<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Major
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdybyśmy weszli w ścisły rozbiór sumienia pana majora Dubiszewskiego... chemiczny skład tego ciała, zadałby nam niemało do rozwiązania trudności. Przywykliśmy człowieka sądzić hurtownie złym, dobrym, ideałem, zbrodniarzem, lub wzorem cnót wszystkich. Jestto empiryczna metoda, coś nakształt dawnych orzeczeń alchemii i medycyny średniowiecznej, które znały ciała jednolite i z gruntu całe w sobie... U nich rośliny i kruszce były lub lekarstwy nieocenionemi, lub wyklętemi truciznami. Dobrze później domyślano się, dobadano, że trucizny bywają lekiem, a leki otruć mogą w danym razie. Ale to nawiasowo, idzie nam o to, że ludzie są ludźmi, że ani całkowicie złych, ani całkiem doskonałych niema na świecie; najwystępniejsi mają jeszcze odrobinę jakąś dobrą, którą im pozwoliła zachować Opatrzność, jako ziarno odrodzenia; najcnotliwsi często kryją w sobie słabość, która ich jeszcze zgubić może, jeźli jej kiedy ulegną. Dla tego ten świat istot żywych tak jest do nieskończoności rozmaity, bo tu jak w świecie natury, w różnych stopniach składają się cnoty i ułomności na każdego z nas...
Sumienie majora Dubiszewskiego w tyglu rozbieralnym, dawało wprawdzie wiele części składowych twardych, ostrych, wiele naleciałości dziwnych, ale na dnie jego były i kryształy świecące młodości...
Świat się z nim obchodził ostro, on też z nim nie lepiej; łagodnym nie był wcale, ale z gruntu złym nie można go było nazwać. Nagrzeszył przez nieświadomość, przez naśladownictwo, przez namiętności sporo; zawsze jednak chował w duszy jakąś nadzieję że przyjdzie chwila, w której będzie się starał za grzechy zapłacić i zmazać winy przeszłości. Do tego potrzeba mu było istoty czystej, któraby jak anioł stróż powiodła go w świat nowy. Na nieszczęście starał się o nią po swojemu, po żołniersku, usiłując zdobyć przemocą i nie przebierając w środkach. Jadzia była dla niego ideałem tym, który miał go zbawić; dla niej obiecywał sobie zerwać z nawyknieniami życia przeszłego, ze wszystkiemi słabościami, dla niej postanowił nowym cale zostać człowiekiem.
Niecierpliwiło go to i gryzło że do odkupicielki tej nie mógł się dostać innemi środkami, tylko przemocą, siłą i narażając ją samą. Ale przysiągł sam sobie, że byleby dostał jasnego anioła owego, wszystkie strapienia jakich się dlań stał przyczyną, sowicie wynagrodzić będzie się starał. Serce jego miękło, niezdolnym był tylko do tej największej z ofiar, by siebie i swe odkupienie, jak je nazywał, poświęcić dla jej spokoju...
Gdy Jadzia zachorowała, tegoż dnia u łoża jej zjawiła się Kunusia; Sykst zobaczył ją i nic nie powiedział...
Stara piastunka sądziła się tak dalece w swem prawie, przychodząc do łoża sieroty, że się nawet o pozwolenie nie spytała, ani tłumaczyć myślała, przytomność też jej podziałała skutecznie na biedne dziecię; kilka słów wyrzeczonych na ucho, przywróciło rumieniec na lica, uśmiech na usta. Na drugi dzień Jadzia wstała, niebezpieczeństwo minęło, doktór się zdziwił, Sykst ucieszył, a uparty major nie pokazując się sam jeszcze, przysłał bukiet prześliczny, który wyrzucono przez okno.
Wypadek chciał, że idąc nazad od Syksta, Dubiszewski sam podniósł z bruku ten dar wzgardzony, na chwilę się pogniewał, oczy mu zaszły krwią, chciał powrócić nazad, ale się rozmyślił, bukiet posłał przez Małgorzatę raz drugi, a sam poszedł dalej.
Okrutnie mu wszakże na sercu było ciężko.
— Dziewczyna mnie nie chce... rzekł do siebie... ale... przekona się że nie taki diabeł czarny jak się zdaje... postawię ja taki na swojem...
Jakoż choć go nie puszczono do pokoju Jadzi, codzień przychodził do kamienicy; choć wyrzucano bukiety, posyłał coraz nowe; choć nieprzyjmowano darów, słał już nie prezenta dla panny, ale na ręce jej jałmużny dla ubogich... tego odmówić nie było podobna.
— Szatan nie człowiek! mówiła Kunusia, uparty kiedy uparty!!
Przez cały miesiąc Jadzia nie wychodziła z domu, nawet do kościoła, ale pierwszego dnia gdy z Kunusią udały się do Panny Maryi major ją pozdrowił na drodze, przyczepił się, odprowadził i choć mu słowa nieodpowiedziano, dopiero u święconej wody pożegnał.
Wieczorem już był na stanowisku i w liliowych rękawiczkach, z wąsami kruczemi, z brylantem w chustce, uśmiechał się do Jadzi, która na niego nie patrzyła.
Nie było sposobu pozbyć się go.
Ubiór odmładzający nie był nadaremnym... Major który niecierpliwie czekał uzdrowienia panny Jadwigi, po herbacie wystąpił z najuroczystszem wyznaniem swego afektu, składając u nóg bożyszcza osobę swą, majątek, imię i serce...
Jakkolwiek spodziewane oświadczenie o mało znowu nie sprowadziło mdłości, ale wuj tak był zmięszany, drżący, tak zdawał się zaklinać siostrzenicę, aby przynajmniej stanowczo nie odrzucała majora, że Jadzia dosyć niezręcznie jakoś poprosiła tylko o tydzień jeszcze do namysłu... Dubiszewski widząc w tem promyk nadziei przystał chętnie... biedne dziewczę zebrawszy się na kilka słów nieśmiałych, łzawych, blade, przelękłe siadło w krześle... i wieczór przeszedł a ust już otworzyć nie śmiało.
Niestety! major pochlebiać sobie wcale nie mógł, by się bohdance jego uśmiechała przyszłość... znać to było ze smętnego lica i załzawionych oczów.
Rozmowa nie wiodła się; na żądanie wuja zagrała Jadzia, ale wybrała coś smutnego... był to marsz żałobny Beethowena, ów sławny marsz, który popularnością poprzedził niezrównane arcydzieło Chopin’a.
Dubiszewski słuchał go ponury, westchnął, wziął za kapelusz i wyszedł. Gdyby nie ta reputacya twardego jak żelazo i nieczułego jak kamień człowieka, powiedziałby kto że płakał. Ale oczewiście udawał chyba, bo to być nie mogło.
Wujaszek odprowadził go do bramy nadzwyczaj zapobiegliwie, serdecznie koło niego chodząc i szepnął na ucho, aby był dobrej myśli, a sam powrócił zaraz na górę.
Jadzia jeszcze siedziała przy fortepianie z głową na piersi spuszczoną, z rękami opadłemi, w oczach błyskały łzy dwie, które się stoczyć z nich zapomniały, zdawała się smutnie zrezygnowaną.
— No, rzekł Sykst wchodząc, masz więc waćpanna swój i część mojego losu w swych rękach... masz coś chciała, tydzień do namysłu... Ja zmuszać nie będę... ale powiem ci jedno. Major mi pożyczył pieniędzy... jeżeli pójdziesz za niego, może mi dać czas powolnego wypłacenia się z długu: jeśli mu odmówisz, sprzedadzą kamienicę i muzeum, pójdę z torbami... Zatem, co zemną będzie to będzie, ale ciebie przytulić nie będę miał ani gdzie, ani o czem... Zostaniesz sama jedna na łasce Bożej, na niełasce ludzi... Niema co marzyć nawet, żeby cię pani Sylwestrowa wziąć miała. Rób jak chcesz.
— Ale wujaszku... ty? cóż ty poczniesz?
Sykst uderzony został tem zapytaniem, które kazało się domyślać odmowy.
— Jakto? więc odmówić mu myślisz?
— Ja jeszcze nic nie postanowiłam... będę prosić natchnienia u Boga... Nie wiem... nic nie wiem... ale ty wuju?
Ja, uśmiechnął się Sykst... ja? także nie wiem co zrobię... Kamienica warta dwadzieścia tysięcy talarów, winienem jemu siedm... Źle się sprzeda, zawsze mi coś zostanie. Zbiory ocalę... ale waćpannie nie dam ani złamanego szeląga, choćbym miał miliony... tak jest! ani złamanego szeląga...
Jadzia westchnęła tylko... pocałowała go w rękę i tak rozeszli się... Pan Sykst pobiegł do ulubionych swoich rupieci i zamknął się z niemi. — Nastraszyłem ją, rzekł w duchu... musi rada nie rada rączkę wyciągnąć, a major uszczęśliwiony... ha! ha.
Zatarł ręce.
Nazajutrz dzień zszedł spokojnie. Jadzia miała powieki czerwone. Sykst i Dubiszewski usiłował wyczytać z jej twarzy jak tam przeszła ta walka o przeszłość... ale na czole wypogodzonem spokojnie było i cicho — jak bywa przed burzą.
Major liczył dnie i godziny, a im ów stanowczy moment się zbliżał, tem był niecierpliwszy... trzeba było czekać. Wciąż wypytywał Syksta:
— No, jak ci się zdaje co będzie? co odpowie? Przystanie? odmówi?
— Musi przystać, mruczał Sykst... już ja te rzeczy przygotowałem.
— A ja mam złe przeczucie, mówił major.
Tydzień upływał... dwadzieścia cztery tylko godziny od niego dzieliły, zaświtał ów ranek oczekiwany uroczystego dnia... Sykst wstał do swych starożytności, niemyśląc już o ważności chwili, cały był zatopiony w pieczęciach Piastowskich, gdy Małgorzata jak piorun, trzaskając drzwiami, z krzykiem, z płaczem, z jękiem wpadła do jego pokoju ręce łamiąc.
Sykst porwał się przerażony, sądząc że się pali.
— Co? ogień? gore! ogień! ryknął nie wiedząc za co pochwycić...
— A! nie! nie — ale stało się wielkie... straszne nieszczęście w domu.
Gdy tych wyrażeń domawiała, major z różą u surduta zjawił się w progu... na krzyk nadbiegł szybko.
— Co się stało?
— A! nieszczęście! nieszczęście! powtarzała szlochając Małgorzata...
— Ale mówże co...? pięści podnosząc zakrzyczał pan Sykst.
— Panna Jadwiga...
Major niedosłyszawszy padł na krzesło.
— Panna Jadwiga uciekła! dokończyła Małgorzata... niema jej...
— Kiedy i jak?
— Ja nie wiem... ale w domu nie nocowała, a ja na nieszczęście nie wiedziałam nic o tem. Z wieczora wcześnie odprawiła mnie na górę... Szewc powiada że widział jak o zmroku wychodziła z małym węzełkiem pod ręką; powracającej nie postrzegł... Ale łóżko nietknięte...
— Rozumiem.. to dziś wieczór upływał tydzień, rzekł major gorzko... tak jest.
— To nie może być, krzyknął przerażony Sykst, gdzieżby się schroniła? dokąd? sama jedna... Chyba chwilowo do klasztoru... Może gdzie zasłabła. Potrzeba iść, szukać, biedz... gonić... Kochany majorze widzisz moją rozpacz... Ależ ty głupia niewiasto — odezwał się do Małgorzaty, — jakże mogłaś pozwolić!
— Cóżem ja winna.
— W istocie jeśli kto winien, to ja, przerwał major... na pół gniewnie, pół smutnie.
— A ja dla tej sroczki dom stracę! pójdę z torbami! zawołał z budzącym się naiwnie egoizmem Sykst... o ja nieszczęśliwy.
Dubiszewski ramionami ruszył.
— Cichoż, cicho, stary ślimaku, rzekł, jeszcze cię nikt ze skóry nie wypędza, dajże pokój lamentom... Idźmy, szukajmy... śledźmy...
— Tak! naróbmy hałasu, żeby całe miasto wiedziało i śmiało się z dwóch starych trutniów.
— Słuszna uwaga bardzo słuszna — prędko podchwycił major... i odwrócił się do Małgorzaty. Jużeś pewnie popaplała?
— Nie, nie, tylkom pytała szewca.
Dubiszewski jak piorun zbiegł po wschodach nadół do izby, w której szewc właśnie coś rozprawiał, udał śmiejącego się i poprosił o ogień do cygara.
— Co to? spytał, pewnie gwarzycie już o tej przygodzie co się ślepej Małgorzacie przywidziało.
— Ho? rzekł szewc, jak to? przywidziało.
— A jużciż! dodał Dubiszewski, panna Jadwiga była na wieczorze u pani Sylwestrowej, bawili się do późna i tam zanocowała.
Szewc spojrzał na niego i uwierzył.
— Ależ to głupia ta Małgorzata!!
— To prawda! potwierdził major i pędem wrócił na górę.
— Zakleiłem tam usta szewcowi, zawołał, a jeśli mi waćpani więcej komu piśniesz, no, to ja milczeć nauczę... Panna Jadwiga jest u pani Sylwestrowej... idź na górę i wrzawy nie rób... A my, kochany Sykście, pójdziemy... dodał major żywo, trzeba się przejść. Na ucho zaś szepnął mu:
— Ustąpim gdzie na stronę, musiemy się naradzić... Tu ludzieby nas podsłuchali. I ja i waćpan ratować się musiemy... wypadek ważny, a winowajcą... ja, ja, tylko ja...
Uderzył się mocno w piersi.
— Stary jestem a głupi... ale kto zgrzeszył odpokutować powinien, chodź waćpan...
Kapitan ledwie się zwlókł tak był przybity, poszli naprzód oba do pani Sylwestrowej, która o niczem nie wiedziała. Dubiszewski miał postawę i twarz dziwnie rozdrażnionego ale mocnego postanowienia — człowieka.
— Moja mościa dobrodziejko, rzekł... Stało się z mej przyczyny nieszczęście w domu mego przyjaciela Syksta... jam je moim uporem zgotował... Panna Jadwiga wczoraj uszła z domu... niema jej...
Sylwestrowa zerwała się z kanapy i już potokiem zapytań miała ich zalać, gdy major jej przerwał.
— Proszę mnie wysłuchać... potrzeba tę rzecz utaić... Panna Jadwiga mogła pojechać do krewnych, pojechała, jużciż niepodobieństwem jest, żebyśmy jej nie znaleźli... Są na to sposoby... ale jeszcze się rozgłosi i powód ucieczki i moje staranie... przyznam się pani, że mi śmieszność na którą narażony będę, równie nie miła, jak przykrość wyrządzona pannie Jadwidze... Kombinujmy!! O moich staraniach mało kto wiedział prócz pani... bywałem w tym domu, ale często też i u pani dobrodziejki. Któż obcy zaręczyć może za to, czy miałem na myśli zaślubić pannę Jadwigę... lub pannę Petronellę?
Sylwestrowa nie dobrze zrozumiawszy, otwarła oczy; kombinacya ta niespodziana jakkolwiek pochlebna dla niej, była nieco obrażającą dla Piotrusi.
Żadnej młodej osobie nie może być miło być zaswataną i zaślubioną z rozpaczy, z gniewu i... kiedy lepiej nie można. Z drugiej strony wydanie Piotrusi, która pod sekretem miała lat dwadzieścia i kilka, chociaż broniła się od metryki jak mogła, wydanie za obywatela, który miał pałac, oranżerye... ananasarnie, bażantarnie, rządcę, plenipotenta i pisał się Jaśnie Wielmożny pan baron Dubiszewski.. nie było do pogardzenia.
— Ależ proszę majora, odezwała się Sylwestrowa, moja córka nie jest znowu tak do pozbycia się... ona może nie zechcieć...
— Wszakże to dotąd fikcya tylko, rzekł major, ja się niby oświadczam, a państwo możecie mi niby głośno dać harbuza... byle ukryć, żem był powodem natarczywością moją.
— Dalibóg nie rozumiem, przerwała Sylwestrowa, boć ja znowu nie wiem co myśli Piotrusia... a nie mam jej do zbycia... i znowu tego, słowo honoru nie rozumiem, bo zresztą to jest dziewczyna rozsądna, poważna... bardzo stateczna i lubiąca osoby nie płoche, dojrzałe.
Major westchnął ocierając pot z czoła.
— Ja nie naglę o nic — rzekł, tylko proszę wziąć to na uwagę...
— Więc mogę powiedzieć Piotrusi, spytała Sylwestrowa.
— Owszem, proszę bardzo! żywo dodał Dubiszewski, a my pójdziemy z panem Sykstem śledzić i gonić...
Tu chwilę stał zamyślony major.
— Nie, nie, zawołał — pan Sykst wróci spokojnie do domu. Kto piwa nawarzył, ten je wypije... ja sam pójdę... Zarazby po nim poznano co się święci, ja lepiej to potrafię.
Sylwestrowa odprowadziła ich aż do drzwi, ale niespodziane wieści tak ją dusiły, że musiała się oprzeć aby nie paść, nie miała siły zawołać córki, poczęła dzwonić, a sama padła na kanapę... Zbiegło się co było w domu — ale z kwadrans za łzami, śmiechem i pomięszaniem nic się od niej dopytać nie było podobna.
— Wiesz co się stało? poczęła wreszcie do córki całując ją i ściskając... a! a! majorowa! jak Boga kocham, umrę... Jadzia uciekła... wczoraj... ten z desperacyi oświadczył się...
— Komu? spytała Piotrusia.
— Ale jakże, ty nie rozumiesz! Nie mogłam znowu przyjąć tak obcesowego oświadczenia, więc ni to ni owo... tymczasem grożę... Sykst jak trup... major cały czerwony... Długo żyć nie będzie, apopleksya, ja ci powiadam, trzeba tylko, żeby zapisy porobił...
Piotrusia jeszcze nic nie rozumiała, a że z natłoku myśli i uczuć pani Sylwestrowa wytłumaczyć się jasno nie umiała, nie łatwo przyszło do wyjaśnienia. Nad wszelkie spodziewanie Piotrusia przyjęła tę wiadomość bez wstrętu, owszem bardzo rozsądnie.
— O, że nie odmówię to pewna, i że nie uciekę za to ręczę... szepnęła na ucho matce, ja dawno sobie życzyłam takiego majora i... biorę go, jak mamę kocham.
Byle tylko się nie cofnął.
— Już ja mu nie dam ze siebie żartować; niech mama nagotuje pierścionek!!
Gdy tu tak stanowczo przysposabiają się na majora Dubiszewskiego, on odprowadziwszy Syksta, pobiegł do miasta... Wypadek ten zrobił na nim wielkie wrażenie, czuł zgryzotę w sercu i żałował swojego uporu. Na myśl o tem nieszczęśliwem dziewczęciu uciekającem z domu przed nim, idącem w świat bez opieki, bez grosza, między ludzi, których złe strony major znał od tak dawna, sam sobą się brzydził, nie mógł przebaczyć sobie postępowania swego.
Po żołniersku ale z pewnemi ostrożnościami aby rzeczy nie czynić zbyt głośną, wziął się Dubiszewski do śledzenia zbiegłej. Poszedł do klasztoru, w którym zmarła jej matka, widział się z przełożoną, zaklął na wszystko aby mu wyznała prawdę i przekonał się tylko, że Jadzi tu nie było. Dopytał schronienia Kunusi, której pomocy w ucieczce był pewny, znalazł tu wieść tylko, że się od dni kilku bez wieści wyniosła, a jak mówiono wyjechać miała. Poszedł rozpytywać się o tych, którzy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wyjeżdżali z miasta, ale tu opowiadania były ciemne, poszlaki niepewne, nic z nich wyciągnąć się nie dawało.
Major nabrał tylko przekonania, że Kunusia z Jadzią jeszcze zapewnie w mieście gdzieś zaczajone być musiały.
Ale Kraków jakkolwiek nie jest już dziś ową wielką przeszłych wieków stolicą, jak w nim odkryć dwie biedne kobiety, ukryte gdzieś może na strychu, w izdebce ciasnej? Na to potrzeba było czasu, i trafu szczęśliwego... pomocy ludzi, których wtajemniczać się nie godziło... lub władzy do której zanosić skargę byłoby wstydliwem.
Całą trudność zadania tego łatwo obrachował major, ale go ono nie odstraszyło; postanowił poświęcić mu się z całą energią do jakiej był zdolny. Poszedł uspokoić Syksta, który cały dzień nie jedząc siedział osłupiały na łóżku, a sam rozpoczął cichą pracę nurkowania po mieście.
Prawda, że przeciw sercu i miłosierdziu ciężko zgrzeszył pan major, a byłato nie pierwsza już wina jego żywota, na którego dnie jak kamienie w rzece leżały przypomnienia wielu przestępstw tego rodzaju, ale też pokuta była ciężka i począwszy od zgryzoty sumienia, które się po długiem śnie odezwało, od zalotnego despotyzmu Piotrusi, która objęła nad nim komendę z zapałem dawno w stanie spoczynku zostającego jenerała, dostającego nagle komendę, a kończąc na próżnych, ciężkich, upokarzających trudach śledzeń pobytu Jadzi, której śladu znaleść nie było podobna.
— Bądź co bądź, muszę ją przeprosić, a o ile się da, wyrządzoną krzywdę nagrodzić się starać, mówił w duchu major... pożałuje ona kiedyś, widząc Piotrusię szczęśliwą że mnie nie chciała, ale będzie po czasie. Nie chcę innej zemsty nad tę jednę... że będę dobrym i czułym mężem, a nie despotą jakiego się we mnie ulękła.
Chodził tak Dubiszewski na rozwiady, rachując na trafy, gdy jednego razu zamiatającego przed swoją kamienicą, zobaczył wypadkiem Dyngusowicza. Pamięć twarzy miał doskonałą, zatrzymał się, kolczyk w uchu wiarusa też go uderzył.
— Ale służyłeś asan w wojsku? zapytał?...
— A jakże proszę majora... a jakże, odparł nie puszczając z ust fajki, ale salutując ręką Dyngusowicz... Służyło się to i ponoś w pułku pana majora.
— O! o! Dyngulski! kapral... znam cię! a co na stare lata... bruki się zamiata.
— A cóż, majorze, ja zamiatam je, a major zbija... jedno od drugiego nie lepsze... odparł żołnierz, z przeproszeniem za poufałość.
— Chwat z asana! odpowiedź nie zła, rzekł major. No! a jakże życie idzie. Żonaty jesteś?
— Chowaj Boże! zawołał żołnierz, raz w życiu mi się to głupstwo zrobić zachciało, ale się szczęściem nie powiodło. Pono i panu majorowi nie lepiej?
— Oh! oh! wiesz o mnie! rozśmiał się Dubiszewski... patrzajcie! nie sądziłem bym był tak sławny... Ale ty raz bratku się żenić chciałeś, a ja...
— To się wie — odparł Dyngusowicz... a sędzina... a pani Ź, a pani B, a panna M...a...
— Do stu kartaczów!
— A w ostatku i ta panna co od jegomości uciekła.
Dyngusowicz począł się śmiać zatulając usta, major się zachmurzył.
— Słuchajno — żart żartem... gadaj kto ci to poplótł?
— Panie majorze, to cały świat wie!
— Ale to fałsz... panna Jadwiga wyjechała nie uciekła, a ja się nie o nią starałem, tylko o pannę Petronelę, z którą się też i ożenię.
— Mówże to pan komu chcesz, ale nie mnie... odparł Dyngusowicz... ja to lepiej wiem niż inni.
— No zkądże? nalegał Dubiszewski.
— At! co to tam plotki robić... ot wypadkiem...
Major czuł instynktowo że na coś trafił jął się tedy uparciej coraz dopytywać.
— Słuchaj — zawołał, biorąc go do kąta, to prawda żem się o tę panienkę starał... alem jej życzył dobrze i życzę najlepiej, może wiesz co... uszczęśliwiłbyś mnie, gdybyś naprowadził na drogę... Podjąłbym się stryja przebłagać...
Dyngusowicz ruszył ramionami.
— Ale zkądże ja co mam wiedzieć... ja nie wiem, nie znam... coś się zasłyszało wypadkiem.
Major spojrzał mu w oczy i łatwo w nich kłamstwo dopatrzył; ale z żołnierza dobyć nic nie mógł. Ukrył w sobie podejrzenia i zmartwienia, dał mu talara na wódkę, od niechcenia niby wyspowiadał się przed nim że się żeni na pewno z panną Petronellą i dlatego tylko szuka panny Jadwigi, aby ślady swego nieroztropnego natręctwa zatrzeć...
Po tej rozmowie, w której końcu Dyngusowicz coraz uparciej był milczący, poszedł major do domu, rozmyślając nad swem położeniem... Wieczorem, jak zwykle musiał do pani Sylwestrowej podążyć, choć tam go serce nie ciągnęło tak jak niegdyś do biednej Jadzi. Radzi mu też byli, Piotrusia się stroiła, uśmiechała śpiewała mu, wdzięczyła, ale istotnie ładne, miłe dziewczę nie miało dla starego majora tego uroku co pierwsza. Dla niej nawet nie tak się starał o nadanie sobie pozorów młodości, wąsy mu często odrastały biało, włos spłowiał, rękawiczki były nie pierwszej świeżości.
Miała mu to Piotrusia za złe, a smutek na twarzy, niepokój o Jadzię wyrzucała jak zbrodnię.
— Nic się tej dziwaczce nie stanie, mówiła kwaśno, ręczę że ma z sobą swoję Kunusię i czeka tylko na mój ślub, aby wyjść z kąta... Ale pan się w niej kochałeś?
— Kochałem się, rzekł major z rezygnacyą.
— No, a we mnie?
Dubiszewski pocałował ją w rękę.
— Kocham się teraz...
— Dopiero?...
— Tak, im więcej panią widzę...
— Pan jesteś bałamut...
— Byłem pani, ale teraz... statkuję.
— O! pamiętajże! bo ja jestem zazdrosna! dodała Piotrusia, i dobrze pana trzymać będę...
Pani Sylwestrowa dopomagała córce do wesołych żarcików w tym rodzaju, ale one Dubiszewskiemu nie smakowały jakoś.
Najmilej mu było wykraść się z rana do Syksta, posiedzieć z nim godzinę, po wzdychać i o Jadzi pomówić... Gdyby to Piotrusia była wiedziała!! Co gorzej, major w nadziei powrotu jej, uprosił wuja o pozwolenie urządzenia na nowo mieszkania na jej przyjęcie... Wyrzucił z niego stare meble, sprawił nowe, kupił wiedeński fortepian, dywany, zwierciadła, kilka wazonów z saskiej porcelany, paradny klęcznik i mnóstwo fraszek codzień przynosił w kieszeniach. Sam ustawiał, wieszał, opylał i meblował. W tem staraniu jego było coś tak poczciwego, ojcowskiego, że wiele win odkupywało. Sykst kiwał głową i nic nie mówiąc gryzł się w sercu.
Chodząc, śledząc, major Dubiszewski dowiedział się historyi Kunusi i jej wypędzenia z domu i roli jaką ona przy Jadzi odgrywała...
Tak schodziły tygodnie, a pani Sylwestrowa delikatnie, ale coraz częściej poczynała mówić o naznaczonym dniu ślubu. Dubiszewski zaklinał się, że samby go rad przyśpieszyć, ależ przecie należało wystąpić przyzwoicie, trzeba było koni, powozów, liberyi, a wszystkie te przygotowania wymagały czasu... Nie można więc było oznaczyć jeszcze..
Wlokło się więc, a im bardziej nalegano na Dubiszewskiego, tem on dziwniej się jakoś wycofywał.
— Słuchaj Sykscie, rzekł raz wszedłszy do niego rano... to kara Boża ta twoja kuzynka Piotrusia... Powiem ci szczerze, w impecie chwyciłem się tego ożenienia, żeby ludziom oczy zamydlić, ale dziś...
— Jakto? cóż?
— Co? oto powiem otwarcie... dałbym wiele, żeby się nie żenić. Na co to taić! Jestem stary! panna jak fryga, ja jej nie dogonię... weźmie mnie za nos i będzie wodziła... Ale, słowo się dało! leź w kosz kiedyś grzyb...
— A! grzyb! grzyb! powtórzył Sykst, niema ratunku.
— Jeźli już mam ginąć... niechby się do przyszłego roku odwlokło... Wkładam to na ciebie, wyperswaduj im... Jej pewnie nie pilno... a mnie...
Potarł się po czole i umilkł.
— A chciałeś się żenić z takiem impetem? rzekł Sykst powoli.
— No! to prawda! ale z Jadwigą to co innego... spokojne, miłe dziewczątko byłoby mi ciche stworzyło życie, byłbym się dla niej poświęcił, byłbym przy niej odmłodniał... a z tą...
— A z tą? spytał Sykst.
— No — a z tą mogę oszaleć! rzekł major po cichu.
— To cię zamkną do czubków!
— Dlatego też, Sykscie, duszo moja, postaraj się u pani Sylwestrowej, aby się zaręczynami kontentując, dały mi folgę...
— Widzisz, rzekł Sykst poważnie, to są kobiety z energią... z niemi trudno! nie trzeba było zaczepiać!
— Rób co chcesz, ale przez przyjaźń dla mnie, musisz mnie ratować z tej toni.
Dubiszewski nie mówił otwarcie; bliższe poznanie Piotrusi, nieuwłaczając jej charakterowi trwogą napełniło majora, był w duszy najmocniej przekonany, że ją nieszczęśliwą i siebie uczyni... Rachował na wypadki... i myślał jak się wykręcić. Tyle razy mu się w życiu nie udawało ożenić, że i na ten raz do łaskawej opatrzności się odwoływał. Ale przyszła kreska na Matyska...
Tegoż wieczora Sykst zaklęty, aby dopomógł majorowi, poszedł z nim do Sylwestrowej, dom zastał pustką i na górze modliła się tylko Małgorzata, gdy do jej drzwi cicho zapukano. Poszła je otworzyć i zobaczywszy Kunusię starą, położyła palec na ustach.
— Na miłego Boga, a gdyby cię zobaczył!
— Ale nikogo niema! niby to ja nie wiem, odparła Kunusia, patrzałam jak oba poszli do Sylwestrowej... pilno mi było zobaczyć się z tobą, a prawdą a Bogiem zajrzeć też do tego domu! A nie darmo człek w jednem miejscu żyje długo, przyrośnie mu serce do ścian! tęskno potem za niemi! Jam tu w tym domu tyle przebyła! tum wychowała moję Jadzię, nawykłam go za swój uważać. Być z niego wygnaną... na starość mnie i jej...
I łzy się z powiek nabrzękłych potoczyły starej Kunusi... siadła, rozglądając się po swojej dawnej izdebce...
— Cóż u was słychać? co słychać? spytała.
— A co ma być? odparła Małgorzata, postaremu wszystko, tylko te majorzysko to powiadam wam, za waszą Jadzią formalnie szaleje...
— A toż się żeni...
— No, żeni z desperacyi! ale to jeszcze widłami pisano... bo z tego co ja widzę, choć to stary człowiek, ale kocha się strasznie... i ze serca mu to nie łatwo wyjdzie.
— Ej! zaś! przerwała Kunusia — co ci się zdaje! pleciesz!
— Plotę! albo to ja oczów nie mam, świata nie znam! mówiła Małgorzata. Moja kochana... Kiedy się człowiek zaleca w oczy pannie... to udawać może, ale straciwszy ją, jeśli po niej płacze i tęskni niepocieszony, to już chyba nie kłamie.
Kunusia słuchała.
— Jakże ty to wiesz? spytała.
— Co nie mam wiedzieć, kiedy to w oczy bije... mówiła Małgorzata. Niema dnia żeby tu nie przyszedł i godzinami nie siedział w pokoju panienki, a co się nawzdycha, nastęka, namarudzi, to gdyby oszalał. Razem go zastała że płakał, jak chustkę prędko do nosa podniósł, żebym nie postrzegła... Długi czas to pilnował żeby tu w pokojach nic nie ruszono z miejsca, potem mu coś zaświtało w głowie... uprosił jegomości o pozwolenie i dopieroż się rozgospodarował.. tobyście panny pokojów teraz nie poznali. Stary sprzęt wynieść kazał do pokoju na tyle i ustawić wszystko, a tu...
— Cóż takiego? zapytała Kunusia...
— A no, chodź tylko po cichu to ci pokażę...
Weźmiemy lampkę...
Stara piastunka zaciekawiona sama chwyciła za klucze, zeszły na drugie piętro, a gdy światło roztoczyło się po pokojach... Kunusia w ręce klasnęła z podziwienia.
W istocie salonik i pokój sypialny były wspaniale przyozdobione choć skromnie zarazem. Zwierciadła, dywany, firanki, fortepian nowy, klęcznik czarny, kilka lamp, naczynia na kwiaty, wazony kwitnące... czyniły je do niepoznania ślicznemi.
— A trzeba żebyś wiedziała... dodała Małgorzata, że te on sam wszystko rękami właśnemi ustawia, że te fraszki sam przynosi, niemal co dnia coś dokupi... A te kwiaty, a te szkatułki, już tam nie wiem co... Przyjdzie i godzinę siedzi i medytuje... aż mi go też żal, bo musi jednakże bardzo kochać tę pannę Jadwigę, kiedy już i nadziei nie mając żadnej, takiby rad ją przebłagać.
Kunusia chodziła, dziwowała się, głowa kiwała... poszła do sypialnego pokoju, oglądała toalety, szafy, ruszała ramionami i wzdychała...
— Co to wszystko pomoże, kiedy jej nie sądzono mieć go za męża! zawołała... darmo... Możeby i dobrym był dla niej, ale z pierwszego wejrzenia wstręt powzięła... a dziecko się przekonać nie może...
Siedziały tak z pół godziny razem, potem po cichutku Kunusia pożegnała Małgorzatę, a znając doskonale wschody i bramę ciemną, wyszła omackiem...
Na ulicy była noc czarna, lampy jak to bywa w miastach oświecanych przez spekulantów oszczędzających gazu i kieszeni, paliły się jakby zakatarzone i drzemiące... Mało kto sunął się chodnikiem... a cisza panowała w grodzie nieboszczyków... Kunusia odeszła już była na kilkaset kroków, gdy się jej zdawać poczęło, że ktoś za nią idzie zdaleka... Obróciła się, w istocie w dali wlókł się jakiś mężczyzna, słusznego wzrostu, obwinięty płaszczem... ale szedł zapewne wypadkiem tąż samą drogą...
Jednakże niepokój jakiś opanował staruszkę, czuła że gdyby ją wyśledzono, odkrytoby razem schronienie Jadwisi, zamiast więc wziąć się w prawo, umyślnie ruszyła w lewo na wypróbowanie. Odszedłszy kawałek drogi dobry, obejrzała się, mężczyzna ów szedł ciągle tąż samą drogą, staruszka jakoś poczęła być niespokojną, zatrzymała się, sądząc że ją minie. Cień ów znikł gdzieś za węgłem kamienicy.
— Ha! pomyślała, to mi się przywidzieć musiało, ale ostrożność nie wadzi.
Poszła tedy powoli nie tam, gdzie iść była powinna, nastawiając ucha i oka... i spostrzegła że to ta sama postać znowu zdala po pod murami za nią się posuwa. Ale strach ma wielkie oczy, byłato taż sama czy inna?
Rozmyślała Kunusia co począć, gdy spojrzawszy na oświeconą lampą figurę Zbawiciela, jakich pełno w Krakowie, a widząc przed nią klęczących kilka ubogich kobiet, powiedziała sobie, że najlepiej zrobi, gdy i ona tu pomodlić się przyklęknie, naglądając co się stanie z idącym za nią człowiekiem. Rachowała i na to że wmięszawszy się między ludzi, może potem ujść niepostrzeżona. Wsunęła się między babki zręcznie, potem miejsce zmieniła, chustkę, po której ją było można poznać, zdjęła z głowy i przytuliła się do muru... Owa postać ciemna krążyła jakoś zdaleka, widocznie niepewna co począć i gdzie iść dalej; choć stare oczy Kunusi, poznały w niej a raczej domyśliły się majora.
— Słuchaj, szepnęła do klęczącej przy sobie babki dobrze znajomej, weź moją chustkę na głowę, jutro mi ją oddasz u Panny Maryi, i idź do domu... Mnie szpieguje ktoś... nic ci się złego nie stanie... a trzy złote ci dam...
Uboga się nieco zlękła, ale uspokojona przez Kunusię, dała się namówić i zarzuciwszy chustkę poszła... Cień który się był w dalekim kramie zatrzymał, powlókł się za nią, Kunusia się ucieszyła niezmiernie ze swej przenikliwości; poczekała chwilkę i wykradła się z bijącem sercem w drugą stronę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.