy mu się w życiu nie udawało ożenić, że i na ten raz do łaskawej opatrzności się odwoływał. Ale przyszła kreska na Matyska...
Tegoż wieczora Sykst zaklęty, aby dopomógł majorowi, poszedł z nim do Sylwestrowej, dom zastał pustką i na górze modliła się tylko Małgorzata, gdy do jej drzwi cicho zapukano. Poszła je otworzyć i zobaczywszy Kunusię starą, położyła palec na ustach.
— Na miłego Boga, a gdyby cię zobaczył!
— Ale nikogo niema! niby to ja nie wiem, odparła Kunusia, patrzałam jak oba poszli do Sylwestrowej... pilno mi było zobaczyć się z tobą, a prawdą a Bogiem zajrzeć też do tego domu! A nie darmo człek w jednem miejscu żyje długo, przyrośnie mu serce do ścian! tęskno potem za niemi! Jam tu w tym domu tyle przebyła! tum wychowała moję Jadzię, nawykłam go za swój uważać. Być z niego wygnaną... na starość mnie i jej...
I łzy się z powiek nabrzękłych potoczyły starej Kunusi... siadła, rozglądając się po swojej dawnej izdebce...
— Cóż u was słychać? co słychać? spytała.
— A co ma być? odparła Małgorzata, postaremu wszystko, tylko te majorzysko to powiadam wam, za waszą Jadzią formalnie szaleje...
— A toż się żeni...
— No, żeni z desperacyi! ale to jeszcze widłami pisano... bo z tego co ja widzę, choć to stary człowiek, ale kocha się strasznie... i ze serca mu to nie łatwo wyjdzie.
— Ej! zaś! przerwała Kunusia — co ci się zdaje! pleciesz!
— Plotę! albo to ja oczów nie mam, świata nie znam! mówiła Małgorzata. Moja kochana... Kiedy się człowiek zaleca w oczy pannie... to udawać może, ale straciwszy ją, jeśli po niej płacze i tęskni niepocieszony, to już chyba nie kłamie.
Kunusia słuchała.
— Jakże ty to wiesz? spytała.
— Co nie mam wiedzieć, kiedy to w oczy bije... mówiła Małgorzata. Niema dnia żeby tu nie przyszedł i godzinami nie siedział w pokoju panienki, a co się nawzdycha, nastęka, namarudzi, to gdyby oszalał. Razem go zastała że płakał, jak chustkę prędko do nosa podniósł, żebym nie postrzegła... Długi czas to pilnował żeby tu w pokojach nic nie ruszono z miejsca, potem mu coś zaświtało w głowie... uprosił jegomości o pozwolenie i dopieroż się rozgospodarował.. tobyście panny pokojów teraz nie poznali. Stary sprzęt wynieść kazał do pokoju na tyle i ustawić wszystko, a tu...
— Cóż takiego? zapytała Kunusia...
— A no, chodź tylko po cichu to ci pokażę...
Weźmiemy lampkę...
Stara piastunka zaciekawiona sama chwyciła za klucze, zeszły na drugie piętro, a gdy światło roztoczyło się po pokojach... Kunusia w ręce klasnęła z podziwienia.
W istocie salonik i pokój sypialny były wspaniale przyozdobione choć skromnie zarazem. Zwierciadła, dywany, firanki, fortepian nowy, klęcznik czarny, kilka lamp, naczynia na kwiaty, wazony kwitnące... czyniły je do niepoznania ślicznemi.
— A trzeba żebyś wiedziała... dodała Małgorzata, że te on sam wszystko rękami właśnemi ustawia, że te fraszki sam przynosi, niemal co dnia coś dokupi... A te kwiaty, a te szkatułki, już tam nie wiem co... Przyjdzie i godzinę siedzi i medytuje... aż mi go też żal, bo musi jednakże bardzo kochać tę pannę Jadwigę, kiedy już i nadziei nie mając żadnej, takiby rad ją przebłagać.
Kunusia chodziła, dziwowała się, głowa kiwała... poszła do sypialnego pokoju, oglądała toalety, szafy, ruszała ramionami i wzdychała...
— Co to wszystko pomoże, kiedy jej nie sądzono mieć go za męża! zawołała... darmo... Możeby i dobrym był dla niej, ale z pierwszego wejrzenia wstręt powzięła... a dziecko się przekonać nie może...
Siedziały tak z pół godziny razem, potem po cichutku Kunusia pożegnała Małgorzatę, a znając doskonale wschody i bramę ciemną, wyszła omackiem...
Na ulicy była noc czarna, lampy jak to bywa w miastach oświecanych przez spekulantów oszczędzających gazu i kieszeni, paliły się jakby zakatarzone i drzemiące... Mało kto sunął się chodnikiem... a cisza panowała w grodzie nieboszczyków... Kunusia odeszła już była na kilkaset kroków, gdy się jej zdawać poczęło, że ktoś za nią idzie zdaleka... Obróciła się, w istocie w dali wlókł się jakiś mężczyzna, słusznego wzrostu, obwinięty płaszczem... ale szedł zapewne wypadkiem tąż samą drogą...
Jednakże niepokój jakiś opanował staruszkę, czuła że gdyby ją wyśledzono, odkrytoby razem schronienie Jadwisi, zamiast więc wziąć się w prawo, umyślnie ruszyła w lewo na wypróbowanie. Odszedłszy kawałek drogi dobry, obejrzała się, mężczyzna ów szedł ciągle tąż samą drogą, staruszka jakoś poczęła być niespokojną, zatrzymała się, sądząc że ją minie. Cień ów znikł gdzieś za węgłem kamienicy.
— Ha! pomyślała, to mi się przywidzieć musiało, ale ostrożność nie wadzi.
Poszła tedy powoli nie tam, gdzie iść była powinna, nastawiając ucha i oka... i spostrzegła że to ta sama postać znowu zdala po pod murami za nią się posuwa. Ale strach ma wielkie oczy, byłato taż sama czy inna?
Rozmyślała Kunusia co począć, gdy spojrzawszy na oświeconą lampą figurę Zbawiciela, jakich pełno w Krakowie, a widząc przed nią klęczących kilka ubogich kobiet, powiedziała sobie, że najlepiej zrobi, gdy i ona tu pomodlić się przyklęknie, naglądając co się stanie z idącym za nią człowiekiem. Rachowała i na to że wmięszawszy się między ludzi, może potem ujść niepostrzeżona. Wsunęła się między babki zręcznie, potem miejsce zmieniła, chustkę, po której ją było można poznać, zdjęła z głowy i przytuliła się do muru... Owa postać ciemna krążyła jakoś zdaleka, widocznie niepewna co począć i gdzie iść dalej; choć stare oczy Kunusi, poznały w niej a raczej domyśliły się majora.
— Słuchaj, szepnęła do klęczącej przy sobie babki dobrze znajomej, weź moją chustkę na głowę, jutro mi ją oddasz u Panny Maryi, i idź do domu... Mnie szpieguje ktoś... nic ci się złego nie stanie... a trzy złote ci dam...
Uboga się nieco zlękła, ale uspokojona przez Kunusię, dała się namówić i zarzuciwszy chustkę poszła... Cień który się był w dalekim kramie zatrzymał, powlókł się za nią, Kunusia się ucieszyła niezmiernie ze swej przenikliwości; poczekała chwilkę i wykradła się z bijącem sercem w drugą stronę.
Nazajutrz raniutko ledwie Sykst wstał, wszedł major i rzucił czapkę na jego łóżko.
— Wiesz com miał wczoraj za przygodę? zapytał.
— No? jakąż?
— Ale osobliwszą... Przypominasz sobie żem do pani Sylwestrowej dochodząc pożegnał się z tobą zmiarkowawszy, że przy tej rozmowie prędzej zaszkodzę niż pomogę... Otóż, wróciłem w stronę twojej kamienicy...
— Po co? spytał Sykst.
— No, bom stary a głupi! odparł major, same mnie tam nogi prowadzą... Idę, mówił dalej — patrzę i oczom nie wierzę, poznaję... Kogo...
— Jużciż nie Jadwigę? przerwał Sykst.
— Ale starą Kunegundę.
— No! to być nie może.
— Ale tak było... Wślad tedy za nią. Weszła do twojego domu, przyczaiłem się, prosto poszła do Małgorzaty, siedziała tam z godzinę, chodziły razem oglądać mieszkanie panny Jadwigi. Mnie tylko niecierpliwość brała, żeby już się to raz skończyło, bom obrachował sobie, że za nią pójdę... no! i odkryję, gdzie jest panna Jadwiga...
— I odkryłeś.
— Ale ba! diabeł się w to wmięszał... Idę, mówił major smutnie, idę na palcach ostrożnie, stanie ona, stoję przytulony w bramie, aż mnie diabli biorą. Klękła pod figurą modlić się, wlazłem w przymurek za szkapę, czekam, oczy wytrzeszczałem... wstała, idzie, ja za nią... Wlokę się, wlokę i... przywlokłem... do szpitala!
— Jakto do szpitala? spytał Sykst.
— No, wyobraźże sobie, oczy mnie zmyliły. Inną babę po nocy wziąłem za tę i... omyliłem się.
— Ba! ba! rzekł gospodarz, to nie może być... ona cię w pole wywieść musiała, to kuta baba! Ale zawsze tyle zysku, że Jadzia w mieście...
— O! tego jestem najpewniejszy, odparł major. Nie mogę sobie tylko darować, żem tej czarownicy zaraz nie pochwycił, musiałaby mi powiedzieć.
Sykst głową kiwnął...
— Byłbyś ją umęczyć mógł, a słowaby nie pisnęła; ja ją znam... Tyleby z tego było korzyści, że Jadzia zostawszy sama strachuby się nabrała...
— To prawda, rzekł major, ale jakiż jest sposób?
Sposobów we dwóch znaleźli ci panowie z dziesiątek; były wszystkie doskonałe, na nieszczęście potrzebowały też wszystkie współudziału opatrzności, która się do tej zawikłanej sprawy mieszać nie chciała... Sykst zdał potem relacyą majorowi z wczorajszych swych starań, i potrafił przekonać Sylwestrową i jej córkę, że małżeństwo uroczyście przyrzeczone, odroczonym być musiało dla tego samego, iż major je chciał wspaniale obchodzić.
Uściskał Dubiszewski gospodarza, i w zapale wdzięczności ofiarował mu kupioną wczoraj dla niego tabakierkę z miniaturą Augusta III-go, która przynajmniej szambelanowi dworu tego króla służyć musiała. Była srebrna, wyzłacana, pięknej roboty, a portret miniaturowany na porcelanie. Sykst tak się rozczulił, że zapłakał.
— Powiedzże ty mnie, zawołał — dla czego z początku taki dla nas, dla mnie i Jadwisi byłeś twardy.
— Bom był i jest twardy dla wszystkich, odpowiedział major, bo mi się serce otworzyło pierwszy raz w życiu dla tego dziewczęcia i to uczucie zrobiło mnie lepszym, poczciwszym... Począłem kochać i starać się dawnym obyczajem, a skończyłem — dodał ze wstydem — ślamazarnie i jak student!
Zakrył sobie oczy major.
— Sam siebie nie poznaję, rzekł — dotąd rzucałem ludźmi nie wiele ich ceniąc, ta kobieta wzbudziła we mnie pierwsza bezinteresownością swoją, szlachetnością charakteru, poszanowaniem małżeństwa... szacunek i uwielbienie... oto cała tajemnica mój Sykście. — A Pan Bóg chciał, by w chwili kiedy się stałem lepszym, może godniejszym trochę szczęścia — jedyne, jakiego pragnąłem... cofnęło się na wieki odemnie...
Sykst patrzał, słuchał, był z respektem dla majora, ale znać było, że się nad nim litował, jak nad nieszczęśliwym kaleką.
— No, cóż robić! westchnął, trzeba się poddać woli Opatrzności.
— Naturalnie, kiedy inaczej nie można, rzekł kapitan; chodź na śniadanie, utopim frasunek w węgrzynie...
Sykst tak był przejęty darem tabakiery, że choć śniadaniom nie dowierzał, wypróbowawszy, iż mu łatwo się po nich w głowie kręci, nie opierał się tą razą; poszli...
Dubiszewski wszakże zbyt ufał we wszechmocną siłę węgrzyna... pił, czerwieniał, a był co raz smutniejszym...
— Wiesz co, zawołał po chwili, z mocnem postanowieniem... bądź co bądź... ja się nie ożenię nigdy!
— No — a Piotrusia... jakże będzie z Piotrusią.
Major się uśmiechnął i zmilczał...
Nigdy się to dawniej nie trafiało majorowi, żeby, wyjąwszy wielkie święta, do kościołów chadzał, teraz stał się jakoś tak nabożnym, że niemal codzień zajrzał do któregokolwiek z nich, a wiadomo, że ich w Krakowie nie brak na żadnej ulicy. Są zaś takie, na których i po kilka naliczyć można.
Wprawdzie domyślali się złośliwi, że to czynił, szukając tej zgubionej Kunusi i przypuszczając, że panna Jadwiga także w którymś z kościołów bywać musi. Może to była i prawda, ale zrazu major chodził bez książki, potem sobie staroświecki ołtarzyk kupił i modlił się.
Otóż nie wiem, czy to sobie u Pana Boga uprosił, czy dziwny traf szczęśliwy w pomoc mu przyszedł, ale się stało, że panna Petronella obudziła nadzwyczajną miłość w odstawnym pułkowniku węgierskim od honwedów... i, ponieważ magnat był młody, przystojny, bardzo majętny, znalazła się w przykrej konieczności szukania powodów do zerwania z panem baronem Dubiszewskim.
Dawno on już o to do Pana Boga wzdychał, ale gdy się rzeczy tak ukartowały nadspodziewanie, rolę nieszczęśliwego narzeczonego odegrał wybornie. Panna Petronella miała tę pociechę, iż się z nim rozstała z mocnem przekonaniem, że pamięć jej zaniesie do grobu... Znajdowała bowiem bardzo naturalnem, aby chociaż ona nie kochała, ją miłowano wiekuiście. Nie miałaby była nic przeciwko temu, żeby się major utopił lub w łeb sobie strzelił, ale na te ciężkie czasy, musiała się zadowolnić nieuleczoną jego rozpaczą; powód do zerwania znaleziony był nader zręcznie przez samą panię Sylwestrową, która w tęsknocie pana majora, w jego humorze, w usposobieniu całem, nieupatrywała rękojmi dostatecznych przyszłego szczęścia swej córki. Była pewna sprzeczność w zapatrywaniu się na serce majora matki i panny Petronelli, ale niekoniecznie zawsze dzieci dzielą przekonania rodziców.
Gdy po oddaniu zaręczynnego pierścionka Dubiszewski zaprosił Syksta na śniadanie, antykwaryusz uląkł się, aby go nie udusił w przystępie radości. Na śniadaniu był i ów pułkownik węgierski, przyszły mąż Panny Petronelli, lecz tej radości jakoś nie dopatrzył. Śniadanie trwało do ósmej wieczorem, jedli nie wiele, ale pili i jedli dobrze, a mimo to pogrzebłszy obu Dubiszewski wyszedł z sesyi, jakby po szklance zimnej wody...
Los poczynał mu widocznie sprzyjać; nazajutrz w kościele odkrył w ciemnym kącie Kunusię. Zaczaił się; stara go postrzegłszy została na summę. Major wysłuchał summy, po mszach kościół się wypróżnił, babki tylko i dziady krzątały się u drzwi, a Kunusia się modliła... Dobrze z południa nareszcie spróbowała wyjść, ale Dubiszewski znalazł się przy niej tuż.
— Jeźli pan zechce iść za mną, szepnęła mu staruszka, to ja przysięgam, że do nocy tu zostanę, albo pójdę w świat a panienki nie zdradzę...
— Moja panno Kunegundo, przecież ja nieprzyjacielem waszym nie jestem, a gonić cię nie będę, słowo daję...
— A, czegóż pan chce? spytała Kunusia niedowierzająco.
— Chcę się z wami rozmówić...
Stara piastunka wlepiła w niego oczy ciekawe...
— Widzicie, rzekł smutnie, żem dosyć dla waszej panny wycierpiał, pokutując za to, żem zrazu był obcesowy. Spójrzcież na mnie, twarz wam powie, że jak na starego, stwardziałego człowieka, miałem bólu dosyć... pocóż mi ma zadawać panna Jadwiga dłuższą pokutę? Niech powróci do domu, daję wam słowo honoru uczciwego człowieka, że natrętnym nie będę. Pozwoli mi widzieć siebie, odwiedzić czasem, będę jej za to wdzięcznym jak za dobrodziejstwo, nie? to przysięgam, że progu kamienicy nie przestąpię... Nie będę nalegał na pana Syksta, ani na nią, poddam się losowi mojemu. Kocham ją, to prawda, ale kocham tak, żem gotów wszystko jej poświęcić byle była szczęśliwą... powiedzcie jej to... Słowem starego żołnierza ręczę jeszcze raz, że mówię co myślę i czego postanawiam dotrzymać... Ma do mnie wstręt nieprzezwyciężony, ulegnę mu, usunę się... ale wiem i czuję, że gdyby bez uprzedzenia chciała... lepiej mnie poznać.
— E! nie mówmy już o tem! przerwała Kunusia.
— Dobrze, nie mówmy, podchwycił major; zgadzam się na wszystko co chcecie, niech tylko do domu powraca. Macie w niej wiarę, macie nad jej umysłem przewagę, użyjcie ich na dobre... Gdy powróci, powiemy że była u krewnych...
— A Sykst? spytała Kunusia.
— Ja go biorę na siebie, zawołał Dubiszewski. Słowa nie piśnie, przeprosi, będzie pokornym... mam go w ręku... Najmniejszej przykrości, jednego wyrazu ostrzejszego obawiać się nie powinniście...
Major nalegał tak, prosił, głos jego był tak przekonywający i pełen uczucia, że Kunusi łzy stanęły w oczach, pocałowała go w rękę.
— Mój ty miły Boże! szepnęła... gdybym ja była pana przedtem znała... i gdybyś pan miał choć piętnaście lat mniej.
Dubiszewski uśmiechnął się smutnie.
— Szkoda, odparł, że serce nie starzeje wraz z twarzą; wielkie to nieszczęście w piersi kaszlącej nosić młode uczucie... a gdy Pan Bóg chce za winy lat młodych ukarać człowieka, straszniejszej kary nad taką dolę zesłać mu nie może.
To mówiąc major ukłonił się Kunusi, która łzę w jego oku postrzegła, odwrócił się szybko i odszedł.
Dwa dni tak upłynęły bez zmiany, z rana trzeciego Dubiszewski podług swego zwyczaju szedł do Syksta, gdy podniosłszy głowę do góry postrzegł w pokojach panny Jadwigi okna otwarte.. Kilka wazoników z kwiatami wystawiono na powietrze a wychylone ich gałązki piły chciwie słońce poranne... Nie było w tem nic nadzwyczajnego, przecież majorowi uderzyło serce, a wszedłszy do Syksta po śmiejącej się jego twarzy, domyślił się, że Jadzia... wróciła. Stało się to tak jakoś naturalnie, jakby tylko była wyszła do kościoła... Wróciwszy, milcząc, przyklękła przed wujem i pocałowała go w rękę. Sykst się rozpłakał... nie powiedzieli słowa do siebie... i cała ta historya pokryta została milczeniem.
Sykst był tak uszczęśliwiony z obrotu rzeczy, iż usiłował majora zamówić na wieczór na górę, ale ten się oparł stanowczo.
— Słuchaj, rzekł — dość głupstw narobiłem i dosyć za nie odpokutowałem, dobrze jeszcze, że się to tak wszystko skończyło, szczęśliwy jestem, że ją choć zdaleka czasem zobaczę... będę się tem kontentował co możliwe, a na nowe szaleństwa porywać się nie myślę. Ja ją kocham tak, mój drogi Sykscie, że mi starczy wiedzieć, iż jest spokojną i szczęśliwą; radbym, żeby się przynajmniej lękać mnie przestała, żebym w niej obudził zaufanie i dosłużył się przyjaźni.
— No, jak chcesz, odparł Sykst, jak chcesz, ja nie namawiam, ale ci się przecie należy, choć Bóg zapłać za to coś dla jej przyjemności uczynił... tyle darów.
— To dzieciństwo, zawołał major, niema o czem i mówić, byle zapomniała tylko, żem jej strachu i boleści był przyczyną.
Mówili tak z sobą, gdy weszła Kunusia trochę skłopotana i stanęła w progu...
— No, a co? pieniędzy na obiad? spytał Sykst... wszak zgadłem...
— E! to tam mniejsza, odparła stara, ale mnie tu panna przysłała z inną rzeczą. Widząc, że pan major tu jest, kazała prosić na wieczór na herbatę, jeżeli pan pozwoli.
— Kogo? mnie? mnie? krzyknął przyskakując Dubiszewski... Złota panna Kunegundo, powtórz! prawdaż to...
Stara się zaśmiała, ramionami ruszając.
— Oh, tylko pan znowu tego nie bierz tak do serca... bo to...
— Bo, rozumiem! verstehe! capisco! je comprends, począł major... bo to tylko prosta litość, miłosierdzie... No! dobrze, ale zawsze ja pannę Jadwigę zobaczę...
— A ty powiedz pannie, przerwał Sykst, żem z niej kontent...
Major wcisnąwszy w rękę Kunusi co znalazł w kieszeni, porwał za czapkę i poleciał do domu. Zaniedbane wąsy i zrudziałe włosy dopominały się barwy nowej, a jakkolwiek major przysięgał, że pretensyi żadnej nie miał, że mu z głowy wywietrzały projekta... nie rad był się pokazać zaniedbanym, jeszcze starszym i bardziej odrażającym przed Jadzią.
Dzień szedł mu tak wolno, że się wieczora nie doczekawszy, pośpieszył do Syksta; ledwie zmierzchło, oba razem wchodzili do ślicznie przystrojonego saloniku... Jadzia stała w białej sukience, bledsza niż zwykle, trochę pomięszana, ale dodając sobie odwagi, Major przystępując do niej chwiał się na nogach, a gdy z raz mówić począł, zrozumieć go nie było można...
— Pani, rzekł... jesteś chrześcianką i pobożną, modlisz się codzień o win przebaczenie, choć ich nie masz, darujże wielkiemu przestępcy wszystkie jego grzechy, których powodem było nierozsądne, ale i żywe i serdeczne... przywiązanie pełne poszanowania. Biję się w piersi... winienem... alem ucierpiał za to i jeśli uleczonym być można, jestem nim. Nie obawiaj się mnie pani, widzisz przed sobą starego — niestety! zmuszonego na swój wiek pamiętać, przyjaciela. Daję pani słowo, że nim pozostanę, byle byś mnie nie wypędzała i zdala choć jednem z sobą pozwoliła oddychać powietrzem...
— Ale i ja... odpowiedziała Jadwiga, powinnam przeprosić pana majora, żem na jego sercu poznać się i ocenić go nie umiała. Jeśli były winy, to wzajemne, przebacz mi pan...
Dubiszewski do łez się prawie rozczulił, padł jej do nóg, chciał je całować, jednak prędko zmiarkowawszy, że tym zapałem może znowu napędzić obawy, wstał i rozpromieniony, wesół, zwrócił rozmowę na rzeczy obojętne...
W pół godziny potem, pani Sylwestrowa, Piotrusia i pułkownik od honwedów, który nie odstępował swej narzeczonej, zwiększyli towarzystwo... Piotrusia weszła rozpromieniona, tryumfująca, a choć ściskała Jadzię, na ucho zaraz o swojem szczęściu, wielkości, bogactwach, szeptać zaczęła... Na palcu jej błyszczał pierścień ze szmaragdem tak olbrzymim, że tylko cenę jego mogła wytłumaczyć przytomność na paluszku kobiety...
— Nic ci nie powiem więcej o sobie, w pół godziny później zawołała Piotrusia, odrecytowawszy cały romans węgierski, ale dodam tylko o czem najmocniej jestem przekonaną, że... major jest tobie przeznaczony... Nauczyłam się go lepiej cenić... to bardzo poczciwy człowiek i jak na galicyanina majętny! Co innego te węgierskie magnackie fortuny... jak mego męża przyszłego, ale też to kraj bogatszy.
Po herbacie grano, śpiewano, a Jadzia zagrała marsz węgierski Liszta pułkownikowi. Natomiast Piotrusia odśpiewała parę mazurków dla majora.
Siedziano dosyć długo, a co wszyscy łacno postrzegli, to, że ten wieczór pierwszy po powrocie Jadzi, cale był inny i niepodobny do wielu poprzedzających, które w saloniku jej spędzano wprzódy. Jadzia była swobodniejszą, weselszą. Major chłodniejszy na pozór ale spokojniejszy widocznie... Nie unikała go gosposia, sama kilka razy przemówiła do niego, uśmiechnęła się nawet, a gdy się rozchodzili, podała mu rączkę dobrowolnie.
— Za jedno się na pana gniewam, rzekła cicho, to za ten salonik i pokój! Panie majorze... wszystko to prześliczne, przepyszne, a dowodzi zacnego, szlachetnego serca twego... ale... wiesz pan jak drogie są człowiekowi sprzęty, na które patrzeć przywykł od dzieciństwa, które są dla niego pamiątkami... tych nic... złoto i jedwabie zastąpić nie mogą... Mówię to tylko dla tego, żebyś pan mi za złe nie wziął, że do darów, które wuj przyjął dla mnie, a które mi są miłe... jutro moje stare mebelki, gdzieniegdzie poprzysuwam... Trochę to będzie może mniej ładnie, ale...
— O! pani, bylebyś tych gratów nie wyrzuciła, czyń co się podoba...
Od tych wypadków, które nową erę życia rozpoczęły w domu pana Syksta, rok upłynął cały. Major Dubiszewski na krótki czas wyjechał był na wieś i powrócił, aby stale osiąść w mieście. Znalazł sobie obok kamienicy Syksta pierwsze piętro, umeblował je i dwa te domy składały niemal jedno gospodarstwo. Dubiszewski stołował się u dawnego towarzysza, a większą część dnia u niego spędzał, a że nie było co robić, pomagał mu ustawiać i porządkować jego muzeum. Powoli nabrał do tego smaku, pochwytał wiadomostki i przywiązał się do zbioru, który z metodycznością wojskową postanowił spisać, ustawić, ponumerować, i uczynić przystępnym i użytecznym. Sykst przekonawszy się, że umie szanować zabytki, przyjął tę pomoc wdzięcznem sercem. Nie bez tego, żeby się często nie posprzeczali hałaśliwie, ale spory najzajadlejsze zawsze jakoś major opłacał potem dla świętego pokoju i zgody.
To zbliżenie się do pana Syksta nie tyle było może dziwnem, ile prawdziwie ojcowska, serdeczna przyjaźń majora dla Jadwisi, która go się zupełnie obawiać przestała i jak się zdaje wstręt dawny do niego straciła. Żartowała sobie z majora czasami, płatała mu figle, a powoli przyszło do tego, że nim jak piłką rzucała... ale poczciwe dziecię czując swą siłę nad nim, nie nadużyło jej nigdy... a on! jakże był szczęśliwy, gdy jej najmniejszą potrafił zrobić przyjemność.
Stosunek tych dwojga istot był zaprawdę dziwny. Major krył się z namiętnością szaloną, która w nim cale nie wystygła. Jadzia zdawała się oswajać ze starym przyjacielem i poznawszy go bliżej, mawiała czasem pół żartem do Kunusi:
— Wiesz co, że gdyby major wyjechał i opuścił nas, doprawdyby mi bez niego smutno było i tęskno...
— Moja pannusiu, odparła cicho stara... gdybyś ty mnie posłuchać chciała... jabym ci coś powiedziała...
— Cóż takiego? mów matusiu...
— Ot — nie dziwaczyłabyś, a poszłabyś za niego i koniec... Czasem taki mąż stary lepszy i przywiązańszy od młodego... Przynajmniej ci go lada sroczka nie zbałamuci.
— Ale on o tem już myśleć sam przestał...
— No! no! szepnęła Kunusia, gadaj zdrowa, a ja co wiem to wiem...
Jadzia się zarumieniła...
— Ale moja Kunusiu, kiedyż bo toby było śmiesznie nawet; onby mógł być moim ojcem...
— Moja pannusiu... Kobieta jak kwiat więdnie prędko... a lepiej zawsze mieć u nóg tego, co do śmierci kochać będzie, nie młodszego, co potem prześwistawszy młodość twoją, pójdzie sobie szukać innych...
I nie mówiły więcej nic, ale Jadzia oswajała się doprawdy z myślą, nie już zaślubienia majora, bo o tem mowy nie było, ale zatrzymania go na zawsze przy domu.
Jakby się były skończyły te sprawy nie wiem, gdyby los też do nich nareszcie się nie mieszał w sposób nieprzyjemny ale skuteczny. Pan Sykst zamoczył się chodząc za stolikiem jakimś bardzo misternie wysadzonym drzewem, który gnił w kącie u żyda, dostał kataru, plaury, paraliżu płucnego i tak niespodzianie skończył żywot, że nawet testamentu zrobić nie miał czasu... Major jak brat najszczerszy, przy łóżku jego do ostatniej dosiedział godziny... Biedny starzec, już prawie mówić nie mógł gdy po spowiedzi u łoża jego uklękła płacząc Jadzia... Sykst ruszył ją sił ostatkiem, wziął jej rękę i złożył ją w dłonie majora... potem padł, oczy przymknął i wkrótce ducha wyzionął...
Major głęboko był wzruszony, rozumiejąc znaczenie tej ostatniej woli Syksta, nie śmiał jednak wcale dopominać się o jej spełnienie... Po pogrzebie potrzeba było myśleć o nowem jakiemś urządzeniu się, gdyż tak pozostać nie mogli... Major poszedł o tem pomówić z Jadzią, nie przypuszczając nawet, aby rozkaz wuja spełnić chciała...
Na pierwsze wszakże nieśmiałe bełkotanie jego, Jadzia wyciągnęła doń rękę i szepnęła cicho...
— Majorze, wola wuja jest dla mnie święta. Nie sądź, ażebym posłuszną jej była tylko przez poszanowanie opiekuna... oddawna postanowiłam wytrwałą twą i szlachetną przyjaźń zawdzięczyć zaufaniem zupełnem... Teraz znamy się dobrze... przebyliśmy wiele, ty moje słabości poznałeś, ja twój zacny charakter, bądźże mi opiekunem, ojcem, bratem, mężem i rodziną...
Major jak stał tak padł na kolana przed nią, posadzka się zatrzęsła. Kunusia wbiegła sądząc, że sprzęt się jaki obalił... i ona im dała błogosławieństwo pierwsze, jako przybrana matka...
Mimo żałoby, Dubiszewski wymógł, że ślub prywatnie w kapliczce klasztornej odbył się w miesiąc potem.
Państwo młodzi wyjechali zaraz na wieś i jakoś mi się już o nich więcej słyszeć nic nie zdarzyło.
Ciekawą powieść o tej dziwnej miłości pana majora, opowiadała mi sama panna Kunegunda, pokazując ów zbiór starożytności nieboszczyka Syksta Matesa nim jeszcze upakowanym został i przewieziony do dóbr Dubiszewskiego, gdzie bardzo wspaniale ma być umieszczony.
Lepiej też była objaśnioną panna Kunegunda o wypadkach życia Jadzi swej wychowanki, niż o starożytnościach dozorowi jej powierzonych, względem których dopuszczała się tak śmiałych określeń, iż słuchając ich z największem pobłażaniem, przychodziły straszliwe wątpliwości o losach tradycyj, podań i legend, których lud jest piastunem. Ludzie, epoki, nazwiska umiała w tak niespodziany łączyć z sobą sposób, zawsze z największą wiarą we własną nieomylność, iż słuchacz nie wiedział co więcej podziwiać, czy ubóstwo jej pamięci, czy twórczą siłę wyobraźni. Bądź co bądź, żaden przedmiot nie pozostawał bez objaśnienia i historyi, a w tem panna Kunegunda przypominała wielu uczonych, którzy nie chcąc się przyznać do nieświadomości, wolą bąka ustrzelić, niż cofnąć się przed zagadką.
Ukończywszy swe opowiadanie staruszka, zamknęła je słowy, które mogłyby stanowić morał powieści, gdyby ona koniecznie go potrzebowała.
— Mój panie, rzekła, poczciwe uczucie w człowieku zawsze prawie prędzej później się wynagrodzi... ludzie się na niem poznać muszą i Opatrzność ulituje... Passya zła wzbudza tylko obawę i wstręt... Niech im tam Pan Bóg błogosławi!..