<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Major
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Noc przeszła jakoś spokojnie dla pana Syksta, ale się zbudził zawcześnie, choć nie dając znaku życia, aby rozmyśleć nad dniem wczorajszym i trapić się skutkami swej lekkomyślności... Nie taił on przed sobą, że okazał wielką słabość charakteru, że owe wczorajsze zdarzenie mogło mieć bardzo złe skutki... a stosunek z majorem wielkie niedogodności. Traktamenty i podwieczorki na które się raz dał skusić, mogły wraz z natrętnością Dubiszewskiego wpływać fatalnie na dalsze losy jego zbiorów i jego domu, mnożąc wydatki a zajmując wiele drogiego czasu. Ale jak zawsze człowiek wyrzutami sumienia obarczony, usiłuje się przed sobą samym uniewinnić, tak i pan Sykst wpadłszy na myśl, że ta znajomość mogła wydać owoce cudowne dla Jadwisi, — los jej zapewnić, uczynić ją panią — chwycił się oburącz tego sofizmatu i poargumentowawszy nieco przekonał się najdowodniej że to wszystko uczynił dla dobra Jadzi, dla jej szczęścia i przyszłości, pomału wbił to sobie w głowę, że się niesłychanie dla niej poświęcił. Z tą myślą wstał nazajutrz, dumny wielkiemi projektami, które miał doprowadzić do skutku, rozważając tylko jakby to majorowi okazać swe zbiory, nienarażając się na śmiech jego i obudzając podziwienie i szacunek... Dumał nad tem wyglądając już gościa, gdy Kunusia ukazała się ze szczotką w progu. Po wczorajszej małej sprzeczce z poczciwą staruszką nie było wątpliwości, iż dziś we cztery oczy nastąpi daleko draźliwsze tłumaczenie. Powitał ją ujmując, jak najgrzeczniejszem — dzień dobry... Ale nieubłaganej niewiasty tak łatwo rozbroić nie było można, chmurę miała na czole i niespokojnie zażywała tabakę raz po razu, co zawsze bywało u niej złym znakiem.
— A co jegomościuniu! odezwała się — a co? pięknie tu u nas teraz w domu będzie jak się tu pan major, a za majorem może i innych darmozjadów naściąga... Śliczne będziemy mieli życie... a jegomość zawsze prawi że spokój kocha, że samotność lubi! no! no!
— Ależ to stary mój kolega! zawołał Sykst.
— Temci gorzej! jeszcze tu w domu gdzie młoda panienka, nasprowadzaj ich pan z całego świata, ilu się znajdzie tylko, naprowadź ich do jej mieszkania, przyjmuj, pój, karm... zobaczysz że i siebie i ją tem zamożysz...
— Ależ moja Kunusiu, odezwał się stary niecierpliwie, przecież ją za mąż wydać potrzeba...
— Tylko nie za takiego z szwarcowanemi wąsami.
— Tak! tak! z rudemi a golca, brukowca, szaławiłę, przerwał Sykst... a człek stateczny.
— A gdzieżby już nie miał nim być w tym wieku.
— Jaki wiek! nie jest stary...
Kunusia ruszyła ramionami.
— Mój jegomościuniu, zawołała, waćpan to sobie wybij z głowy, żebyś siostrzenicę miał wydawać... niech ona sama sobie wybierze kogo zechce. Wasza rzecz albo ten wybór potwierdzić, albo mu się sprzeciwić, ale narzucać jej człowieka...
— Ależ jeszcze nic niema prócz projektów.
— I tego już zanadto — odparła stara. Ej! ej! Patrzno jegomość abyś sobie nie narobił biedy, a tego kwiatuszka naszego na łodydze nie zsuszył.
Sykst umilkł, ale nachmurzył się widocznie zakłopotany i w duszy zły na siebie.
Ranek z resztą przeszedł trybem zwyczajnym, do dziesiątej, Sykst z sobą samym walczył czy nie uciec z domu, aby się grzecznie pozbyć odwiedzin majora, ale nim się na to zdecydował, zapukano do drzwi. Dubiszewski stał w progu. Kunusia, która poradziła Jadwisi ujść przed spodziewaną wizytą i już odprowadziła ją do św. Piotra, czatowała w bramie i z przypatrzenia się majorowi przekonała, że w istocie musiał mieć jakieś złowrogie zamiary. Powierzchowność je zdradzała. Wąsy i włosy miał starannie ugładzone, suknie były wytworniejsze, na halstuchu świeciła szpilka z brylantem, na głowie zamiast czapki miał połyskujący cylinder. Cała jego postać tchnęła pragnieniem odmłodzenia, nie uszło baczności staruszki, że w progu dobył szczoteczki kieszonkowej, wąsy poprawił, przejrzał się w jej lusterku, wyprostował i począł nowe nakładać rękawiczki...
Miał widać zamiar iść na drugie piętro jak wczoraj, ale Kunusia mu zagrodziła drogę i oznajmiła że pan Sykst jest u siebie. Nie było to na rękę majorowi, spojrzał na nią z ukosa, ale pomyślawszy coś chwilę dobył talara i w milczeniu chciał nim ułagodzić Cerbera.
Kunusia w tej właśnie chwili zażywała tabakę, nie wyciągnęła ręki i uśmiechnąwszy się tylko, nie chcąc go obrażać, potrząsła głową, Dubiszewski stał zmięszany.
— Proszęż waćpanny.
— Dziękuję panu... rzekła stara... bardzo dziękuję... mnie to niepotrzebne.
Dałżebym zamało? czy? myślał major zostawszy się sam w progu.. Dalipan nie rozumiem... Ale się to wyjaśni...
W tem pan Sykst drzwi otworzył... był rozjaśniony, wesół i niezmiernie ujmującej postaci, chociaż trochę pomięszany, przelękły w duszy tem, że major zobaczywszy jego zbiory, naśmiewać się może z niego będzie.
Weszli do ubogiej izdebki, którą kapitan sam zajmował, tu oprócz śladu ubóstwa, przykrego, nie było nic tak bardzo uderzającego; trochę sprzętu i rupieci jeszcze nierozklassyfikowanych. Dubiszewski patrzał na wszystko zdziwionemi ale szyderskiemi oczyma.
— Ale to ty mieszkasz jak nędzarz! rzekł po chwili.
— Tak! lecz posiadam skarby nieocenione! cicho rzekł Sykst, inaczejbym nic nie zebrał... Chodź, pokażę ci pobieżnie dla mego usprawiedliwienia, na co poszedł grosz, trud, głód i praca życia całego.
To mówiąc, wziął pęk kluczów i z pewną dumą wiódł za sobą milczącego Dubiszewskiego. Major nie miał najmniejszego wyobrażenia o antykwarstwie, zasłyszał coś jednak o muzeach po miastach, o zbiorach u możnych panów, nagromadzone łomy sprzętów i różnych rzeczy u Syksta, widocznie uczyniły na nim wrażenie... Patrzał milczący i zdziwiony... zdawał się obrachowywać co to kosztowało i ile mogło być warte, Sykst nie szczędził komentarzy, ocenień, przypuszczonych cen i wygórowanych szacunków... Obeszli tak z kolei kilka pokojów w milczeniu, kapitan po raz pierwszy w życiu kosztował słodyczy tryumfu, widział na twarzy gościa, podziwienie i niby uszanowanie jakieś. Ale w istocie major Dubiszewski wcale nie wiele się troszczył o starożytności myślał o czem innem, o Jadzi, od wczoraj bowiem projekt ożenienia uparcie mu się myśli uczepił i swoim zwyczajem odrazu i nic w od włókę nie puszczając brał się do rzeczy. Pobłażającym też wielce był dla Syksta, chcąc go sobie zjednać, chwalił, pytał, słuchał, nadzwyczaj grzecznie i bardzo dla gospodarza uprzejmie... Po długiej wędrówce powrócili do pokoiku gospodarza.
— Widzisz majorze, odezwał się Sykst siadając i ocierając pot z czoła... otóż co to może pilność, praca i poświęcenie... Wszakto mało królewskich, publicznych zbiorów pochlebić się może tak drogocennemi zabytkami naprzykład jak mój tron z epoki Jagiellońskiej, ołtarz Wita Stwosza, klejnot Warneńczyka i pierścień królowej Bony?... a medale? a monety? a pieczęcie oryginalne? hę? Tożto dziś od siebie rzucając milionby wziąść można, za te śliczności.
Milion! powtórzył Dubiszewski, głową kiwając — ja myślę że więcej...
— A gdybym ja miał pieniądze (bo teraz się wyczerpałem), rzekł Sykst, przy mojej umiejętności szperania i taniego nabywania... cobym to ja to w Krakowie mógł zrobić jeszcze! a! a! Ale już mi w końcu zabrakło... na kamienicę nawet zaciągnąć dług musiałem...
Dubiszewski milczał.
— Wszystko to naturalnie będzie posagiem mej Jadzi, dodał Sykst, ale zobowiążę, aby nie rozpraszano.
Imie Jadwigi obudziło majora, wyprostował się, uśmiechnął, popatrzył na towarzysza broni i po chwilce przysunąwszy krzesełko, pocichu mówić zaczął.
— Dobrze że wspomniałeś o Jadwisi swojej... wiesz, że mi się dziewczę nadzwyczaj na pierwszy rzut oka podobało... Ty mnie znasz, ja jestem otwarty, lubię odrazu, prosto z mostu wypowiedzieć co mam na sercu... Otóż przyznam ci się, mój drogi, ty wiesz, że jabym się chciał ożenić! U nas często żenili się ludzie starsi nademnie... czuję się młodym. Gdybym się podobał pannie Jadwidze... zemnie masz gotowego zięcia czy siostrzeńca...
Rozśmiał się patrząc w oczy Sykstusowi, który w duchu rad udawał zamyślonego dla przyzwoitości, zdziwionego dla formy.
— W moim wieku, dodał major, (choć to wiek nie jest jeszcze tak straszny), staranie, nadskakiwanie, romans długi to rzecz nudna, nie mam czasu do stracenia, widzisz... Chciałbym się tak ożenić z poczciwą jaką dziewczyną cicho... bez tych ceregielów... Co ty na to?
— Ja?... rzekł po namyśle Sykst... no, jabym nic przeciwko temu nie miał... Ale Jadzia młoda... bardzo młoda... dwudziestu lat nie ma... a w główce mogą być różne fantazye, choć wychowałem ją bardzo, bardzo starannie. Naturalnie musisz też naprzód pomyśleć żebyś się jej podobał, a no potem zobaczemy... zobaczemy. Jabym przeciwko temu nic nie miał.
Major gwałtownie ścisnął go za rękę.
— Widzisz żem się szparko zdecydował, ledwie zobaczywszy dziewczynę, rzekł, ale siostrzenica starego kolegi, my jak bracia z sobą byliśmy... po co tu długo myśleć... Mnie się ożenić potrzeba koniecznie, panienka ładna, miła, skromna... Nie bez tego, żeby się jej nie zapewniło coś, dożywocie... zapis...
— O tem potem — odparł Sykst... myśl teraz o głównem, o pannie, bo gwałtubym jej robić niechciał a naprzód trzeba się podobać... tu sęk!!
Major się uśmiechnął. — No — to poprobujemy ale musisz mi pomagać... Chodźmyż na górę... dam dzień dobry...
Ruszyli się — oba, ale Kunusia która u drzwi rozmowy słuchała, znalazła się na ich drodze ze szczotką.
— Jest Jadzia w domu? spytał Sykst.
— Jakże ma być? — odparła Kunusia, dziś odpust u św. Piotra, poszła od rana na nabożeństwo i nie powróci tak prędko... Była dziś u spowiedzi musi być na nieszporach...
Starzy spojrzeli po sobie... pomruczeli i zeszli, major słuchając o tem nabożeństwie posmutniał i spoważniał.
— Nie masz w tem znowu nic tak złego, rzekł przecież do siebie, lepiej jest, że wychowana pobożnie...
— Przyjdź wieczorem, szepnął Sykst... tylko już zbytków robić nie będziemy... ona zagra nam, pogawędziemy przy szklance herbaty. Dubiszewski przyświadczył kiwnięciem głowy, zszedł na dół. Tu jakimś wypadkiem zastał znowu Kunusię, wybierającą się po panienkę do kościoła. A że był człowiekiem przezornym, postanowił zabezpieczyć sobie obroty strategiczne opanowaniem pozycyi, pozdrowił ją, i idąc powoli rozpoczął rozmowę bardzo grzeczną. Nie unikała jej wcale Kunusia...
Dubiszewskiemu nie było wprawdzie łatwo przyjść do przedmiotu, ale od czegóż głowa i doświadczenie? Zaczęli zrazu od pory, od historyi Krakowa i żywota pana Syksta, major przeszedł zręcznie do użalania się nad losem Jadzi, nad jej osamotnieniem i dobrowolnem ubóstwem domu, którego pan wszystko tracił na dzikie fantazye... Ale Kunusi wypadało nie bardzo go rozumieć.
— E! proszę pana, rzekła — nam to tam tak jak jest, to i dobrze... panienka lubi się modlić i chodzić po kościołach...
— To więc tak bardzo pobożna? spytał major.
— Niezmiernie... tem tylko żyje... świata nie lubi... Pan wie, że i matka jej umarła w klasztorze.
Dubiszewski sposępniał, Kunusia spojrzała z ukosa, i wymierzyła wrażenie jakie to na nim czyniło, poczęła tedy Jadzię wychwalać.
— A! już to proszę pana skarb mieć będzie, kto się z panienką ożeni... rzekła, bo to prawdziwie jest święta... Co tydzień u spowiedzi, trzy dni w tygodniu z suchotami, na każdem nabożeństwie musi być koniecznie... i część dnia większą spędza na modlitwach...
— Hm! hm! rzekł major — to bardzo ładnie, bardzo przykładnie, ale znowu życie i świat mają swe prawa...
— Ja to panience mówię nieraz, ale cóż, ona cała żyje w niebie!!
Ponieważ w tem miejscu rozchodziły się ulice, Dubiszewski pozostał sam i począł rozmyślać mocno nad pobożnością panny Jadwigi.
— Ta dewocya nic potem, mówił w duchu — ale to się da powoli przerobić, zwyczajnie dziewczyna zajęcia niema w domu... kościołów tyle... rodzaj dystrakcyi... serce próżne... nic dziwnego...
Jednak już pochmurniał.
Wolniejszym krokiem niż z rana skierował się wieczorem ku kamienicy pana Syksta major Dubiszewski, opowiadanie Kunusi dawało mu do myślenia. — Zobaczymy, szeptał w duchu, chociaż z Sykstem już się o tem mówiło, wycofać się czas zawsze... zobaczymy.
Sykst był już na górze... Sam przygotował przyjęcie dla Dubiszewskiego, a że wiedział, iż się lada kęskiem, bez czegoś gruntowniej posilającego obejść nie może, kazał przynieść szynki, ozora i butelkę rumu do herbaty. Kunusia z Jadzią krzątała się około tego, a wypadkiem znalazła się też i pani Sylwestrowa krewna domu... Czy tylko wypadkiem, za to ręczyć nie można, Kunusia bowiem zachodziła do niej wśród dnia.
Pani Sylwestrowa była siostrą zamożnego kupca i właściciela domu na Kleparzu... miała ona jedynaka syna, który się wychowywał w Wiedniu na lekarza, a dopóki kamienica Syksta nie była długiem obciążona, miała pewne na Jadzię projekta... Kto wie, czy Kunusia nie rachowała na przymierze w walce z majorem... To pewna, że Sylwestrowa wypadkiem się znalazła i prawie nieproszona na wieczór została, chociaż zawadzała Sykstowi, który się jej przenikliwości obawiał, a może i... projektu dla własnej córki, bo kupcowa miała też piękną, dojrzałą, wesołą, rumianą i chętną do stanu małżeńskiego jedynaczkę pannę Petronellę, dla której o małżeństwo starała się pilno. Czy Kunusia rachowała na projekta jej dla syna, czy dla córki, zawsze zręcznie zrobiła wprowadzając ją i pannę Petronellę... Była to strategiczna diwersya...
Już całe towarzystwo było zgromadzonem a na stoliku czekały przybycia głównego gościa różne przysmaki, gdy nareszcie ukazał się Dubiszewski, we fraku, w żółtych rękawiczkach, z fontaziem na piersi, w którym sterczała owa szpilka brylantowa i z dewizkami u zegarka przepysznemi... Włosy miał czarne uczesane misternie tak, że łysiny gdzieniegdzie tylko gładka przeświecała powierzchnia.
Na kanapie naturalnie siedziała Sylwestrowa, a panna Petronella w majestacie swej tuszy, wyprostowana, w bieli z różowemi wstążkami zajmowała znaczną część pokoju. Jadzia przy niej wyglądała jak drobne ptaszę. Pan Sykst widocznie był utrapiony Petronellą, obawiając się nowego wrażenia jej wdzięków na czułym majorze... ale nieśmiał tego po sobie okazać.
Wieczór począł się wszakże jak najprzyjemniejszą rozmową. Kunusia kręcąc się około stolika obserwowała i coraz coś podszepnęła Jadzi. Czy skutkiem jej strategii gosposia była w tak ciągłym ruchu, że major prawie z nią mówić nie mógł, nie wiemy; to pewna, iż Petronella usiłowała go zabawić, ale on oczyma gonił za uwijającą się w milczeniu po pokoju Jadwisią...
Kunusia spostrzegła, że ów korpus dla odciągnienia nieprzyjaciela wysłany na flanki (styl czasów wojennych) wcale jakoś zamierzonego nie uczynił skutku... Dla czego? to tylko stary kawaler jak Dubiszewski mógł wiedzieć. Petronella była nadto świetnie piękną, zbyt żywą, bardzo śmiałą, rażąco wesołą, Dubiszewski mógł niezmiernie w jej towarzystwie smakować, ale pomyśleć o niej nie dopuszczała metryka... Jadwisia poważniejsza, cichsza, skromniejsza, zdawała mu się nieskończenie milszą na żonę eks-żołnierza, który w domu zawsze był na stopie wojennej i przywykł komenderować wyłącznie,..
Otworzono wkrótce fortepianik Jadwisi, która naturalnie przodem puściła Piotrusię, prosząc ją, aby śpiewała. Jakimś wypadkiem znalazły się na ustach jej mazurki pełne przypomnień wojennych, jakby umyślnie stworzone dla pochwycenia za serce majora, Dubiszewski unosił się, chwalił, pani Sylwestrowa tryumfowała. Sykst się krzywił, ale oko majora uparcie jednak goniło za kryjącą się po kątkach Jadwisią...
Nie mogła się i ona wymówić od popisu, którego zażądał koniecznie wujaszek, usiadła grać. Zagrała rzeczy trudne i mało zrozumiałe dla ludzi nie zajmujących się muzyką, przecież Dubiszewski stanął przy fortepianie, chwalił i tak przejęty, że gdy wstała ucałował jej rączki w uniesieniu... Kunusia chmurna na to patrzała z kątka.
Nieszczęście chciało, że wszelkie jej pomysły dnia tego, spełzły na niczem, nie odstraszyła go pobożnością, nie obałamuciła wdziękami panny Petronelli, ani jej śpiewem... chodziła chmurna...
— Taki z tego nic nie będzie! powtarzała w duchu, chybabym żywą nie była..
Wieczór nie przeciągnął się do późna, pani Sylwestrowa nazajutrz wszystkich zaprosiła do siebie, na co major chętnie przystał; rozeszli się o dziesiątej. Dubiszewski jednak tak manewrował aby pozostać najdłużej, przysiadał się do nieszczęśliwej, drżącej Jadwisi, ujął jej rączki i nasypał komplementów. Między innemi znalazł sposób opisania jej swojej rezydencyi na wsi, kaplicy, kościoła parafialnego, nabożeństw wspaniałych w okolicy i t. p. Jadwisia słuchała, a każde słowo raniło ją, odkrywając, że się w pierwszych przypuszczeniach nie omyliła. Sykst szerokiemi usty śmiał się, widząc, jak szanowny towarzysz broni okrutnie zaczłapał.
Wyszli razem dwaj przyjaciele.
— Wiesz, szepnął Dubiszewski, jestem jak osiemnastoletni młodzieniec, rozmiłowany w pannie Jadwidze twojej... im dłużej ją widzę, tem więcej odkrywam przymiotów, perła to droga...
— Bylebyś się ty jej podobał — odparł Sykst, bo gwałtu jej uczynić nie chcę i nie mogę... to ci powtarzam.
— Postaramy się! postaramy! szepnął major, trochę się to wie, jak około kobiet chodzić...
Żegnając się Dubiszewski nazajutrz zaprosił na śniadanie. Sykst nie mógł odmówić, po długiem życiu anachorety lusztyki majora smakowały, wymówił sobie tylko, że skoczy potem na Piaski, gdzie oddawna starą skrzynię gdańską targował, na którą mu brakło kilka talarów. Usłużny major rozwiązał sakiewkę, nastąpiły ceremonie, ukłony, uściski, a Kunusia opodal stojąca z latarką odprowadziła po wschodach gościa do bramy. Dubiszewski był w bardzo wesołym humorze...
— No cóż moja panno na to mówicie, odezwał się do Kunusi śmiejąc, że ja tu wam tyle kłopotu nadaję? Żyliście spokojnie, zamknięci, zasklepieni, na raz wpadłem jak bomba, obudziłem z letargu waszego starego... i muszę was rozruszać, bo mi żal i tej waszej panienki...
Kunusia kiwała głową...
— E! mój jegomość, rzekła... my to się tego nie bojemy, bo to nie potrwa..
— No? a czemu?
Nie było na to odpowiedzi, schodzili ku bramie major się zaciekawiony zatrzymał...
— Dlaczegóżby to nie miało trwać? zapytał nalegająco.
Kunusia zrobiła minę tajemniczą i szepnęła: — Nie godzi mi się tego mówić... Dubiszewski sięgnął po dwa talary, ale w chwili, gdy je miał ofiarować, stara sługa cofnęła się, schował je więc nazad do kieszeni...
— No, powiedzcież przecież, kiedy was proszę i kiedyście już poczęli...
— Toć nie żadna tajemnica... poczęła Kunegunda, zabierając się do otworzenia bramy, nasz poczciwy pan Sykst, na te swoje fantazye wszystko co miał utracił, ostatkami goni, gdzie może grosza łapie a wszystko to idzie na te łomy i starzyzny... Pocznie on i z was ciągnąć, to nie wytrzymacie...
Major się uśmiechnął, przestąpił próg i znikł.
— Ale ba! zawołał w duchu — albom to ja taki głupi, jak się starej zdaje! nie będę ciągnął długo romansu, do ożenienia Sykst mi wiele wychwycić nie może, a po ślubie! ho! ho! wezmę ja go w taką kuratelę, że grosza nie zobaczy... Nie dam mu ani siebie, ani Jadzi, ani mnie zniszczyć.
Mrok i prędkie wyjście majora nie dozwoliło Kunusi obrachować, czy słowa jej uczyniły jakie wrażenie, była jednak pewna, że bez skutku nie przejdą...
Myliła się biedna, stara namiętność i marzenia są najupartszemi w świecie, utrzymują się sofizmatami, żywią kłamstwem, łudzą same siebie; major wytłumaczył sobie, że pobożność Jadwisi była bardzo cenną w życiu i że zubożenie Syksta, łatwiejszym go do przystania na wszystko uczynić miało.
— Wezmę starego w ten sposób najłatwiej, rzekł powracając do gospody — pożyczę mu pieniędzy, będę pomagał nieco, dopóki się nie ożenię, potem... zobaczymy... dam mu radę łatwo... Wszystko idzie jak z płatka!!
Kunusia powróciwszy z latarką, zastała Jadzię swoję całą we łzach, siedzącą na nizkim stołeczku na ziemi, spłakaną, z załamanemi rękami...
Przypadła do nóg jej... — Co ci jest? co ci jest? dziecko moje? mów...
— Alboż nie wiesz? spytała cicho Jadzia — a! ten major! ten straszny major! wszakżeś widziała, jak mnie ścigał przez wieczór cały... jak mnie ręce chwytał, zagadywał, wychwalał, jak się z wujem naradzali, a wujaszek się okropnie, patrząc na mnie, uśmiechał...
Ledwie tych słów domawiała Jadzia, gdy ze stoczkiem w ręku, w godzinie cale niezwyczajnej, o której nigdy nie zwykł był przychodzić, pan Sykst zjawił się w progu pokoiku Jadzi, miał minę uroczystą, zesępioną, a szerokie jego usta szczelnie zamknięte, nabrały jakiegoś ostrego wyrazu woli niezłomnej. Dał znak wchodząc Kunusi, aby sobie wyszła, ale stara sługa rzuciła głową tylko i słuchać nie myślała... Spojrzał na Jadzię, która śladów łez ukryć nie mogła i nadąwszy się usiadł na kanapie.
— Cóżto to jest? zapytał. Czegóż waszmość panna płaczesz! hę?
Jadzia odpowiedzieć nie śmiała.
— E! to nic... to nic... panienkę zęby bolą... przerwała stara, niechcąc rozpoczynać draźliwej rozmowy...
— Bolą to przebolą — rzekł Sykst, idźże mi ty stara, bo ja mam z nią do pomówienia.
— Co do mówienia? ofuknęła Kunusia, cóż to dla mnie macie państwo tajemnice? a toby była rzecz ciekawa? z czemże to jegomość możesz się ukrywać przedemną, chyba z takiem czego się wstydzisz?... Ja nie pójdę...
Sykst skrzywił się, ale wziął na wielką odwagę.
— No to nie idź, posłyszysz to, co prędzej, później wiedzieć będziesz... Jestto, że nas spotyka wielkie szczęście, a ja to wszystko zrobiłem... Major Dubiszewski, człek milionowy starać się chce o Jadzię formalnie... Spodziewam się, że nie będzie tak głupią.
Nie domówił tych wyrazów, gdy Jadwiga z okrzykiem płakać poczęła, Kunusia rzuciła się ku niej. Sykst osłupiał zrazu.
— Widzisz jegomość coś zrobił! zawołała stara, masz się czem chwalić! Śliczny projekt za tego starego grzyba wydać takie dziecko... Czy chcesz jej śmierci! patrzajże co się z nią dzieje, od dnia wczorajszego płacze, nie śpi, nie je... Ale ja jegomości powiadam wręcz, że z tego nic nie będzie! klnę się, że nie będzie...
Sykst wstał drżący i oburzony.
— Mościa panno Kunegundo! krzyknął, zapominasz się... Ja tu jestem panem w tym domu! ja dysponuję, rozkazuję, rozrządzam... Waćpanna jesteś sługą i do niczego mi się tu mieszać nie masz prawa! Słyszał kto co podobnego! fora! za drzwi!
Domawiał tych wyrazów, gdy mu się do nóg rzuciła Jadzia.
— Wuju! ojcze! godziż się z moją poczciwą przybraną matką tak obchodzić!
Kunusia blada była i drżąca, wzięła się jednak pod boki, zażyła tabaki i pogardliwie spojrzała na pana Syksta...
— Otóżto zapłata! rzekła spokojnie na pozór... fora! za drzwi! myślisz, że po dwudziestu kilku latach takci łatwo będzie mnie wypędzić? hę! Jeśli ja pójdę, to ci tu pewno Jadzi nie zostawię, żebyś ją zamęczył na wolnym ogniu... Pójdziemy ztąd, ale tak jak jej matka, obie do klasztoru...
— Kunusiu! serce moje, szeptała Jadzia, nie draźnij wuja! na miłość Bożą...
Sykst rzadko się gniewał, ale tym razem był wściekły, twarz mu nabiegła krwią, usta drżały, plaskał niemi co chwila, jakby chciał wszystkich pozjadać...
Stara sługa stała nieulękniona, po raz trzeci zażywała konwulsyjnie tabakę...
— Wypędzisz mnie... no, to pójdę, dodała po chwili, ale czuwać nad sierotą nie przestanę... Siostra rodzona oddała ci jedyne dziecię swoje... powierzyła je... miałeś mu być ojcem a teraz myślisz je sprzedawać...
— Głupia jakaś! przerwał Sykstus... nie masz kropli zdrowego rozsądku... a możesz ją większe spotkać szczęście nad to? To człowiek stateczny, bogacz, obywatel szanowany, gdzie ona podobnego drugiego męża znajdzie?
— A! prawda! odparła Kunusia, szczególniej wieki stosowne! mogłaby być jego wnuczką... Jeśli ten major wasz taka doskonała partya, czemuż się do pięćdziesięciu lat ani razu ożenić nie mógł? hę? Panien jest przecież dosyć coby wyjść chciały!
— A jeśli mu się Jadzia pierwsza tak bardzo spodobała?
Kunusia zaczęła się śmiać...
Sykst znowu rozpłomieniał gniewem.
— Idź mi ztąd zaraz! zawołał — idź mi natychmiast!
— Wujaszku!... przerwała Jadzia...
— Idź mi zaraz...
Kunusia zdawała się namyślać chwilę jakąś, spojrzała dodając odwagi Jadzi, potem dobyła spokojnie pęk kluczów z kieszeni, zażyła tabaki, obejrzała klucze i położyła je przed panem Sykstem.
— Dobrze, rzekła — pójdę i pójdę natychmiast, ale jedną rzecz panu wprzódy oznajmić muszę, to — że gdybyś mnie jutro lub kiedykolwiek nazad tu chciał zwołać, nie przyjdę... Po rzeczy przyślę... bywaj zdrów... stary... pożałujesz tego!!
To mówiąc, odwróciła się do Jadzi żywo, szepcząc. — Nic się nie bój... choć mnie nie będzie... A głośno zawołała:
— Niechże cię pożegnam dziecko moje, pani moja... niech stopki twoje uścisnę, niech pobłogosławię na tem miejscu prawem matki... niech cię łzami jak święconą wodą serca pokropię... Pan Bóg cię uchowa ode złego, a cień matki obroni...
Obie się rozpłakały... Sykst wcale nieprzygotowany do tej ostateczności osłupiał, bełkotał, nie wiedział już co począć z sobą.
— Ale cóż bo znowu za głupstwo! ale... ale.
Nikt go nie słuchał, szlochanie i jęki rozlegały się po pokoju, nie mogąc podołać niewieścim łzom, porwał się z kanapki i uszedł.
Gdy Kunusia usłyszała że drzwi za sobą na pierwszem piętrze zatrzasnął, nagle przestała jęczeć i uścisnąwszy Jadzię, poczęła odmiennym głosem.
— Pan Bóg wie co robi... stary mnie wypędził, potrzeba mu dać naukę; ja muszę odejść, ale będę swobodna całkiem i czuwać nad wami nie przestanę. Będziemy się widywać codziennie, a ja muszę Dubiszewskiego pilnować i przez niego zrobić samego, żeby się was wyrzekł, bo naszemu staremu ćwieka tego z głowy nie wybiję inaczej.
— Jakże ja się sama zostanę... zawołała Jadzia.
— Dziś to nic, jutro gdy mnie zbraknie, mówiła Kunusia, ja tu podeszlę moją krewniaczkę, dobrą, prostą kobietę Małgorzatę, ją weźmiecie tymczasem, no... a ja będę blizko i z oka was nie spuszczę... a co zechcecie odemnie, Małgorzata mi powie.
— I chcesz tak zaraz... w nocy... odchodzić? — zawołała Jadzia.
— Choćbym w ulicy nocować miała! zawołała Kunusia. Wie Pan Bóg co robi, przepędził on mnie, ale ja was jeszcze lepiej pilnować będę... Zobaczymy kto wygra, czy stare te grzyby, czy my... z pomocą Bożą. To mówiąc Kunusia zażyła jeszcze raz tabaki, pocałowała wychowanicę i znikła.
Tak się tedy rozpoczął dramat nader prosty, którego wchodzące osoby, jak widzicie, niezbyt są wyszukane. Nie zmogła się nasza garderoba teatralna na ich stroje, ani na dekoracye tej małej sztuczki z powszedniego życia, jakie się codzień niepostrzeżone przed oczyma naszemi odegrywają.
Myli się kto utrzymuje za głosem powszechnym idąc, że najstraszniejsze są namiętności lat młodych, są to ognie wulkaniczne, których wybuchy grożą wprawdzie zasypem niejednej Pompei i zalewem niejednemu Herkulanum, ale częściej kończy się na troszę ognistej lawy, która spłynie w morze zapomnienia i na garści popiołu, który spadnie na martwe doliny, a wiatr je jutro opłucze. Daleko straszniejsze są namiętności starych ludzi, namiętności z imienia, mary w rzeczy, bo ich siedlisko jest w głowie... Te nie mijają tak łatwo, nie wybuchają tak gwałtownie, ale trwają długo i są uparte. Uczucie się zużywa i przeżywa, idea w pożyczanej sukni namiętności nie nasyca, nie przesyca, żyje i łamie co napotka... Ludzie starzy gdy pochwycą ostatnią deskę ocalenia, gdy wymarzą sobie szczęście lub zabawkę, tylko wiedzą, że one są ostatnie i nie rzucają ich więcej. Nie mają czasu na nowe marzenia i nowe projekta, śmierć stoi przed progiem.
Do takich zajadle upartych ludzi należał, jak się domyśleć łatwo, major Dubiszewski, który oprócz tego miał jeszcze żołnierską jakąś ambicyą nieustępowania z placu. Co było wczoraj fantazyą chwilową, dziś pod siłą oporu urosło na pragnienie. Nie wiedzieć dla czego postanowił się ożenić a już Jadzia zdawała mu się teraz jedyną możliwą dla niego żoną.
Nie tak więc łatwo zrazić go było, jak się poczciwej zdawało piastunce, a środki, których w dobrej wierze użyła przeciwko majorowi, on obrócił zręcznie na korzyść swoich planów. Ubóstwo Syksta naprzód zużytkowanem zostało, nazajutrz Dubiszewski nastręczył mu się sam z pożyczeniem znaczniejszej sumki pieniędzy, na którą wszakże wziął jak najformalniejszy oblig z ewikcyą na kamienicy.
Żywość i zalotność panny Petronelli zamiast go ująć, podniosła tylko w jego oczach skromną i cichą Jadzię, jej pobożność nawet wcale go nie zastraszała. Dubiszewski jeśli nie był zakochany, bo w jego wieku trudno o te uczucia, był oszalały niezawodnie. Dowodziły to jego wytworniejsze coraz ubiory, jasne krawaty, na których uporczywie błyszczał brylant ów czarodziejski, występujący w wielkich tylko wypadkach; rękawiczki ciasne i jasne, buty lakierowane i perfumy na chustkach ekscentryczne... Ci, którzy dawniej znali majora w jego granatowym pod szyję zapiętym surducie, z trudnością poznać go mogli w dandysie, na jakiego się przerobił dla przypodobania Jadzi.
Pan Sykst wspierał jego usiłowania, otworzył mu dom, dawał wieczorki, herbaty, radził w jaki sposób ma się zalecać, jak przyszłe życie malować; a biedna Jadzia napróżno usiłująca się ukrywać po kościołach, wypłakiwała oczy z obawy tego małżeństwa, które zdawało się nieuchronnem.
Po oddaleniu Kunusi pierwszy dzień był dla pana Syksta nader przykrym, nie wierzył on jeszcze z razu żeby na seryo dwadzieścia kilka lat przebywszy w jego domu, stara kobiecina obrażona jednem słowem, opuścić go miała. Sądził długo że powróci, że pośrednictwo Jadzi ułatwi zgodę... ale w końcu przekonać się musiał że poniósł niezmienną stratę podobno niepowetowaną. Dla niego jak dla siostrzenicy nic starej piastunki i dawnej sługi zastąpić nie mogło, a choć przyjęto ową Małgorzatę, co chwila brak poczciwej staruszki dawał się czuć dotkliwie. Pan Sykst bał się kluczów powierzyć, a dawszy je znajdował co chwila jakąś przez nieświadomość wyrządzoną szkodę. Szacowną trumną cedrową z napisami, która leżała w sieni zapalano w piecu czy na kuchni, tak że ledwie resztki jej odratować było można, strzępami jakiegoś koronacyjnego baldachymu zatkano komin i t. p.
Pan Sykst wzdychał, dawał do zrozumienia że jużby Kunusię przeprosił, ale ona powracać nie myślała. Oddalenie to chwilowe, które wiedziała to dobrze, mogło ustać gdy zechciała, posługiwało jej do obrony dziecięcia, dawało zupełną swobodę działania. Codzień z Jadzią widywały się w kościele. Kunusia ją część drogi przeprowadzała, była więc uwiadomioną jak najdokładniej o tem co się działo w domu i stosownie do okoliczności usiłowała krzyżować zamiary majora.
Nie szło to jednak łatwo... Sykst był uparty, panna Petronella niezręczna, Dubiszewski zakochany, a Jadzia bojaźliwa. Kunusia modliła się i płakała po kościołach, wzywając już pomocy Bożej tylko, bo jej rozumu nie starczyło.
Konkury Dubiszewskiego trwały już kilka tygodni, przestrach ogarniał nieszcześliwe dziewczę, które do majora czuło wstręt nieopisany... ale choć go okazywała bez ogródki natrętnemu zalotnikowi, nie zrażał się nim wcale i zwykł był powtarzać: — Po ślubie się te chmury rozejdą...
Pan Sykst coraz nalegał o decyzyą. Jadzia ją odwlekała pod różnemi pozorami, naostatek dał jej czterotygodniowy termin i oznajmił, że jeśli nie będzie mu posłuszną, natenczas powagą od matki mu przekazaną zmusi ją dla jej własnego szczęścia, aby rada nierada poszła do ołtarza... wszelako major sam dotąd milczał jeszcze i uroczyście się nie oświadczał. Dnie upływały z nadzwyczajną szybkością. Jadzia traciła głowę, serce jej poczciwe czuło wstręt do wyrzeczenia przysięgi przymuszonej i nieszczęsnej, postanowiła więc w swej młodej główce raczej znieść najprzykszejsze losy, niż popełnić to, co się jej świętokradztwem zdawało.
Nie miała domu i rodziny do którejby się na wypadek wygnania od wuja schronić mogła... pobiegła biedna do pani Sylwestrowej, w niej jeszcze pokładając nieco nadziei.
Próbę tę uczynić postanowiła za wiedzą i poradą Kunusi.
Pani Sylwestrowa była osobą dosyć majętną, była nawet chwila, gdy marzyła o ożenieniu syna z Jadzią, kochała ją po swojemu, ale zarazem umiała rachować i nauczyła się wdowiem życiem praktyczności niepospolitej. Petronella której się usidlić nie udało majora, wiele się też przyczyniła do oziębienia matki dla Jadzi... Gdy biedne dziewczę przyszło z czerwonemi oczyma wracając z kościoła do kuzynki, przyjęto ją bardzo zimno.
Uklękła przed krewną, poczęła ją całować w ręce i zaniosłszy się od płaczu, skarżyła na swój los, Sylwestrowa jakoś nie podzielała jej uczuć.
— Pozwól sobie powiedzieć moja droga, rzekła bardzo poważnie, że też ty sama nie wiesz czego desperujesz... Trafia ci się, ubogiej sierocie taki los, któregoby może bogatsze pozazdrościły... a ty grymasisz i dziwaczysz... Major nie tak zgrzybiały jest, wcale przyjemny... a ty postarzejesz prędko. Moja rada, panu Bogu podziękować i wziąć to co on daje.
— Ale ja go nie mogę kochać... Zlitujcie się nademną! Ślub jest Sakramentem, mam że w obliczu Boga kłamać to, czego nie czuję, zaprzysięgać z dobrej woli to, do czego będę zmuszoną... Nie! ach nigdy.
Pani Sylwestrowa ruszyła z powagą ramionami.
— Wszystko to egzaltacye! eksageracye! głowa nabita jakiemiś książkami niedorzecznemi. Starsi wiedzą co robią, najpierwsza cnota posłuszeństwo.
Jadzia już tylko płakała... poczęła ręce pani Sylwestrowej całować...
— Moja dobrodziejko, rzekła, mów co chcesz ja się nie potrafię przekonać... Wuj mnie wypędzi... ja na to rachuję że ty mnie przytulisz, że mi dasz tylko kącik u siebie... izdebkę... na życie ja sama zapracuję...
Ledwie dosłyszawszy tych wyrazów, zerwała się kupcowa z krzesła przestraszona i gniewna, przyszło jej na myśl, że syn z Wiednia powrócić może, że Jadzia nie ma grosza posagu, że gotów się w niej pokochać na nowo... dreszcze ją przeszły...
— A to mi śliczne rzeczy proponujesz! zawołała — to także! Jeszcze czego! chcesz mnie poróżnić z panem Sykstem, z całym światem... mam dla ciebie palec kłaść między drzwi... Zlituj-że się! co za myśl. Piękniebyś mnie wykierowała... O! wcale proszę na to nie rachować, — to być nie może...
Serce się ścisnęło biednemu dziewczęciu, wstała okryta rumieńcem, ale mimowolnie oburzona.
— Niechże się pani nie obawia, rzekła — widząc jakąby to jej przykrość wyrządzić mogło, natychmiast cofam prośbę moję... zamykam usta... rachowałam na litość...
— Litości, powtórzyła Sylwestrowa oburzona — pięknaby była litość... jutroby Petronelka za twoim przykładem poszła i gdybym ją za mąż wydać chciała rozumnie, mogłaby mi też z domu drapnąć. Proszę sobie to wybić z głowy, ja nieposłuszeństwa protegować nie będę...
Zamilkła Jadwisia... zakręciła się tylko i wyszła. W ulicy czekała na nią Kunusia... spojrzała jej w twarz i domyśliła się wszystkiego, poszły z wolna ku plantacyom... Liście kasztanów żółte opadały, szeleszcząc pod nogami; pusto było i chłodno...
— Cóż Sylwestrowa? spytała staruszka...
— Odgadniesz łatwo, rzekła Jadzia, zgromiła mnie i odmówiła przytułku, powiada, że powinnam być posłuszną, a ja... ja wstrętu mojego nie przemogę, ja z fałszu u ołtarza nie stanę...
— Czekajże, odparła Kunusia powoli — do ostatniej chwili bądź cierpliwą. Może też Pan Bóg natchnie litością albo wuja, albo tego człowieka... może się znajdzie jeszcze sposób... jaki. Jeśli wszystko zawiedzie... no... to przytułek znajdziemy...
— Klasztor? zawołała z pewnym przestrachem Jadzia, która w pobożności czuła się stworzoną do czynnego życia... Klasztor?
— Nie — nie... ale izdebka uboga... w której ty i ja się pomieścimy... ja pracować mogę, ty umiesz... a jak wszyscy opuszczą, to Kunusia nigdy.
— Ja nie mogę przyjąć takiej ofiary! przerwała Jadzia.
— Ciekawam jakiej ofiary? spytała stara wesoło, zażywając tabaki — albo to mi z tobą nie będzie dobrze jak w raju? Już się tylko o to nie turbuj... Ale nim się to stanie, trzeba spróbować wszystkiego co się tylko da próbować. Myśl...
— Cóż ja wymyślę! rzekła Jadzia łamiąc ręce — jam bezsilna, ja tylko płakać umiem i modlić się...
— Jeszcze jedna rada... Stryj cię często zostawia z majorem sam na sam, korzystaj z pierwszej chwili, bądź z nim szczerą, przemów do jego uczciwości...
Jadzia spuściła głową.
— Do jego serca, do jego uczciwości, powtórzyła... jak mało go widziałaś; — odpowie mi żartem, grzecznością, śmiechem...
— Ale sprobuj...
— Sprobuję... zobaczymy.
— Bądź moja panienko odważną...
— Zkądże wezmę odwagi?
— Hm? zkąd? weź ją ze strachu i wstrętu... zawołała staruszka... nie kryj mu nic, powiedz mu że... go cierpieć nie możesz...
Tak rozmawiając odprowadziła Kunusia dziecko swe przybrane do rogu ulicy, stanęła i pożegnawszy, oparta o kij, goniła jeszcze oczami, dopóki w bramę nie weszła...
Miała wrócić smutna do swej izdebki przy klasztorze, gdzie jej dano przytułek, gdy głośny — „dobry wieczór“ ją ze strapionego rozmyślania obudził.
Odwróciwszy się, postrzegła stróża kamienicy w rynku, niejakiego Dyngusowicza, który się przed laty dwudziestu do niej zalecał... Z tych czułych stosunków pozostała dosyć serdeczna przyjaźń. Dyngusowicz wprawdzie miał do niej trochę żalu, ale się tem pocieszał, że za innego nie poszła i dotrzymała co mu przy odmowie powiedziała, że gdyby kiedy za mąż iść miała, pewnieby go wybrała.
Dyngusowicz był starym żołnierzem, służył on w tym samym pułku co pan Sykst, choć podtuptany dobrze trzymał się jeszcze prosto, miał krzyż, który nosił w święta i w uchu lewem kolczyk z niezapominajką. Człowiek ten był bardzo zacny, na nieszczęście karyerę jego zwichnął nałóg niepokonany, Dyngusowicz palił fajkę, ale palił ją tak, że z ust nie wypuszczał na chwilę. Z tego powodu musiał się wyrzec kilku miejsc i lepiej płatnych i dających lepsze na przyszłość nadzieje. Mógł tylko być stróżem kamienicy, gdzieindziej choć kilka godzin w dniu bez fajki i tytuniu obchodzićby się musiał, a tego na sobie wymódz nie potrafił, poświęcił więc dymowi przyszłe losy, został kawalerem, zamiatał ulicę i nie był dla tego w złym humorze. Dla jednej Kunusi przed laty dwudziestu zobowiązywał się na pięć godzin w dniu wstrzemięźliwości od tytuniu, ale gdy ta mu odmówiła, jeszcze zajadlej kurzyć począł. Zasypiał więc z fajeczką na ustach, a przeżegnawszy się przy wstaniu, natychmiast ognia krzesał.
Dawno jakoś Dyngusowicz nie spotkał był Kunusi, tym razem jeszcze ją czulej powitał, a zobaczywszy smutną, stanął.
— A co to pannie Kunegundzie?
— Nic wasan nie wiesz?
— Zkądżebym ja miał czego się dowiedzieć? plotek nie zbieram, z ludźmi nie gadam, a od kamienicy mojej rzadko odchodzę...
— I nie wiesz wasan żem miejsce porzuciła...
— Nic! dalipan nic...
— I co się u Syksta stało?
— A cóż się stało...
— To już chyba wszystkoby opowiadać potrzeba... a! ale to długa historya...
— Niechno panna mówi, rzekł Dyngusowicz... boć to po starej znajomości, dla mnie nieobojętne rzeczy... Kapitan Sykst pewnie co zbroił... to pół-waryata.
— To cały waryat, zawołała Kunusia... i poczęła od A do Z opowiadać całą historyą swoję, Jadzi i majora. Dyngusowicz wąsa kręcił i uważnie słuchał, niekiedy wyrywały mu się niezbyt parlamentarne wyrażenia — psia wiaro! bestya! kroćset... i t. p. Stosował je, jak się zdawało do majora Dubiszewskiego. Gdy Kunusia skończyła, Dyngusowicz poprawił czapki...
— Wieszże panna co... ja majora dobrze znam, ja jego historyę wiem doskonale... i kto wie czybym na niego nie znalazł pewnego sposobu... ale... póki nie dośledzę do dna, nic nie powiem.
Kunusi aż oczy zaświeciły.
— Ojcze mój! dobrodzieju! byłbyś mi zbawcą.. mów... co masz.
— Nic; nic, nic... nie mam nic, rzekł nadąsany Dyngusowicz... ot, zaraz po swojemu, gorączka! mów dobrodziej! zbawca, a tu palca niema w co obwinąć. Jak będzie co... no, to powiem. Co dziś mamy? spytał po namyśle...
— Piątek — odparła Kunusia łamiąc ręce.
— W niedzielę niech panna mnie czeka po summie przed Panną Maryą, jeśli będzie co, no to powiem, jak nic, to nic.
To mówiąc podpalił fajkę, pokłonił się i odszedł. Staruszce choć ten promyk nadziei dodał serca... poszła powoli ocierając łzy do domu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.