Pan Walery/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Walery |
Podtytuł | Powieść z XIX wieku |
Pochodzenie | Kilka obrazów towarzyskich |
Wydawca | Th. Glücksberg |
Data wyd. | 1831 |
Druk | Th. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Półmisków niemam bogatych;
Sliw a kasztanów kosmatych,
Włożę przed osobę twoję,
A przy tém wszystkę chęć moję,
Orzechy, jabłka, jagody,
I lipienie z bystrej wody,
Melon słodki, grono wina,
Leśne rydze i malina
Gruszki, brzoskwinie, ogrodne,
Mléko świeże, piwo chłodne,
I co jedno wieś uboga rodzi,
Tém czcić będę usta twoje.
Kto odbywał podróże małe czy wielkie, po ojczyźnie, lub za granicą — wie dobrze jakiej przyjemności się doznaje, jadąc w pogodę, z przyjacielem, i po miejscach zajmujących położeniem przyrodzoném, lub historyczném wspomnieniem. Nieme jakieś zadowolnienie, radość wewnętrzna i spokojność duszę przejmuje. Jadąc bez celu spokojniej używamy przyrodzonych i licznie zgromadzonych piękności, które każdy kraj w swoim rodzaju posiada. Zachwycają wędrownika skały Szkocii, alpejskie góry i gaje Włoch i Francyi południowej, czemużby nasze pola, lasy wyniosłe i puszcze zająć nas nie mogły?
Zimny jesienny ranek obudził naszych przyjaciół i przypomniał potrzebę wyjazdu; nim tedy Pleban, świątobliwym zwyczajem śpiący do południa, miał się czas obudzić, lekki powóz Antoniego był na drodze do Lublina.
Tą razą piasczyste okolice plebanii, nie wiele dostarczały piękności; w około drogi wznosiły się zaspy piasku pokryte gdzieniegdzie krzakami czerniejącymi jałowcu, lub jeżyną, grunt kamienisty budził co chwila usypiającego woźnicę i tak jednostajnie, bez żadnego wypadku dojechano do popasu. Karczemka nędzna, pełna wieśniaków i żydów nadto była ciasna, aby mogła w sobie dwóch podróżnych pomieścić, popasano tedy na dworze, gdyż piękny chociaż wietrzny dzień jesienny, dozwalał użyć tej przyjemności — Za karczmą w niewielkiém oddaleniu był młyn zepsuty i mostek, pod którym woda z szumem przepływała, lekko tylko milczące opryskując koło — Po za stawem rosły stare wierzby, a w oddaleniu wśród olszyny i grabów bielił się dom mieszkalny z zielonymi okiennicami i bramą olbrzymiej wielkości — Kilka sztuk bydła pasło się pod lasem, a w gaju powtarzało echo okrzyki pastuszków, przerywane jednostajném uderzaniem młota w pobliskiej kuźni. Długi rząd fur ze zbożem ciągnął się drogą, wieśniacy spali na wozach lub popędzali głośno wychudłe konie, zamykał ten szereg ekonom rubaszny z miną, jaką ta klassa ludzi, będąc bez świadków przybiera, rzekłbyś spojrzawszy na niego, że to jest pan połowy świata — Z jego ust wymykała się para czyli dym fajki, którą w ręku starannie piastował, ogromny kapszuk wisiał u guzika, a czapka na bakier włożona osłaniała mu głowę do połowy — Para tłustych koni zaprzężona była do tego tryumfalnego wozu, którym biegły faworyt ekonoma kierował.
Już się zbliżało ku wieczorowi, nasi podróżni mieli jeszcze do noclegu parę godzin jazdy, kiedy chmura zachodnim pędzona wiatrem, wśród spokojnego się nieba ukazała, powstał deszcz ulewny, a woźnica zaciął konie, żeby się co prędzej skryć gdzie przed ulewą.
Spuszczono firanki u kocza, przyśpieszono kroku koni, ale w tym zapale — oś pękła. Pierwszém staraniem podróżnych było przekonać się, czy karków nie nadkręcili, potém dopiero obejrzano się, czy nie ma gdzie karczmy, a przekonawszy się o zupełnym niedostatku podobnego schronienia zaczęto myśleć nad odwiedzeniem porządnego domu, niedaleko od drogi stojącego, który okazywał dobry byt mieszkańców swoich — Otoczony był ładnym laskiem, ogrodzony foremnym płotem, pokryty dachówką i na wysokiém stał podmurowaniu. Gołębnik, stodoły, altana i w różne kolory malowana studnia, składały wespół z ogródkiem okolicę domu, do którego nasi podróżni obwinięci płaszczami dążyli. Zgraja psów rozmaitego rodzaju powitała ich w sieniach, niezważając jednak na tę przeszkodę posunęli się dalej i już gotowali się na wymówki i grzeczności, gdy wszedłszy znaleźli, samą jedną, młodą, ładną i uprzejmą Panią Leśniczynę — Samego Pana nie było, wyjechał był do lasów na polowanie, ale wkrótce miał wrócić; spodziewano się także tego samego dnia, dziedzica włości tych, od którego Pan Gwintówka, były Leśniczy Królewski, dzierżawił ten folwarczek. Szczęściem nie powiedziano jego nazwiska — Wśród miłej rozmowy z samą panią nieznacznie czas upływał, tak, że ani się spostrzeżono, jak odgłos: hola! iest tam kto? weźcie konia! rozległ się pod oknami.
— To mój mąż — rzekła sama pani, i wyszła go o przybyciu gości uprzedzić.
— Piękną zrobiliśmy znajomość, rzekł Antoni, poprawując przed lustrem chustkę i kamizelkę.
— Miła kobiéta, dodał Walery, wyglądając przez okno.
— I deszcz też czasem się przyda! zawołał piérwszy, jeśii tak miłe znajomości nastręcza.
— Masz słuszność, ale to rzadko z jego łaski takich wesołych chwil użyć można, ale otóż i Pan Leśniczy Gwintówka — Ale....
— Witam, witam kochanych panów! rzekł wchodzący w tej chwili rumiany staruszek z wesołą twarzą, i jeżeli kiedy wolno się cieszyć z cudzego przypadku, to ja dziś rad jestem, bo mi ten miłą nastręcza znajomość. Dwaj moi podróżni zdobyli się także na komplementa i zasiedli do herbaty i kawy. Niczego nie szczędził gospodarz dla gości, cokolwiek ku potrzebie lub nawet wymyślnej służyć mogło wygodzie.
Ciągle jednak niespokojnie oczekiwano dziedzica, który nareszcie nadjechał. W sieniach jeszcze dał się słyszeć z pompatycznym rozkazem; a proszę tam nie zapomnieć o koniach, i wszedł nareszcie do pokoju. Pan Walery cofnął się na jego widok i zmieszał, Antoni przybrał poważny ton statysty, a wszyscy zawołali razem, każdy innym głosem i z innej przyczyny — Pan Wagleer!
Jawnie się tu widzieć daje, że od pierwszego początku nieszczęście krok w krok czepia się mego bohatera. Stryj, od którego uciekał, aby się z nim prawować, stryj, który mu naznaczył mieszkanie u Plebana — stał przed nim. Nie długiego było potrzeba czasu, żeby zmięszanego tém zjawiskiem niespodzianém, otrzeźwić młodziana: uczucie własnej godności, niezależność od stryja i myśl, że mu ten praw stanowić i roskazywać nie może, dodały mu śmiałości; a stryj bardziej może okazał się zmięszanym jak synowiec. Ponura fizionomija Wagleera nabrała żywości, po kilka razy otwierał usta, i odważył się wkońcu zapytać coby tu Pan Walery porabiał.
— Przypadek mię tu sprowadził, odpowiedział z udaną obojętnością młodzieniec, oś w drodze mi pękła —
— A dokądże to Pan jedzie? dodał zmięszany staruszek.
— Do Lublina — mam tam sprawę, którąbym chciał zacząć, i mam honor oświadczyć, że wkrótce odbierzesz Pan pozew.
— Dobrze, dobrze, wybęknął ze złośliwym uśmiechem opiekun, radbym tylko wiedzieć, o co zostanę pozwany.
— O zatrzymanie nieprawnie cudzej własności — rzekł dobitnie, na każdym słowie się zatrzymując Antoni, a śmiałością odpowiedzi zbity z drogi Wagleer, zamilkł. Wkrótce jednak podumawszy cokolwiek, obrócił się do synowca i drżącym głosem, którym jednak chciał śmiałego i spokojnego udawać, zapytał: czyby nie lepiej było przystąpić wprzódy do wzajemnego wytłumaczenia.
— Najchętniej, rzekł Walery, ale przyznam się Panu, iż nie widzę żadnych przyczyn, któreby go upoważnić mogły do zatrzymania mego majątku?
— Więc to jest młody panicz ze Włoch przybyły, szepnął przysłuchujący się Pan Gwintówka do ucha Antoniemu.
— Tak jest, odpowiedział ten natychmiast.
— Młodość Pana, mówił dalej stryj z powagą, pozwala mi wybaczyć, iż jesteś tak krótko widzącym; utrzymywanie jego majątku narażało mię na liczne koszta, przytém piéniądze Panu posyłane, i inne wydatki —
— A intraty? zawołał Antoni.
— Ciężkie czasy, rzekł Wagleer, niby go niesłysząc, wiele mi się bardzo od Pana należy, mój Panie synowcze, chciałem się wprzód skwitować.... a potém.... że.... bo to.... — Gwintówka kiwał ciągle głową, z tym wyrazem, jakby chciał powiedzieć: bajki, bajki, wykręty, psie figle, mospanie.
— Potém o tém, dodał nareszcie gospodarz, czas iść na wieczerzę. Tym się zakończył spór, a mój Pan Walery, cokolwiek spokojniejszy i weselszy, ze wzrastającą nadzieją odzyskania Powijówki, zaczął żywą o swych podróżach rozmowę z Panią Łowczyną — Niezawodnie znudziłbym czytelnika opisując mu razem z opowiadaiącym, Karnawał w Wenecyi, salę dożów, powieść o Marino Falieri, o zaślubinach z morzem, o Rzymskich świątyniach, piramidzie Caja cestia, o Watykanie, o Wiedeńskim Praterze, Paryskim Palais-Royal, Luxembourg, o Londyńskim St James-Park, i tysiącznych innych osobliwościach, które niemało razy każdemu z nas obiły się o uszy; wolę tedy opisać domek, w którym się znajdował mój Pan Walery — Stał on jakem to już powiedział, przy lesie, z tyłu miał ogródek, z przodu dziedzińczyk. W sieni wisiał harap, smycze, sfory, sieci, obroże, torby, trąbki i inne myśliwskie przybory, w kącie stało berło dla ptaka, który przekręciwszy główkę, siedział sobie na drugim końcu. W piérwszym pokoju stał porządnie suknem okryty stolik, na kominku widać było staroświecki zegar, nakształt gotyckiej świątyni, koło niego zaś parę tuzinów figurek chińskich spoczywało. Nad kanapą wisiały obrazy, Stanisława Augusta, Augusta III i Hrabiego Brühl; mały stoliczek w kącie będący, okryty był książkami, których że nie patrzałem, więc jakie były, powiedzieć nie umiem. Na oknach wazony z kwiatami, jawnie dowodziły, że gospodyni je pielęgnuje, bo goździki, heliotropy, róże, hortensije i mirt pełny, były w najlepszym stanie — Z drugiej strony widać było pokój sypialny, do którego posuwać się nie śmiem, ażebym uśpionego gospodarstwa nie pobudził.
Na przeciwnej domu stronie, przy gasnącej świécy, pisał rachunki jakieś Wagleer; dwaj zaś młodzieńcy zasypiali po podróży. Piszący zdawał się natężać wszystkie siły swego umysłu, iskrzyły mu się oczy, na czole wytężały się żyły, ręce drżały z pośpiechu, a ślepy tylko chyba nie dostrzegłby w rysach jego twarzy jawnych dowodów wewnętrznego poruszenia, niespokojności i rostargnienia.
O Lawaterze! ludzie pogardzili twoją nauką, lękali się umiejętności czytania charakterów z twarzy; bali się wyjawienia uczuć; które pokryć usiłują. Lecz bezstronne oko uzna zawsze prawdę twoich wniosków; ograniczone tylko umysły i niedołężni będą utrzymywać, że w rysach twarzy nie maluje się dusza. Pomimo całej sztuki, jakiej człowiek używa do pokrycia i zniszczenia zewnętrznych śladów, swoich uczuć — zawsze one odbiją się w jego oczach i twarzy.
Patrz na tego złoczyńcę, który wyrazem dobroci i życzliwości chce pokryć niegodziwe zamiary, w jego oczach błyszczy stłumiony ślad złości, usta jego uśmiechają się szydersko, i mimo pracy, mimo usiłowań wyjdą na wierzch z pod zasłony obłudy — czarne zamysły.
A w tychże niebieskich oczach kochanki, czyliż twoja dusza nie wyczyta niewinnych uczuć cnoty? czyli jej miłość przez oczy nie przemówi do twego serca?
Ta nieczuła piękność czyliż nie ma w rysach twarzy tego braku uczuć, i zimnej odrętwiałości, która ją bardziej każe czcić jak bóstwo, niż kochać jak człowieka.
— A to co? przerwał mi przyjaciel, któremu to z zapałem odczytywałem, a to jaki ma związek, z powieścią twoją?
— Żadnego, odpowiedziałem zimno. — Cóż to znaczy?
— Jestto zaczęty, szumnym stylem, panegiryk Lavatera.
— Boże odpuść, rzekł ruszając ramionami mój przyjaciel, ale to trochę niezgrabne.
— Nie przeczę, odpowiedziałem i zacząłem czytać co następuje.