Pan na czterech chłopach/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pan na czterech chłopach |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W oficynie Wołczyńskiej u pani ochmistrzyni byli goście, ściślej biorąc, jeden tylko, lecz ten stał za wielu, bo od pewnego czasu w łaskach był u pani Żuchowskiej. Wkupił on się w nie, najprzód oddając się protekcji jej, powtóre słuchając sympatycznie długich jej opowiadań, naostatek — bodaj i tego przeoczyć się nie godzi — woził prezenciki.
Był to obyczaj owego czasu, wszyscy wszystkim przy wielkiej zręczności dawali prezenta, nosili gościńce. Pan Borzęcki, o którym mowa, znał się na chodzeniu około interesów, już że po trosze prawnikiem był, już że w ogóle zabiegliwym był, lat średnich, ni stary ni młody, zdrów, troszyneczkę już zaczynający tyć, krągły, rumiany, śmiejący się, polityk wielki.
Pani Żuchowska go u panny protegowała i u kanclerzynej. Wioskę miał dobrą — i sperandy. Czegóż było chcieć? a że między szlachtą województwa brzeskiego zachowanie miał, i to się na coś Wołczynowi przydać mogło.
Zalecała go więc pani Żuchowska coraz goręcej, nastając na pannę, że powinna była sobie raz wybić z głowy swojego amanta na czterech chłopach.
Podstolanka słuchała cierpliwie, rzadko odpowiadała, ale była niewzruszoną, co niecierpliwiło do tego stopnia nieco przesądną panią Żuchowską, że w końcu mówiła zaufanym osobom:
— Prawdziwie powiadam acaństwu, że chyba czary jakie w tem; pić jej co dali, czy jakiego licha zrobili, że niczem z głowy wybić tego hołysza... A żeby znowu w nim było co tak osobliwego, słowo daję, tego nie widzę. Przystojny sobie chłopiec i prezencję ma, ale tyle tego... Dosyć, że zaczarowana!!
Dnia tego solennie kawą z sucharkami i obwarzankami czarnawczyckiemi przyjmowała pani Żuchowska Borzęckiego, a choć nie miała tak dalece nic pocieszającego do zwiastowania mu, czyniła nadzieję.
— Bądź pan spokojny, stałe przywiązanie wszystko przemaga, — mówiła. Już ja widzę, że panna na waćpana coraz lepszem okiem pogląda, nie trzeba się zrażać. Nie jest tajemnicą, że innego w sercu miała, ale to zwietrzało i przeszło.
— Panno łowczanko dobrodziejko, — rzekł Borzęcki, — ja jeszcze nie widzę, żeby łaskawszą być miała.
— Ale bo acan dobrodziej nie wymagaj od skromnej dziewczyny, ażeby mu się zaraz na szyję rzuciła. Trzeba dać czas. Ja ją znam! Harda jest, ambicji ma wiele, ale żona z niej będzie!... ze świecą drugiej poszukać. Ludzie waćpanu zazdrościć będą.
Pani Żuchowska uczyniła była pono nadzieję p. Borzęckiemu, że podstolanka, którą zaprosiła na kawkę, przyjdzie do niej. Chodziła więc niespokojna trochę, coraz to spoglądając przez okna na drogę ku pałacowi. Panny Anny widać nie było.
— I nic dziwnego, że nie przychodzi — pocieszała protegowanego — bo podskarbi przyjechał, więc może ks. kanclerzyna jej tam około siebie potrzebuje.
— Jest pan Fleming? — spytał Borzęcki.
— Od wczoraj! U nich to tam te konferencje raz w raz! To panu wiadomo, statyści, ministrowie, więc na ich głowie Rzeczpospolita. Ks. kanclerzyna też partycypuje w naradach, a w takich razach panna Anna ma co czynić — bo ją posyła pani.
— To może całkiem nie przyjdzie! — westchnął Borzęcki.
— Ale ja panu dobrodziejowi powiadam, nie trzeba się nigdy zrażać, — mówiła Żuchowska. Jeżeli tylko będzie mogła, assekuruję że przyjdzie.
— Bo ja — szepnął Borzęcki, — dobywając coś z za kontusza, — przyznaję się acani dobrodziejce, za łaskawą intercessją jej, jako osobliwej protektorki mej, chciałem dziś — coś takiego... coś takiego...
Borzęcki zaczynał właśnie rozwijać, odrzucił najprzód jedną bibułę szarą, potem drugą, potem papier biały, z pod niego ukazał się gałganek, pod nim bawełna, naostatek w niej jak w pieluszkach obwinięta bardzo ładniuchna z łańcuszkami balsamka. W takich ozdobnych klejnocikach zamczystych noszono dawniej wonności. Niektóre z nich, arcydzieła złotniczej sztuki, rzeźbione były misternie i wysadzane kamykami drogiemi. Balsamka p. Borzęckiego po matce zapewne była odziedziczona. Śliczna też była, a że się dobrze zamykała, jeszcze otworzywszy ją, czuć w niej było woń różanego olejku tureckiego, który ją niegdyś napełniał.
Pani Żuchowska, oglądała prezencik z ciekawością, poszła z nim do okna, chwaliła niezmiernie, lecz wśród tego zajęcia, i gdy jeszcze bibuła i gałganek z bawełną leżały na stole, nim pośpieszono pochować to wszystko, szybkie kroki biegiem się do drzwi zbliżyły i podstolanka wpadła do pokoju.
Dawno jej pani Żuchowska taką nie widziała. Była jakby cudem jakimś zmienioną, rumieńce miała na twarzy, w oczach promienie, uśmiech na ustach... Szła bynajmniej nie ulękniona widokiem p. Borzęckiego, witając go wesoło, tak, że i on i Żuchowska cudowną tą metamorfozą uczuli się ożywieni.
Ochmistrzyni, przesuwając się mimo p. Borzęckiego na powitanie podstolanki, szepnęła mu:
— A co? nie mówiłam?
Gość tymczasem co najprędzej zwijał bibuły i chował corpus delicti, aby przed oznaczonym terminem z nim się nie wydać.
— Ja-bo mówiłam — odezwała się witając Żuchowska — że niechybnie pannę zatrzymało to, iż podskarbiego mamy. — Siadajże proszę cię.
Borzęcki się usunął, podstolanka usiadła. Rzucając oczyma śmiało i wesolutko, potwierdziła:
— Zgadła, kochana łowczanka, bo istotnie pan podskarbi temu winien.
— A widzicie! bo to ja przecie skombinować umiem, — uśmiechając się dodała Żuchowska.
Borzęcki najpiękniejszy swój uśmiech wziąwszy na usta, pochylony, zachwycał się podstolanką, łamiąc głowę od czego pocznie i jak doprowadzi rozmowę do balsamki.
Sam ów frazes, który miał jej przy oddaniu towarzyszyć, był już gotów, szło tylko o to, jak go za uszko przyczepić. — Brzmieć miał: „Chociaż jak kwiat jasna i wonna, racz pani przyjąć tę drobnostkę, której zapach wyraża sentyment mój dla niej czysty i nigdy zwietrzeniu uledz nie mogący.“
Lecz jak zaraz się dowiemy, komplement razem z balsamką miał na wieki pozostać w kieszeni p. Borzęckiego.
— Cóż tam pan podskarbi przywiózł de publicis? — zagaił z fatalną niezgrabnością gość.
— A! tego ja tam nie wiem — odparła panna Anna, — ale dla mnie tym razem był najmilszym z gości!
Spojrzała na Żuchowską, która nie rozumiejąc nic, kręciła głową.
— Proszę! proszę! pewnie od wojewodzicowej przywiózł list?
— A! nie!
— Wiadomość?
— I to nie! — rozśmiała się panna Anna.
— Więc już nie wiem, alem mocno zaintrygowana tem, czem pan podskarbi się mógł przysłużyć.
— To moja tajemnica — mówiła śmiejąc się podstolanka, — a próżnoby się kto silił odgadnąć! ale się panna łowczanka dowie wkrótce.
— Proszę! proszę!...
Zmięszała się tą wesołością niezwyczajną i tym sekretem panna Żuchowska. Nie mogła nawet wytrzymać dłużej, i domyślając się, iż przy Borzęckim mogła nie chcieć się spowiadać panna, skinęła na nią.
Weszły do bokówki.
Gdy się to działo, Borzęcki miał czas spojrzeć w zwierciadło, poprawić kołnierz, pas, pogładzić włosy i oddać sobie tę sprawiedliwość, że piękniej niż on dnia tego trudno było wyglądać.
Siadał na krześle, gdy wśród szeptów, które dochodziły uszu jego, nagle dało się słyszeć plaśnięcie w dłonie i krzyk:
— Jezus, Marja!!
Choć podstolanka była wesoła, i głos jej przeplatany śmiechem, wykrzyk ten z piersi łowczanki pochodzący, był objawem zdumienia i niemal rozpaczy.
— Co to mogło być?
Borzęcki z oczyma zwróconemi na drzwi, siedział na krzesełku, gdy obie panie wyszły, podstolanka promieniejąca, Żuchowska blada, z ustami zaśrubowanemi, sztywna i widocznie pomięszana.
Borzęcki powtórnie się siebie spytał: co to może być?
Panna Anna powróciwszy, wypiła kawę żywo, roztargniona, i natychmiast ukłoniła się, dygnęła, a nim Borzęcki oczyma miał czas wezwać Żuchowską aby mu pomogła do balsamki, — już jej nie było.
Po wyjściu panny — nastąpiło milczenie grobowe. Żuchowska z rękoma założonemi stała przed stołem, kiwała głową, stękała i widocznie złamana była jakiemś strapieniem niespodzianem.
Jeszcze Borzęcki nie miał czasu zapytać o przyczynę, gdy poczęła sama do siebie.
— Prawdziwie powiadam, że jak Boga kocham, słowo daję, nie wiedzieć, co to jest? Licho wie!
Borzęcki oczekujący z ust wyroku, także się niewiele z tych słów mógł dowiedzieć.
— Żeby pani była mnie troszynkę pomogła, byłbym się może odważył z balsamką.
Żuchowska ręką dała znak niechęci.
— I! daj już pan pokój z tą balsamką, — westchnęła, — nie ma co już o tem mówić, awantura i po wszystkiem. Nie wiedzieć zkąd? co? jak? Słowo daję, — nie do pojęcia!
Gość czekał jeszcze jaśniejszego tłómaczenia, lecz złe miał już przeczucie.
— Cóż się stało? — spytał cicho.
— Pani kanclerzyna, słowo daję, pierwszy raz w życiu zmiękła. Ktoby się tego spodziewał! Wie pan, że oto Fleming na niej wymógł, że za tego hołysza pannę wydaje. A zaklinała się, zaręczała: nigdy a nigdy.
Zerwał się Borzęcki.
— Co? co? jakim sposobem?
— Albo ja wiem? — ruszyła ramionami Żuchowska, — nic nie rozumiem! nic! Panna wpadła jak po ogień, żeby mi powiedzieć, że za swego amanta wychodzi. Piękna partja! nie ma co mówić! Intrygi tylko i po wszystkiem.
Zbladł pan Borzęcki, kaszlnął, a w duchu może sobie pomyślał, że przynajmniej balsamka ocalona została. Markotno mu jednak było dni kilka, bo wedle notatki, prezenciki pani Żuchowskiej ofiarowane, praeter propter, szacowane być mogły na czerwonych złotych piętnaście; tyle tylko, że się za to parę razy dobrej kawy napił i słodkiej a zawodnej nadziei.
Nie mniej uszczęśliwionym od podstolanki był cześnikowicz, któremu listem Morochowski dał znać, ażeby natychmiast do Wołczyna biegł dziękować podskarbiemu i ks. kanclerzynie. Gdy posłaniec przyjechał do Trzcieńca, w mgnieniu oka wszystko się tu przewróciło do góry nogami. Sobek chwycił Grzymałę ściskać, i o mało go nie udusił. Choć list przyszedł wieczorem, przy latarni natychmiast pobiegli do stajni. Koni miał teraz kilku co się zowie pięknych cześnikowicz, i czwórki swej nie powstydziłby się nigdzie. Tu też trzeba było wystąpić! W nocy wzięto się do czyszczenia i smarowania uprzęży, do opatrywania węgierskiej bryczki, bo choćby konie popadały, lecieć chciał natychmiast do Wołczyna p. Felicjan.
Ze wsi zwołano dwóch parobków do pomocy, nikt oka nie zmrużył we dworze, Grzymała chodził w ciągłym strachu, żeby uchowaj Boże, jeszcze gdzie ognia nie zatrzęśli.
Nade dniem, z wielką biedą, ale bryczka stała w pogotowiu, Felicjan do nóg staremu padł jakby ojcu rodzonemu, prosząc go o błogosławieństwo. Popłakali się oba biedaki z niespodziewanego szczęścia tego.
— A! ruszyłyż konięta od ganku, ruszyły tak, że bez tchu do Kodnia dobiegły, gdzie właśnie wotywa się odprawiała; więc dając się im wysapać, zbiegł Sobek do kościoła, pamiętny przysłowia: „Dla mszy nie opuścisz drogi, a dla jałmużny nie będziesz ubogi.“
Że koni nie poochwacał, była szczególna jakaś łaska Boża, bo ich nie szczędzono. Dziesięć dobrych mil drogi ubiegły tego dnia do wieczoru, i jeszcze tegoż dnia miał pan Felicjan szczęście upaść do nóg księżnie kanclerzynie, która, acz na małżeństwo na instancję pana podskarbiego się zgodziła, naukę kawalerowi dać nie omieszkała surową.
Fleming, chcąc być wspaniałomyślnym, ponieważ w Trzcieńcu domu mieszkalnego nie było, puszczał dzierżawą Kaplonosy, gdzie się łatwiej mógł Sobek urządzić.
Tak się w sposób cudowny, zaprawdę ta historja pana na czterech chłopach skończyła, ku wielkiej radości pani wojewodzicowej ruskiej, która, choć sama do uszczęśliwienia swej przyjaciółki przyczynić się nie mogła — nie miała na to czasu, ni sposobności przy miodowych miesiącach — lecz przyklaskiwała miłości stałej dwojga kochanków, których zwała uśmiechając się: parą turkawek z nad Buga.
Ks. kanclerzyna, ażeby nie okazać złego humoru i żalu do wychowanki, wyposażyła ją ze wszech miar po pańsku, i wyprawę dała wspaniałą.
Sobek natychmiast objąwszy Kaplonosy, folwark drewniany tak oczyścił, ubielił, umył i ustroił, iż go prawie pięknym uczynić potrafił. Dzierżawa to wprawdzie była tylko i należało o tem pamiętać, że lada kaprys Fleminga wyrzucić z niej może, musiał więc zarazem myśleć o tem Sobek, aby w Trzcieńcu ze dworem coś zrobić.
Jakkolwiek ruder tych żal mu było, gdy jeden róg się obalił, musiano rozebrać resztę, a z drzewa jeszcze zdrowego i suchego, jakiego dostarczyła ruina, wznieść domek wcale wygodny. Grzymała tylko już pokrycia jego nie doczekał, gryzł się niezmiernie tą fabryką, zachorował i zmarł biedaczysko na rękach wychowanka swojego. Śmierć jego spokojna była, i można powiedzieć szczęśliwa, bo się do niej gotował, i jak sam mówił, na świecie już potrzebnym nie był. Wyprowadzono go na Słowatycz.
Wesele państwa młodych naszych odbyło się w Wołczynie, wcale świetnie i przy wielkiej dosyć frekwencji szlachty z sąsiedztwa sproszonej, oraz członków familii wołczyńskiej.
Powiadano, że ks. wojewoda ruski, patrząc na młodą parę, która bardzo pańsko i dystyngowanie się prezentowała, miał się odezwać, iż starą krew szlachecką w obojgu poznać można było. W istocie i Sobek i podstolanka, krasą i powagą, stanowili parę tak śliczną, jakiej widzieć rzadko. Pani Żuchowska, choć z razu dąsała się z powodu Borzęckiego, później całem sercem zwróciła się ku cześnikowiczowi, radując się, iż „przedziwna stałość sentymentów obojga szczęśliwie uwieńczoną została.“
— Prawdziwie powiadam, — odzywała się o tem później, — że takiego ewentu nigdym się nie spodziewała; bo to istny cud, iż się ks. kanclerzyna dała nakłonić na to. Inaczejby czekali chyba do siwego włosa.
Fleming uspokoiwszy sumienie, przez dosyć długi czas Kaplonosy dzierżawą zostawił w ręku Sobka. Tymczasem się w Trzcieńcu dom pobudował, i cześnikowicz przyzbierawszy grosza, dołożywszy posag żony, kupił wieś około Łomaz, do której rezydencję swą przeniósł. Trzcieńca się jednak, choć nieintratnego, pozbywać nie chciał, i Niemowa stróżąc przy dworze, lat jeszcze kilkadziesiąt łuczywo i drewka rąbał, aż póki raz na wyżkach w sianie nie znaleziono go uśpionym na wieki.
Domyśleć się łatwo, iż małżeństwo zawarte z tak trwałego przywiązania, szczęśliwem być musiało. Pan Bóg jednak nie dał mu się cieszyć potomstwem, i po Brochwiczu Sobku, ostatnim z rodu, nie zostało potomstwa.
Paprocki mawiał, że zresztą o rozrodzonych familiach w tak obszernem królestwie, trudno mu wiedzieć było, i my też nie umiemy powiedzieć, azali się gdzie jaka gałązka szczepu tego nie uchowała.