<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Major
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz czekała na Jadzię... w zwykłem miejscu, ale zdaleka zobaczywszy ją idącą poznała że nic z sobą pocieszającego nie przynosi. W istocie niebezpieczeństwo rosło, a ratunku nie było żadnego. Sykst dał się całkowicie opanować dawnemu towarzyszowi broni i sam w siebie wmówił, że zapewnia szczęście siostrzenicy. — Major przychodził rano, bawił niemal dzień cały, siedział wieczorami natrętnie, rządził się jak u siebie, gospodarował zawczasu, usiłował przypodobać Jadzi, ale coraz bardziej ją przestraszał. Często Sykst nawet zostawiał go sam na sam z siostrzenicą i nową sługą Małgorzatą na cały wieczór, idąc do swych zbiorów, które z pozyskanych od Dubiszewskiego zasiłków pomnażał namiętnie.
W przededniu właśnie trafiło się podobnie i major, który najgorzej w świecie czytał, zaofiarował się po herbacie głośno deklamować pana Tadeusza... Sykst niemający najmniejszej ochoty słuchać go, wyśliznął się ze swoją lampką. Jadzia pozostawszy sama, przypomniała sobie radę Kunusi. Pocichu wybiegła na chwilę do klęcznika, jakby po błogosławieństwo Matki Bożej i wróciła z bijącem sercem, z silnem postanowieniem stanowczego rozmówienia się z panem majorem.
Dubiszewski, choć jego postępowanie bardzo jasno dawało do zrozumienia o co mu chodziło, wyraźnie się był jednak dotąd nie oświadczył, może dlatego że się stanowczej odmowy obawiał. Potrzeba było przywieść go do jasnego wytłumaczenia i odjąć mu wszelką nadzieję. Dla nieśmiałej Jadzi było to zadanie nadzwyczaj trudne, ale szło o przyszłość, o życie — musiała...
Gdy powróciła od obrazu, a major przestawszy czytać na chwilę, z oczyma wlepionemi w nią miał na nowo rozpocząć, Jadzia stanęła przy stoliku i zebrawszy się na odwagę, poczęła:
— Za pozwoleniem pana... nim dalej czytać pan zacznie, radabym z nim pomówić.
Dubiszewski domyślał się wszystkiego, chciałby był uniknąć rozmowy, ale nie znalazł na to sposobu.
Rachował na swą zręczność.
— Jestem zawsze na pani rozkazy, najmilej mi spełnić każde jej życzenia.
— Panie majorze, odezwała się Jadzia głosem drżącym, muszę być z nim otwartą, odezwać się do jego szlachetnego serca.
— Niech pani mówić raczy! proszę! proszę... zawołał książkę usuwając Dubiszewski... Sam dźwięk jej głosu...
Od niejakiego czasu uczęszczasz pan codziennie prawie do naszego domu, zaczęło dziewczę rumieniąc się, zdajesz się szukać naszego... mojego towarzystwa, mówisz mi grzeczności... postępowanie mego wuja, wtajemniczonego w projekta pana nie pozostawia wątpliwości o jego zamiarach... pan chcesz się starać o moją rękę? Tak czy nie?
Major się coraz gorzej mięszał, obejrzał się na drzwi, jakby powoływał na pomoc Syksta, ale ten siedział na pierwszem piętrze...
— Pani... odparł major... muszę wyznać, że się nie mylisz... tak jest... pierwsze wejrzenie na nią, obudziło we mnie szalone, gwałtowne, pełne szacunku przywiązanie... W niem czerpię pewność, że mógłbym jej szczęście zapewnić.
— Bardzo panu majorowi wdzięczną jestem za jego dobre chęci dla mnie, ale zdaje mi się, że szczęście, aby niem prawdziwie było, musi być dziełem własnem i wyborem człowieka. Narzucić mu go siłą nie można. Muszę panu wyznać, że nie mam ufności w to, aby szczęście moje i pańskie w jakikolwiek sposób wspólnem nam być mogło.
Major się zmarszczył, mimo pozornego uśmiechu.
— Pozwól sobie pani powiedzieć także, dodał, że co się tyczy szczęścia i życia, my trochę doświadczeni ludzie, lepiej znamy jego warunki i trafniej odgadujemy przyszłość. Wypadałoby by więc spuścić się na nas i więcej ufać sercu, które...
Jadzia przerwała niecierpliwie.
— Chciałżebyś pan, mimo mej woli i przeciwniej czynić mnie szczęśliwą niby, a w istocie najnieszczęśliwszą? Zapewne w rachunkach pańskiego doświadczenia niepospolitą cyfrę zajmuje majątek, dostatki, zbytek... dla mnie to są rzeczy obojętne...
— Tak, dziś może, rzekł major, nie w przyszłości. Ale wyznam pani, że nie tyle liczę na mienie i bogactwo, co na pełne przywiązania serce moje, które u nóg jej składam...
— Panie majorze, odezwała się niecierpliwiąc nieco Jadzia — potrzeba mi było niepospolitej odwagi, aby z nim wszcząć tę rozmowę, z niej już miarkować pan możesz łatwo, jaki strach natchnął to męztwo. Ja nie mogę przywiązania pańskiego odpłacić, ja nie czuję w sobie nie... ja...
Tu jej głosu zabrakło, ale Dubiszewski uśmiechając się przerwał.
— To przyjdzie z czasem, rzekł... takie przywiązanie jak moje, musi nawet wstręt przezwyciężać.
— Odzywam się do pańskiego serca, do tego przywiązania, mówiła żywo, Jadzia prawie niesłuchając odpowiedzi... proszę pana i błagam... nie czyń mnie najnieszczęśliwszą.
— Ale owszem ja chcę panię najszczęśliwszą uczynić, przerwał uparty major uśmiechając się — i otoczyć ją blaskiem, zgadywać jej najmniejsze upodobanie, stać się jej sługą pokornym...
— Zostaw mnie pan, błagam go przy mojem dzisiejszym spokojnym kątku i niedostatku... ja nic więcej nie chcę... ja pana zaklinam, ja go proszę...
— Więc to jest wstręt nieprzezwyciężony? spytał Dubiszewski smutnie...
— Tak, muszę przyznać, choć mnie to wiele kosztuje, mówiła Jadzia nabierając odwagi... od pierwszego wejrzenia obudziłeś pan we mnie obawę, strach, niepokój... a staranie jego o mnie rozpacz...
— Wiesz pani że to jest najprzyjemniejsze wyznanie jakieś mi uczynić mogła, odparł po namyśle major... jest to rękojmia mającego się zrodzić uczucia silniejszego, które jeśli ma być trwałem, zawsze się od strachu i niespokojności poczyna. My, ludzie doświadczeni, znamy się na tych symptomatach, które panią młodą i bojaźliwą przerażają nadaremnie. Niech mi pani zaufa...
Jadzia padła na krzesło płacząc. Major stał chłodny, nieporuszony — nieubłagany — na pozór, choć głęboko przejęty.
— Niech się pani uspokoi, rzekł, to są uczucia przemijające, będące w naturze rzeczy wolą, z której się nieochybnie zrodzi przywiązanie stałe, nie płocha sympatya, którąby lada wietrzyk mógł zmienić w trwałą nienawiść. Rodowód uczuć jest mi dobrze znajomym.
Z za łez Jadwiga zebrała się jeszcze raz na odwagę.
— Ponieważ pan niemasz nademną litości, rzekła, muszę dodać, że sumienie mi nie dopuści związać mojego serca z człowiekiem tak mało szanującym uczucie moje i prośby... Przywiedziesz mnie pan do ostateczności bez żadnego dla siebie pożytku... Skoczę raczej do Wisły, niżbym z nim poszła do ołtarza, cóż to panu pomoże, iż mnie zgubisz...
Major począł się uśmiechać dziwnie.
— Wszystko to zwykłe, panieńskie egzaltacye.. to są słowa, to są groźby... Serce przejęte dla pani najgorętszem przywiązaniem nie da się zrazić niemi... Byłoby słabością z mojej strony, gdybym uległ chorobliwej fantazyi i ustąpił... pozwól mi pani mieć nadzieję i trwać w mocnem postanowieniu zapewnienia jej szczęścia, dla którego żadna ofiara nie będzie za wielką... gotów jestem na wszystkie a moje postępowanie w tej chwili, które się pani wyda pewnie dzikiem i nieludzkiem, jest jedną z tych ofiar właśnie...
Ton, jakim te wyrazy były wymówione, zimny uśmiech majora, jego upór zrozpaczyły niemal Jadzię, która poczęła płakać na nowo i zachodząc się od łez, uciekła do swego klęcznika. Major pozostał w pierwszym pokoju, zadzwonił na Małgorzatę, kazał zanieść szklankę zimnej wody pannie Jadwidze i siadł na kanapie, czekając, aż się uspokoi. Nadszedł na to Sykst, a nie widząc siostrzenicy spytał o nią.
— Wyszła na chwilę, bo ją nieco głowa dziś boli, rzekł major — czytałem zbyt głośno, może za długo... potrzebowała odpocząć...
Nie ruszył się jednak nielitościwy stary kawaler ze swego miejsca, począł rozmowę z towarzyszem, okazywał humor jak najlepszy i doczekał herbaty, na którą Jadzia uspokojona nieco wyjść musiała. Spojrzał na nią badająco, i dostrzegł na twarzy jej wyrazu tak surowego, tak pewnego, iż się mimowoli zmieszał. Sądził, że zwyciężył w walce, jedno wejrzenie przekonywało go, iż się ona dopiero rozpoczynała. Ale Dubiszewski mało ważył upór niewieści i wolę młodego dziewczęcia, powiedział sobie w duchu.
— Wojna to wojna! Zobaczymy więc, kto z nas zwycięży... zobaczemy!
Reszta wieczoru upłynęła jak zwykle na czytaniu i rozmowie między dwoma staremi. Jadzia milczała, a na zapytania majora, który jej nieoszczędzał, odrzucała prawie wzgardliwemi pół słówkami. Dubiszewski był tem najtrętniejszy jeszcze... choć pokorny i grzeczny...
Kiedy rano nazajutrz spotkała się z Kunusią i zaczęła jej opowiadać swoją wczorajszą rozmowę, stara sługa nie mogła utrzymać swego gniewu i z niecierpliwienia.
— To stary kamień! zawołała... no! dobrze! nie będzie innego ratunku... więc musiemy uciekać od niego... ja znajdę schronienie.
— Ale moja poczciwa Kunusiu, odpowiedziała Jadzia, my się w myszą dziurkę nie skryjemy... będą nas szukać, wuj ma prawo nademną, on mnie wychował, jest moim opiekunem. Znajdą nas tu łatwo.
— To pójdziemy gdzieindziej, odparła stara... świat szeroki, a ja ciebie dziecko moje nie opuszczę... o! nigdy!
— Ale o czemże? zapytała Jadwisia... ja nie mam grosza... ty także...
Kunusia się uśmiechnęła tylko... powoli dobyła sakiewkę i pugilares zatłuszczony z kieszeni, westchnęła i poczęła pobożne kłamstwo.
— Panienka nic nie wiesz, ale poczciwa matka wasza, która mnie znała i ufała mi, a może przeczuwała co brat zrobić może, oddała mi dla was choć nie wielki fundusik... Przykazała mi nie użyć go chyba w największej potrzebie dla was, dla tego trzymałam to w tajemnicy do dziś dnia... Mamy tu tysiąc talarków... moja panno! a to jest ogromny pieniądz! gdyby był Sykst o nich wiedział, dawnoby poszły na graty i łomy... alem to tuliła i kryła się z tem jak z grzechem...
Kunusia kłamała; był to jej grosz własny, ciułany przez całe życie, a w części odziedziczony po rodzicach. W przewidywaniu lat niedołęztwa uzbierała go była sobie biedna sługa i przynosiła na ofiarę przywiązania do sieroty. Jadzia słuchała i nie rozumiała, wierzyła i wątpiła, ale Kunusia dokomponowała takie szczegóły, tak jej potrafiła wmówić, że to był własny jej pieniądz, pozostawiony przez matkę... iż w końcu musiała temu uwierzyć... Oczy starej sługi śmiały się i płakały.
— Bądźże spokojną, rzekła — jesteśmy bogate... uciekniemy obie do Lwowa, aby nas tu nie odszukano, najmiemy izdebkę, będziemy pracować, szyć... krawcować, a choćby prać bieliznę i cerować przyszło, ręce nam od tego nie poodpadają...
Mimo tej pociechy, Jadzia się uspokoić całkiem nie mogła; rzucić się tak w świat samej z tą staruszką, na łaskę losu, wśród nieznanych ludzi, przerażało ją... Czuła, że jej młodość sama stanowiła niebezpieczeństwo, że zerwanie węzłów rodzinnych tworzyło nowe i straszne położenie sierocie... Kunusia nie więcej miała odwagi w duchu, ale ją udawać musiała i choć serce bolało, śmiała się ustami, zażywała tabakę... usiłowała okazywać się wesołą. Pociągnęły tak rozmawiając do kościoła razem, a ztąd Kunusia poszła na radę do przełożonej klasztoru, w którym znalazła schronienie... Wychodziła ztąd około południa i zamierzała dla szpiegowania co się u Syksta dzieje, prześlizgnąć się około jego domu lub dostać do szewca na dole, bo z nim była w dosyć przyjacielskich stosunkach, gdy na drodze spotkała znowu Dyngusowicza.
— A! a! oto szczęście, żem asindźkę nadybał, zawołał stary żołnierz... a proszę-no zemną, bo ja waćpanny właśnie szukam.
— No-cóż tam takiego?
— Ale zobaczycie zaraz sama... odparł Dyngusowicz... ja po żołniersku biorę się do sprawy, kiedy ją mam na sercu... Chodźcie ze mną na Piasek...
— Po co?
— O! a na cóż ta ciekawość przedwczesna! — rzekł śmiejąc się stróż... domyślisz się asindźka łatwo, że idzie o majora... Proszę mi zaufać, zrobiemy mu niezłego figla...
— Majorowi figla!! krzyknęła Kunusia... a niechże ci Bóg płaci, aby prędko...
— No, to chodźmy...
Poszli tedy razem, ale przez drogę daremnie się stara chciała coś dowiedzieć od Dyngusowicza, śmiał się tylko i powtarzał... Cierpliwości! a jak to te kobiety są ciekawe...
Na Piasku zaszli do dworku niepozornego o wysokim dachu. Dyngusowicz zadzwonił, wyszła służąca, poszeptali coś, wprowadzono ich oboje do jakiegoś mieszkania przyciemnionego, wilgotnego i niezbyt wykwintnego, ale z pewnem staraniem utrzymanego mimo ubóstwa, które znać było wszędzie...
Po chwilce oczekiwania z drugiego pokoju wybiegła dosyć żywo kobiecina nie pierwszej młodości, ale wyglądająca jeszcze świeżo, z oczyma czarnemi jak węgielki, chuda, rumiana, a na pół tylko ubrana. W twarzy jej malował się dziwny, niecierpliwy niepokój, pośpiech; popatrzyła na Dyngusowicza, na niepozorną Kunusię i kiwnąwszy im głową padła na stare krzesło.
— A cóż panie Dyngusowicz! słyszę moją zgubę odkryłeś? zawołała żywo.
— A jakże, sędzino dobrodziejko, jest, jest, trzymamy go, właśnie tu przychodzę z tą godną osobą, która pani zda relacyę o majorze...
Kunusi aż oczy zabłysły, gdy to usłyszała.
— Siadajże moja kochana — rzekła żywo sędzina... siadaj! Jakże? jest on? he? — gdzie? nie żonaty jeszcze? nie żonaty? mów?
— Major? spytała Kunusia... jest, jest, tu w Krakowie... nie ożenił się dotąd, ale stara się o jedną panienkę i... jeśli co nie przeszkodzi, to się z nią gwałtem ożeni...
— Ale bo waćpani...
— Panna! przerwała Kunegunda.
— A! panna nic nie wiesz, żywo mówiła sędzina... Major się szalenie, zapalczywie, okrutnie i bardzo długo kochał we mnie... Miał się nawet zemną żenić, byliśmy jak zaręczeni... tak jest...
— I cóż przeszkodziło? zapytała Kunusia.
— A jużto prawdę powiedziawszy, cicho dodała sędzina... mnie się inne partye trafiały... widzisz moja kochana, on jeszcze nie był majętny... Ale...
— I major...
— Odprawiłam go! zawołała sędzina, ale ja ci ręczę, że on się dotąd we mnie kocha, że gdyby tylko mnie zobaczył, rzuci mi się do nóg. A! już to, przyznam ci się, dodała przeglądając się w lustrze, że ja sama byłam winną wszystkiemu, bo to poczciwe majorzysko, bardzo, powiadam ci, bardzo był zakochany, a ja wybredzałam... No, ale teraz... a! teraz tobym go już chętnie wzięła.
Spojrzała na Kunusię, która jakoś niezbyt radosną będąc, rozpatrywała się w sędzinie.
— Tak... dawne przywiązanie, wybąknęła przez grzeczność.
— Ale co to przywiązanie, przerwała jej sędzina — to był szał, to była waryacya — ten człowiek głowę dla mnie tracił... a gdym mu pierścionek odsyłała, o mało sobie w łeb nie strzelił.. Słowo ci daję...
Paplała biedna sędzina żywo, plącząc niewyraźnie, zrywając się i przysiadając na kanapie, patrzając w zwierciadło — śmiejąc się, to wzdychając...
— Widzisz moja duszko — dodała w końcu, gdyby teraz tylko zręczność spotkania się z nim, to już ci daję słowo, że go pochwycę... że pójdzie za mojemi stopami jak mały piesek, że co zechce z nim zrobię...
Nie bardzo temu zdawała się wierzyć stara sługa, ale tonący brzytwy się chwyta...
— Któż wie? myślała sobie — może ta sędzina z którą się miał żenić, potrafi go nam odciągnąć.. zawsze choć tego spróbować potrzeba.
— Ułatwcie mi tylko spotkanie z majorem, poczęła po chwili sędzina — już ja wam powiadam że moim będzie... A to i sobie i mnie i jemu zrobicie przysługę... on nie może być szczęśliwy bezemnie, ja muszę wyjść za niego... bo to już było widać przeznaczenie... Ah! fatalność. A bardzo postarzał?
Sędzina tak nieustannie szczebiotała, nikomu słowa nie dając przemówić; ledwie Kunusia otworzyła usta, zamykała je natychmiast swoją paplaniną...
Ale już tylko mi dajcie wstęp do tego domu, dodała, ja za wszystko ręczę... A to jest rzecz łatwa... poznajomię się w kościele z waszą panną Jadwigą... ona mnie może poprosić na wieczór i... A! to major będzie miał siurpryzę! wchodzi, spogląda... oczom nie chce wierzyć... To ja... wierna Matylda twoja... I rzuci mi się do nóg! Rzecz skończona, zapowiedzie, wesele, jadę na wieś i dam waćpannie pięknego gościńca.
— A mnie? spytał Dyngusowicz trochę żartobliwie.
— Ale naturalnie... cóż fajkę? zawołała sędzina... porcelanową! cha! cha! Czy major wąsy czerni... a! to nieznośna rzecz, bywało mi na ręku też szuwaks zostawiał... a wyłysiał? nie? ale bo już i wówczas był trochę łysy! Dobry człowiek! a! bardzo dobry człowiek... Trochę skąpy... ale za serce go wziąwszy — najlepszy...
Kunusia słuchała... nie mogąc się odezwać; bolało ją to nieco, ale z sędziną nie było sposobu, pytlowała jak młynek na wiosnę, gdy woda wielka.
Nie rychło mogło przyjść do porozumienia, ale że rzecz była bardzo prostą i łatwą, że szło tylko o zbliżenie jej do Jadwisi, gdyż już resztę brała na siebie, ułożyły się gdzie spotkać się mają i na kiedy pani sędzina ma być gotową.
A już też się ubiorę, — przerwała wśród układów sędzina — powiadam ci.. no! zobaczysz... włożę suknię paliową, bo w tym kolorze chodziłam często, gdy się we mnie kochał, wstążki na głowę pąsowe, bo to mi bardzo do twarzy... loki dawniej nosiłam à l’anglaise, to tak się tak zafryzuję... no zobaczysz. Ja wam powiadam... padnie, gdy mnie ujrzy! powie: królowo serca mojego... pani... A ja... wstań, rycerzu... przebaczam ci. Tylko — cóż ja mu mam przebaczyć? kiedy... mniejsza o to... uśmiechem mu odpowiem, podam rączkę... Rzecz skończona... W niedzielę zapowiedź pierwsza, bo ja mam z sobą zawsze wszystkie potrzebne papiery, na wszelki wypadek, we środę święto, zapowiedź druga, a trzecia przy ślubie... Nie potrzeba żadnych występów i przygotowań, skromnie ale z gustem... A! z gustem... Ja mam gust...
Byłaby może sędzina parę godzin jeszcze gadała, ale Kunusia żegnać ją poczęła... Nie skończyło się to aż w sieni.
— A! niechże ją dunder świśnie! zawołał odszedłszy Dyngusowicz... ależ baba trajkocze! O! biedny majorzysko! chyba w uszach bawełnę będzie nosił.
— Ależ się w niej kochał! przerwała wzdychając Kunusia.
— A no! na zabój! rzekł stróż — to pewna... I tak się spiskowi rozstali.
Zjawił się tedy nowy, niespodziany i doskonały sprzymierzeniec. Z wieścią o nim Kunusia krążyła dzień cały około kamienicy pana Syksta, starała się zobaczyć z Jadzią, ale tego dnia coś jej wyjść przeszkodziło.
Gotowała się burza nad głową pana Dubiszewskiego, który się niczego nie domyślał... Dni kilka przeszło spokojnie i najpodejrzliwsze oko nic dostrzedz nie mogło, oprócz nieco weselszej twarzy Jadwisi. Na niedzielę zaprosiła Jadzię, panią Sylwestrowę; miał naturalnie jak codzień tak i tego dnia być Dubiszewski. Przy obiedzie od niechcenia poprosiła wuja, całując w rękę siostrzenica, żeby jej pozwolił zaprosić na herbatę poznaną w mieście osobę, bardzo miłą, z którą przyjaźń zabrała.
Pan Sykst nie dopytując nawet o kogo chodziło, najchętniej zgodził się na to... Już lampa się paliła na stoliczku Jadzi (dwie panie zaproszone przyszły wcześniej), gdy Sykst z Dubiszewskim wróciwszy z przechadzki, zbliżyli się do drzwi bawialnego pokoju.. Na kanapie wystrojona, wyróżowana, niespokojna, rwąc chustkę, którą trzymała w rękach, z oczyma zwróconemi na drzwi, ledwie słowo mogąc przemówić... kipiała niespokojna... sędzina... W najlepszym humorze, strojny, wesół, nic się nie domyślając co go spotkać miało, wszedł lekko i swobodnie pan major... Pierwsze wejrzenie jego zwróciło się ku Jadzi, ale wypadkiem rzuciwszy okiem na kanapkę, nie bez wzruszenia dostrzegł na niej paliową suknię i pąsowe wstążki... Niestety! podobno tylko te barwy a nie twarz sędziny przypomniały mu przeszłość.
Jejmość, która się sceny teatralnej spodziewała na pewno, siedziała uśmiechnięta. Major w istocie z początku stanął jak wryty, potem usta powoli jakiś śmieszek mu dziwny przeciągnął i zbliżył się śmiało ku kanapie.
— Kogóż to ja widzę!... pani sędzina! zawołał... co za miła niespodzianka! Ale mylę się może niewłaściwym zowiąc tytułem!... bo... spodziewam się, że pani musiała znaleść człowieka do uszczęśliwienia i dziś...
Major wymówił to nieco szydersko...
Sędzina, która się wcale innego spodziewała wrażenia, pobladła, uczuła się obrażoną...
— Dziś, jestem wdową, rzekła... tak jak byłam... mylisz się waćpan sądząc, że łatwą jestem w wyborze i płochą... Wolałam nie pójść za mąż, niż wyjść lada jako...
— A! zawołał major... to bardzo słusznie...
Była krótka chwila milczenia, Dubiszewski zupełnie spokojnie usiadł przy pannie Jadwidze, był tylko trochę bledszy niż zwykle, bo znać było, że się domyślał intrygi i obraził użytym przeciwko niemu środkiem derywacyjnym.
— Jakże też to dawno, odezwał się, pochylając ku sędzinie — jak nie miałem przyjemności widzenia pani dobrodziejki.... wszak to lat...
Arytmetyka ta wcale była nieprzyjemną dla wdówki, która za młodą uchodzić chciała; nie dała ona mówić Dubiszewskiemu...
— A tak... ale dla mnie, poczęła paplać, lata te upłynęły, nadzwyczaj wesoło i prędko.
— Bardzo się cieszę, dodał major — ale bo to państwo nic nie wiecie, rzekł umyślnie od razu chcąc wypowiedzieć wszystko... wszak to ongi należałem do licznego tłumu adoratorów pani sędzinej dobrodziejki i kochałem się w niej szalenie, i byliśmy po zaręczynach...
— A! a! po zaręczynach — przerwał Sykst.
— Tak jest, kończył major... po zaręczynach, ale pani sędzina dobrodziejka wzgardziła sercem i ręką moją... potrzeba się było poszedłszy z kwitkiem pocieszyć i szczęśliwszemu ustąpić z drogi...
Sędzina o mało się nie rozpłakała z gniewu, policzki jej pałały, usiedzieć spokojnie na kanapie nie mogła.
— A tak... przerwała... coś podobnego było... ale ja... tyle w życiu doświadczyłam od mężczyzn i ich niegodziwości... że postanowiłam była nie iść za mąż...
— I trwała pani w tem postanowieniu? spytał szydersko major.
— To się okaże... dwuznacznie odpowiedziała sędzina — to się okaże.
— Przynajmniej może pani na wesele zaprosićby powinna, dorzucił nielitościwy major i zwrócił się cały ku pannie Jadwidze.
Po tej krótkiej rozmowie widocznem już było, że wielkie nadzieje, jakie Kunusia i Jadzia budowały na owej gadatliwej wdówce, spełzły na niczem, i naraziły je tylko na zemstę majora, gdyby major był mściwy. Prawdę rzekłszy, zmartwił się on mocno tym dowodem niechęci Jadwigi, ale ukrył przykre wrażenie i starał się okazać obojętnym i wesołym.
Sędzina próżno popisywała się z dowcipem, z muzyką, ze śpiewem, z figlarnemi wejrzeniami; nic na nim nie czyniło pożądanego efektu, był zimny... Wspomnienia obudzały w nim uśmiech tylko.
Wdowa udawała wesołość i trzpiotowatość, ale w sercu miała gniew i chęć zemsty nieubłaganą. — Major tem większą udawał także wesołość. Sykst był chmurny, bo się domyślał jakiejś sztuczki a Jadwiga siedziała na ustroniu, prawie sobie wyrzucając, że za poradą niewczesną tak dziwnego chwyciła się środka. Wieczór był dla wszystkich nadzwyczaj męczącym, ale najprzykrzejszym prawie dla nieszczęśliwej sędziny, która tylko przez jakiś wstyd do pewnej godziny placu dotrzymywała.
Aby nieco położenie swe poprawić, musiała się w końcu biedna, upokorzona kobiecina udać do kłamstwa po ratunek i wyznała, że jest zaręczona i wkrótce ma wyjść za mąż. Imię jednak przyszłego małżonka z powodów familijnych, musiała jeszcze zachowywać w tajemnicy... Tą ostatnią strzałą, raziwszy niewdzięcznego majora w piersi, pożegnała się i odeszła...
Na wschodach dopiero łzy jej się rzuciły z oczów...
W saloniku panowało po wyjściu sędzinej, którą major przeprowadził, głuche, śmiertelne milczenie; pan Sykst z gniewem spoglądał na siostrzenicę, Jadzia z oczyma suchemi, z gorączką jakąś, w osłupieniu, nie widząc patrzała przed siebie... Pani Sylwestrowa nie wiedziała co począć.
— Śliczna historya... jak Boga kocham, mruczał Sykst... tego mi brakło... a to wszystko z łaski waćpanny... to wszystko, żeby się uwolnić od najpoczciwszego z ludzi, który nam szczęście przynosi... Otóż to wdzięczność! otóż to zapłata za przytulenie sieroty...
— Wuju mój, rzekła Jadzia śmielej, gdyby to dla twojego szczęścia było potrzebnem...
— Otóż dla mojego potrzebne... bo twoje jest mojem. Ależ nierozsądna... bełkotał Sykst. Sylwestrowo, czemu jej tego nie wybijesz z głowy, a to oszaleć potrzeba...
— Ileż to razy próbowałam... odezwała się nieśmiało krewna — ale Jadzia słuchać nie chce...
Jadzia milczała, bladła tylko straszliwie, głowa jej pochyliła się na piersi... a ciało stoczyło martwe na posadzkę... Pan Sykst poskoczył z krzesła...
Dziewczę było omdlałe... Straszny rozruch zrobił się w pokoju, wszystkie dzwonki poruszono, wbiegła Małgorzata... cucąc oblaną wodą Jadzię, i właśnie, gdy oczy otwierającą podnoszono z posadzki, wszedł do pokoju napowrót major Dubiszewski, uwolniwszy się od Matyldy, która raz pozbywszy się ludzi, wyłajała go z największym gniewem bez ceremonii i precz mu sobie iść kazała.
Ślady omdlenia świeżego jeszcze, zrobiły na nim wrażenie przykre, stanął milczący, jakby się wahał, co ma począć, spojrzał na biedną Jadwisię z pokorą i błaganiem... i słowa nie mówiąc usiadł... Ale wieczór po tych wypadkach nie mógł się przeciągnąć długo, pani Sylwestrowa się żegnała, wyszli z Sykstem razem.
— No cóż, trważ w swem postanowieniu? spytał Sykst towarzysza broni... mimo tych wszystkich historyi.
— Do końca wytrwam... odparł major spokojnie... Na wielkie szczęście, nie dziw, że długo i uparcie pracować potrzeba...
— Gdyby to było wielkie szczęście! pocichuteńku szepnęła zazdrosna nieco pani Sylwestrowa, jakby od niechcenia wskazując mu wejrzeniem pannę Petronellę... Ale Dubiszewski tak był smutny i pogrążony, że na piękną pannę ani się oglądnął... Wyszedł na ulicę... i nie wiedział sam, jak się dostał do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.