Pan na czterech chłopach/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan na czterech chłopach |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Życie w tym Trzcieńcu było prawdziwie klasztorne, uciechy tam żadnej krom tej, jaką dusza sama dawała, gdy w niej pokój mieszkał. We dwóch izbach obok siebie sypiali Feliś i stary Grzymała. Ten jak to pod starość bywa, sypiał niewiele, zrywał się z rana. Jak on się tylko ruszył, budził się Felicjan.
— Anobyś spał i wypoczął, bo co innego młodość, co snu potrzebuje, co innego mój wiek, który na wieczny sen patrząc, już się do spoczynku nie kwapi. Śpij, śpij, ja pójdę i obejrzę, nie masz tak dalece co robić.
Zrywał się jednak zaraz i Sobek, sen go też nie brał. Szli jeden za drugim, budzić Niemowę, bo ten znowu spałby był dzień i noc, gdyby go nie potargano i nie zmuszono do roboty.
W domu oprócz niego był chłopiec przybłęda, ale z tego żadnej pociechy nie mieli, jadał strasznie, wróble wykręcał, szkodę robił, kotom pęcherze przywiązywał, łasował w kuchni i w ogrodzie, i ciągle go trzeba było pilnować, wszelako obrok zasypać na oczach Grzymały, wody ze studni naciągnąć, ogień rozpalić, napędzony potrafił. Tylko go na posyłki użyć nie było można, bo jak poszedł, tak przepadł. Potem choćby szturchańca oberwał, już się nie skarżył.
Koło tego małego gospodarstwa więcej było roboty, niż czasem koło wielkiego. Trafiało się i samemu Grzymale, a choćby i dziedzicowi, i z wozem a siekierą do lasu po susz i gałęzie jechać, i za bronami pójść, i do siana i do snopów. W gorącą porę nie było się co drożyć, boby kopy porosły, a siano pogniło.
Czasem gospodyni nowa musiała w pole z dwojakami dla pana i Grzymały iść tak jak dla parobków. Do domu dla jadła iść nie było czasu. Sobkowi z tem dobrze było, że nie miał chwili do rozmysłów, chyba w niedzielę. Innego dnia w gospodarstwie nie to, to co innego, robota była zawsze pilna.
Ze wsią i włościanami nie było kłopotu, bo w takiej małej wiosczynie, dwór i chłop za pan brat być muszą. Wie się, kto co może, i nad siłę nie wyciąga; folguje się, aby włościanin sobie zebrał, bo w zimieby go karmić trzeba. Czterej owi chłopi pana Felicjana, z których Fleming się wyśmiewał, byli to towarzysze i przyjaciele więcej niż słudzy. Co się w której chacie działo, wiedziano doskonale, nawet jaki która baba chleb piekła i co komu na połudenek w garnkach przynoszono.
Dzień prawie cały schodził po za dworem, przy roli lub na polowaniu. Czasem z fuzją się szło na pole, a pomknął zając, albo się zerwało stado kuropatw ze ścierni, stuknęło się i było co zanieść do domu.
Wieczorem dopiero, gdy już konie i bydło napojone było, obroki i sieczka zasypana, pozamykane wszystko, Grzymała siadał na przyźbie, Sobek na ławce w ganku i poczynali o nieboszczyku cześniku, o dawnych czasach, albo o tem, co tam z Białej, Terespola, Brześcia Żydzi przynosili.
Właśnie jakoś w tym czasie nastąpiła wielka rewolucja w Białej. Chorąży, wedle przepowiedni Dubickiego, z tego w nogach obrzęknięcia i nie zbyt wstrzemięźliwego życia, nagle zmarł, a że, choć z biskupem ptolomaidzkim testament dawno układał, ale zrobić go formalnie czasu nie miał, a zmarł bezdzietnie, więc hetman z Nieświeża po nim dziedziczył.
Opowiadano sobie o tem, jak ów faworyt Wolski, gdy jeszcze ciało jegomości nie ostygało, na konia siadł i do Nieświeża poleciał sobie z tego czyniąc meritum, iż testamentu nie dał zrobić. I tak się w łaski hetmana wkradł, na co wszyscy bardzo sarkali. Książę chorąży był jeszcze niepochowany, a już synowiec, miecznik książę Karol, przysłany przez ojca do Białej, uczty w niej i hałasy wyprawiał.
Mówiono też, że gdy więzienia otwarto po śmierci, powychodziło z nich siła ludzi jak trupy wynędzniałych, a niektórzy, co siedzieli zbyt długo i od powietrza byli odwykli, dostawszy się na wolność, poumierali. O tem wszystkiem Żydzi w Słowatyczach wiedzieli dobrze i o wielu innych historjach...
Wieczorami tedy było zawsze o czem pogawędzić, a gdy przedmiotu zabrakło, wracał Grzymała do swojego ulubionego tematu, iż najgorsza rzecz jest kamień sobie do szyi przywiązać, gdy się miłość ku kobiecie poweźmie.
— Bo to z tego, tak mi Boże dopomóż, nic nie będzie — kończył zawsze, — czysta imaginacja, a waćpan się wędzisz nadaremnie. Czy jej tam w głowie pan Sobek, kiedy w Wołczynie snopami konkurentów! Zobaczysz...
Czasami Grzymała, wiedząc, że pieniądze były, namawiał na dzierżawę, lecz nie wiedzieć zkąd ją było wziąć. Sapiehowie puszczali, lecz konsyderacji z nimi nie miał Sobek. Kilka razy się do Romanowa wybierał, i dał pokój.
Zawsze mu się zdawało, że Morochowski poczciwy, coś tam dla niego zrobić potrafi. Ale Bystry był w łaskach, przeciw niemu się ważyć nie miał nikt odwagi. Rósł w oczach.
Zbliżało się też wesele podskarbianki. Sobek jeśli w kim, to na niej pokładał nadzieję, lecz nie rychlej, ażby za mąż poszedłszy, swobodniejszą się stała. Grzymała, któremu kilka razy się z tego spowiadał opponował mocno przeciw tej nadziei.
— Ty bo myślisz, że taka grafianka idąca za księcia, będzie miała w głowie waścin interes. Mało ona ma tam o czem myśleć, nie wie już, czy jesteś na świecie!
Do Wołczyna, choć mu się bardzo chciało, tak rychło znowu jechać się nie ważył Sobek. Siedział więc w domu, i żyło się z dnia na dzień — aby dalej.
Grzymała frasował się, że mu chłopiec skwaśnieje, i radby go był czy do Sapiehów, czy do Radziwiłłów popchnął, Sobek nie chciał.
Jednego dnia właśnie jakoś swobodniejsi będąc, na obiad się do dworu ściągnęli, gdy Niemowa w okno zaczął stukać, ukazując na drogę i wołając:
— Pchu! pchu!
Byli do tego przywykli, że i nadjeżdżającego Szlomę w ten sposób zwiastował, więc się niebardzo śpieszyli. Niemowa lubił gości, szczególniej takich od których, jak naówczas od Fleminga, uciekać nie potrzebował.
Było dla niego ulubioną zabawą, gdy biedę Żyd przywiązał do płotu, iść do niej dla zbadania, co się w niej działo.
Dobywał się czasem do wnętrza, rozwiązywał worki, przepatrywał uprząż, zaglądał z pod spodu, próbował kół, a jeśli flaszka z wódką się znalazła, zawsze z niej pociągnął. Innych rzeczy nigdy nie ruszył. Konia głaskał, chomąt mocował, — słowem bawił się. Myślano, że i tym razem Szloma jedzie, ale Grzymała wyszedłszy, zobaczył bryczkę krytą, cztery konie wzdłuż... i pobiegł dać znać, że ktoś taki nie żartem jedzie w gościnę. A tu na stole jeszcze były farfurki z niedojedzonemi kluskami, po obrusie chleb porozsypywany, flaszeczka z siwuchą...
Sprzątnąć nie było czasu.
Gdy bryczka przed gankiem stanęła, okazał się w niej poczciwy Morochowski.
— Jechałem do Włodawy: myślę sobie... Wstąpię albo co? Oto mnie masz...
Obejrzał się.
— No... dwór, prawda duży, — ale...
— Pustka i ruina! — dodał witając się Sobek. Aż mi wstyd, że pana mego nie mam czem i jak przyjmować — a co robić?
— Sercem przyjacielskiem i dosyć — rzekł Morochowski.
Wszedł do izby, rozglądając się po kątach. Grzymała zachodząc w głowę czem ugościć, proponował kawę, którą dla lubiącego ją Sobka trzymał.
— Dawajcie, co macie — śmiejąc się, rzekł sekretarz, — jam niewybredny.
Gdy stary poszedł dopilnować podwieczorku, Morochowski się odezwał.
— No, cóż u waćpana słychać?
— U mnie, po staremu.
— Czemu bo się nie ruszasz, nie poczniesz co?
— Nie mam czego poczynać!
— Widziałeś od tej pory podstolankę?
Sobek się zarumienił, głową dał znak potakujący.
— Cóż ona?
— Tak jak ja — czekamy oboje, aż się Bóg i ludzie zlitują.
— A to przyznam ci się — odparł Morochowski — na to zakrawa, że do siwego włosa tak możecie czekać. Mnie przyszło na myśl, czyby podskarbiance o tem nie przypomnieć, ona teraz cała w swojem weselu, lecz tem bardziej drugichby pewnie szczęśliwymi widzieć chciała. Bez waszego konsensu mówić o tem mi nie wypadało, pozwolicie mi — przypomnę?
Ścisnął go za kolana Sobek...
Przegadali tak z godzinę, konie popasiono, Niemowa miał czas nawet szczegółowie konstrukcję bryczki obejrzeć. Morochowski pojechał.
Znowu tedy promyk nadziei zaświtał nad Trzcieńcem, choć stary Grzymała posłyszawszy o tem, mruknął:
— At — obiecanka, cacanka!!
Jakoż w istocie dwa tygodnie minęły, a z Terespola żadna wieść nie przyszła. Trzeciej niedzieli z Kaplonosów posłaniec przywiózł list od Morochowskiego, oznajmujący, że podskarbianka była najlepszych intencji, ale z ks. kanclerzyną nie było nawet mówić sposobu.
— „Ja jej tam za jakiegoś szlachetkę, co nawet wsi porządnej nie ma jednej, nie wydam. Byłaby nieszczęśliwą. Dwór słyszę w ruderach, nie ma jej gdzie zaprowadzić...“ Tak mówiła ks. kanclerzyna.
Radzono czekać i mieć cierpliwość, co i bez rady czynił Sobek; powzdychali — Grzymała się dąsał.
Znudzony p. Felicjan począł nareszcie myśleć o dzierżawie, i ruszył do Sapiehów. Tu do samego pana nie sposób się było docisnąć, a pośredników smarować było potrzeba i zabiegi czynić, kłaniać się, do czego p. Felicjan zdolnym się nie czuł. W Kodeńszczyźnie, co było do wzięcia, już klienci książęcy porozchwytywali, reszta nie inaczej się dawała utargować jak z grubem przypożyczeniem. Na toby funduszu nie stało.
Więc znowu grzebało się w Trzcieńcu dalej.
Wśród tej ciszy głuchej, doszła tu wieść o świetnem weselu podskarbianki, które się odbyło w Wołczynie. Hetman Radziwiłł, choć był na bakier z kanclerzem i Czartoryskimi, wziął na siebie dostarczenie zwierzyny; więc po lasach Radziwiłłowskich tak hukano i strzelano, że aż w Trzcieńcu słychać było.
Po weselu, których razem się dwa odprawiło, bo z rana Ogiński incognito wziął ślub z podkanclerzyną, a wieczorem uroczyste nastąpiło zaślubienie podskarbianki, Sobek trochę miał nadziei, że wojewodzicowa ruska może za nim przemówi; — ale tygodnie i miesiące mijały, a skutku tej instancji doczekać się nie mógł.
Pojechał więc znowu do Wołczyna, aby sercu ulżyć.
Chociaż Sawrańczuk zapraszał go do siebie, nie chciał z tego korzystać cześnikowicz. W sobotę wieczorem przyjechawszy, rozlokował się w austerji i poszedł się tylko dowiedzieć do niego. Tu się dopytał, że Sawrańczuka posłano do Puław, i że nieprędko miał powrócić. Nazajutrz do kościoła na mszę powlókł się cześnikowicz i na dawnem stanął miejscu.
Na summę nadeszła ks. kanclerzyna, wiodąc za sobą podstolankę. Panna Anna musiała pewnie być przyzwyczajoną szukać na znanem miejscu oczyma swojego Sobka, bo zaledwie usiadła, spojrzała i zobaczyła go. Prawie nieznacznem poruszeniem głowy, powitała go tylko, i oczy spuściła na książkę.
Znowu tak jak pierwszym razem zbliżyli się przy święconej wodzie, i cześnikowicz pozostawszy trochę, oczyma szukał protektorki swej Żuchowskiej. Znalazł ją wprawdzie, ale zmienioną dziwnie: powitała go zimno, a choć z nim odeszła ku zakrystji, rozmowę poczęła wcale z innego tonu.
— Bardzo mi waćpana żal — rzekła, — i panny podstolanki też, ale bo się upieracie, a z tego bodaj nic nie może być. Ja sama myślałam z początku, że ks. kanclerzyna da się ubłagać, a teraz widzę, że nie. Trzeba bo żebyś to sobie wybił z głowy i dziewczynie perswadował.
Sobek posłuchał, nie odpowiadając.
Popatrzała nań Żuchowska.
— Słowo daję — ciągnęła dalej, — że mam wielką kommizerację nad państwem — ale co nie można, to nie można...
W istocie zacną panią Żuchowską zjednał był sobie nowy pretendent do ręki podstolanki, a że była serca miękkiego, dała się na jego wiarę nawrócić. Teraz już jej może przykro było, sama nie wiedziała z kim trzymać.
— Ja wiem, że wybyście się może chcieli zobaczyć, pogadać, ale nuż, uchowaj Boże, wypaple się kto, zobaczy! Z ks. kanclerzyną żartów nie ma.
Widząc, że Sobek stał mocno zasmucony, dodała prędko:
— No to już przyjdź, przyjdź po obiedzie, ale ja nie ręczę, czy panna Anna będzie mogła. Ona się też boi.
Tak zbyty ozięble cześnikowicz, przesiedział w gospodzie cały czas, nie jedząc i nie pijąc — a w godzinie oznaczonej poszedł do oficyny.
Żuchowska go przywitała czulej, gryzło ją sumienie.
— Czego bo waćpan tak melancholizujesz? odezwała się, — nie trzeba znowu brać tak do serca. Można, uchowaj Boże, sfiksować z tego. Ja sama widziałam człowieka, bardzo słusznego, który z wielkiej miłości oszalał, potem mu się zdawało, co jaką zobaczył, że to była jego bogdanka. A tę dawno pochowali. Daj bo pokój i nie smuć się.
Sobek się uśmiechał dla przekonania, że jeszcze nie sfiksował, nie śmiał spytać o podstolankę, gdy Żuchowska dodała:
— Panna Anna przyjdzie — ale asindziej miej sumienie. Co się ma dziewczynisko męczyć? sam jej i sobie wyperswaduj. Niech idzie za Borzęckiego, człek majętny, stateczny, szczerze ją kocha.
— Ja nie staję na zawadzie — odezwał się Sobek, — jeśli taka wola podstolanki!
To mówiąc wstał, jakby chciał odchodzić; Żuchowska siedzieć mu kazała.
— Otóż to bieda, że podstolanka się upiera waćpanu wiary dotrzymać. Trzeba, żebyś jej perswadował.
— Jakże pani tego po mnie możesz wymagać?
— Dla jej szczęścia! — zawołała pani Żuchowska. Waćpan tego nie widzisz, ona wzdycha, a i wy nie lepiej wyglądacie. Co taka miłość warta? Dalibyście pokój!
Na te słowa weszła panna Anna; zerwał się cześnikowicz.
— A wiesz, co ja tu mówiłam? — odezwała się ochmistrzyni, — i powtórzę nie kryjąc się, że powinien ci słowo oddać i namawiać, ażebyś szła za Borzęckiego, — jak Boga kocham.
Panna Anna w istocie bledsza i mizerniejsza niż dawniej, uśmiechnęła się, patrząc na smutną twarz Sobka.
— Cóż pan na to? — spytała.
— Chcesz pani tego po mnie?
Panna Anna zarumieniła się nagle. — Ja? — zawołała, — ja? możesz mnie o to posądzać?
Żuchowska usłyszawszy to, ręką machnęła, chwyciła kluczyki i wyszła.
Rozmowa poczęła się po cichu, smętna i żałościwa. Sobek się nie skarżył, podstolanka ubolewała nie nad tem, że musiała czekać, ale że ją nieustannie naglono, namawiano do coraz nowych projektów, a kanclerzyna coraz się stawała zimniejszą i niechętniejszą dla niéj.
Siedli około siebie i szeptali, aż póki Żuchowska nie nadeszła. Widać było, że w czasie niebytności swej, monologiem przeciągnęła rozpoczęte nawrócenie, gdyż natychmiast dalej je w progu przedłużała.
... — Bo co nie można, to nie można, to darmo, oboje zmarniejecie, a na swojem nie postawicie. Przeciw księżnie kanclerzynie to tam nie ma co i mówić, że z waszemi siłami nic nie zdołacie, a że jej nie nawrócicie, na to gardło daję. Więc, ślicznie, pięknie, dajcie za wygraną i każde w swoją drogę, — jak Boga kocham...
Spojrzała na nich, lecz ci dwoje, do których tak przekonywająco przemawiała, nie okazywali niczem, ażeby się na jej zdanie zgodzić mieli. Ciągnęła więc dalej:
— Z młodymi, to, ja powiadam, gdy sobie co w głowę wbiją, nie ma ratunku; gotowo to poprzepadać, a nie ustąpi.
Uśmiechnęła się podstolanka.
— A pani Żuchowska nigdy młodą nie była?
Ochmistrzyni ręką poruszyła.
— Panu Bogu dziękuję, że się już ta młodość skończyła — rzekła, — bo to tylko niepokój wiekuisty, człowiek sam nie wie, czego chce i życie sobie truje.
I skonkludowała wedle zwyczaju:
— Jak Boga kocham.
Wtem Justynka wbiegła, żądając czegoś od pani Żuchowskiej; zwróciła więc gderliwe swe usposobienie ku niej, i wyszła z nią razem.
Skorzystał z tego Sobek i na odwagę się zebrał.
— Panno podstolanko dobrodziejko — odezwał się, — niech się pani na mnie nie gniewa za to, co powiem. Jeżeli się pani losu ze mną nie lękasz, a ja życie stawię, że się o polepszenie jego wszelkiemi siłami starać będę — jam swobodny, panny Anny tu nic nie wiąże, daj mi pani rękę, idźmy w świat. Nie potrzebujemy nic od nikogo. Panna Anna sierotą jesteś, zależysz tylko od siebie.
Usłyszawszy to podstolanka zarumieniła się i za rękę pochwyciła Sobka.
— Nie kuś mnie waćpan do złego, — rzekła poważnie. Słowa danego mu nie złamię, ale powiedz sam, nie byłażbym winna, rzucając ten dom, który mi dał przytułek, tę opiekunkę, która mi matkę zastępowała, wypłacając się jej buntem? Coby ludzie powiedzieli na waćpana i na mnie? Wreszcie, gdyby pani kanclerzyna wzięła to do serca, myślisz waćpan, że trudnoby jej było kazać mnie wziąć nazad ze Trzcieńca? Na to dosyć dwudziestu kozaków nadwornych, którychby wysłano za nami. Nie supponuję, ażeby się to stać mogło, ale pokryjomu i gwałtownie czynić nic nie chcę. Ile razy mnie pyta opiekunka, mówię otwarcie: że albo pójdę za tego, kogom wybrała, lub za żadnego. Znoszę fukania i wymówki, lecz uciekać nie godzi mi się, ani waćpanu żony brać kradzionéj.
Sobek zamilkł smutno, coś miał już rzec?
— Więc i widywać się dalej będzie trudno, odezwał się. Pani Żuchowska niechętna, do nikogo innego zwrócić się nie mogę, chyba że do kościoła czasem zajrzę, abym się wam przypomniał.
— Dopóki my w Wołczynie — westchnęła podstolanka, — ale i to niedługo potrwa, bo mowa jest o wyjeździe do Warszawy.
Wróciła Żuchowska z kluczami, a wkrótce wejrzeniami i półsłówkami dała uczuć Sobkowi, że czasby się było oddalić.
Cichym szeptem zamknęła się smutna rozmowa; Sobek pożegnał się i wyszedł — nie straciwszy nadziei, lecz przekonany, że ziszczenie jej na długie lata przeciągnąć się musi.
Była to jego ostatnia wyprawa do Wołczyna. Powracając ztąd, zajechał do Terespola do Morochowskiego, boć mu zakazanem nie było przez miasteczko przejeżdżać. Przez tę podróż całą, a może i z dawniejszych dumań, usposobienie w nim zrodziło się gorzkie, żółcią zapłynęło wszystko, świat i ludzi widział straszliwie czarno. Rozpaczliwie zarazem i obojętnie rozpatrywał się po tym Terespolu, w którym kilka lat przebył, lepszą sobie obiecując przyszłość. Rozmyślał tak, gdy podjeżdżając do dworku pana sekretarza, spostrzegł pieszo idącego Fleminga, wprost naprzeciw, tak że go minąć nie było podobna.
Podskarbi szedł otoczony oficyalistami, na których po kolei burczał, bo bez tego się nigdy obejść nie mógł, chociaż nie był dnia tego tak gniewnym, jak go czasem pan Felicyan widywał. Zdaleka poznawszy jadącego, podskarbi stanął i począł dziwnie go mierzyć oczyma, jakby wyzywał.
Sobek uważał za rzecz przyzwoitą z konia zsiąść i ukłonić się.
— A pan na cztery chłopy, co tu w Terespolu robi? — zawołał szydersko Fleming.
Krew szlachcicowi uderzyła do głowy.
— Przepraszam pana grafa, zdaje mi się, że gościniec każdemu wolny?
Podskarbi, jakby go co ukąsiło, poskoczył ku niemu.
— Słyszał acan, żem zakazał mi się pokazywać na oczy? — zawołał.
— Ja też wcale nie miałem tego zamiaru narzucać się panu grafowi, — począł z trochą dumy szlacheckiej Felicyan. Proszę wierzyć, że prędzejbym ominął Terespol, niż go szukał! Po tem, co mnie tu spotkało, niebardzo to miłe wspomnienie.
— Co spotkało? co spotkało? zakrzyczał Fleming.
Oficyaliści w koło stali jak struchleli.
— Co? niech sobie graf przypomni, — rzekł Felicyan. Ratowałem pana wówczas, kiedy go wszyscy opuścili, i pan Bystry i Kropiński; wyniosłem go z pod szabel szlacheckich na moich rękach, nastawując za niego własne życie. Za to dostałem dzierżawę Kaplonosów, którą mi kaprys pański odebrał wśród roku! Służyłem panu uczciwie i wiernie, a odpędzony zostałem, jakbym zdrajcą był. Pan graf sądziłeś, że pieniędzmi mogłeś wszystko zapłacić, i że ubogi szlachcic powinien się tem kontentować! Teraz mi pan z tego robisz grzech, że przez gościniec jadę! Pfu.
To mówiąc, zaperzony mocno Sobek, pokłonił się z lekka raz jeszcze, czapkę nałożył i brał się konia, gdy Fleming, który był skonfudowany, począł wołać:
— Ty! ty? szlachcic cztery chłopy! Chodź no tu! chodź! Co się sierdzisz? Co? Krzywdym ci nie zrobił!
— Owszem, uczyniłeś mi ją pan! — rzekł Sobek. Wolno panu było mnie odprawić, gdym się nie zdał, ale nie w taki sposób!
Fleming się obrócił do stojących oficyalistów i ręką ich pożegnał, wskazując, aby szli. Zły był, lecz czuł też, iż niesprawiedliwość popełnił.
— Choć acan ze mną do pałacu! Na gościńcu się nie rozprawia...
Sobek nie uląkłszy się wcale, konia za sobą prowadząc, począł iść za Flemingiem, który coraz to się na niego oglądał, ale nie mówił nic...
Widocznie słabość miał do Sobka, gdyż po tak śmiałem wystąpieniu, każdego innego spotkałby despekt okrutny. Oficyaliści odchodzący spoglądali ciekawie, nie mogąc sobie wytłómaczyć, na czem się to skończy.
Ponieważ scena się odbywała nieopodal od dworku Morochowskiego, sekretarz patrzał na nią przez okno, a Wyrzykowski aż na ganek wybiegł i skryty za słupem napawał się z rozkoszą widokiem katastrofy niemiłego mu człowieka.
Z gwałtownego przemówienia Sobka wnosił, że może nastąpić katastrofa; lękał się jej i Morochowski, porwał za czapkę i podążył, papiery niby niosąc za Flemingiem.
Podskarbi popędliwy był i samowolny, i on, i Czartoryscy, posługując się drobną szlachtą, nawykli byli ją lekceważyć, — było w nim jednak i poczucie sprawiedliwości pewne, i poszanowanie mimowolne godności człowieka gdy ten sam się za nią ująć umiał.
Konia oddawszy przy stajni, pan Felicyan wszedł śmiało do kancellaryi za Flemingiem.
Zaledwie próg przestąpiwszy, podskarbi zwrócił się do delikwenta.
— Więc się acanu krzywda stała odemnie? zawołał.
— Panie grafie — rzekł śmiało Sobek, — za to, coś mi pan dobrego uczynił, jestem i nie przestanę mu być wdzięcznym. Rzuciłeś mi pan garść pieniędzy, — a za to, bez przyczyny, nie słuchając sprawy, odsądziłeś potem od czci i od wiary, dla tego, że się podobało panu Bystremu rzucić na mnie kalumnie, żem ja u Radziwiłłów służby szukał. Otóż pan Bystry skłamał, powiem mu to w oczy. Nie ja się do Radziwiłłów zgłaszałem, ale książę chorąży do mnie przysłał, chcąc mnie mieć u siebie. Odmówiłem. Ale żem śmiał do Białej jechać, wśród roku mi dzierżawę odebrano. Nie skarżę się za to, ale za krzywdę honorowi memu wyrządzoną.
Fleming słuchając, z jednej nogi na drugą przeskakiwał.
— Dość, dość, tausend saperement, dość!
Przeszedł się po kancelaryi poruszony gwałtownie.
— Krzywda honorowa! pan na cztery chłopy.
— Honor na czterech chłopach taki drogi, panie grafie, jak na tysiącu!
Odwrócił się podskarbi, twarz mu spazmatycznie drgała z lewej strony, nogami tupał.
— No — czegoż chcesz? co? satysfakcyi? bić się ze mną! Fiksat! — zawołał gniewnie.
— Ja od pana nie chcę nic a nic! — odezwał się Sobek. — Mam dla pana respekt i wdzięczność, ale krzywdę czuję i miałem prawo się poskarżyć.
— Kaplonosów chcesz znowu? — rzekł szydersko.
— Boże uchowaj! — zakrzyczał Sobek obrażony. — Gdybyś mi graf całą Włodawszczyznę dawał, tobym jej od niego nie wziął. Wierz mi pan, że ja na czterech chłopach ze spokojniejszem sumieniem zasypiam, niż kto inny na stu chatach!
Mocno zirrytowany, Sobek już nic nie mając do stracenia, nie zastanawiał się nad tem, co mówił.
Być może, iż Fleming miał wówczas na myśli nowe sejmiki i jakąś ze szlachtą robotę i nie chciał dać powodu do krzyków na siebie; może go też sumienie ruszyło, dosyć, że z impetu wielkiego odchodząc, zbliżył się do Sobka i począł:
— Coś waćpan stracił przez odebranie dzierżawy? gadaj!
Sobkowi wcale o grosz nie chodziło.
— Panie grafie — zawołał, — byłeś łaskaw pierwszy rok mi puścić folwark darmo, trzymałem wieś lat kilka, więc pretensyi nie mam. Nic nie chcę!
Ta bezinteresowność zakłopotała mocno podskarbiego, rzucał się.
— Szlachecka duma! — zawołał, — waćpan jesteś goły.
— Ale nikogo o nic nie proszę! — zawołał Sobek.
Z największą niecierpliwością uderzył w stół obiema rękami Fleming.
— Cóż mam z acanem robić? co? mów u licha!
— A no... nic, panie grafie, — odparł spokojnie Sobek. Zrzuciłem z serca com na niem miał. Pokłonię się i pójdę.
Brał za czapkę, Fleming go chwycił za rękę i wciągnął do środka pokoju.
— Ja tak nie chcę! nie! Gadaj! Co mam zrobić, żebyś kontent był? Co?
— Oddaj mi pan graf tę sprawiedliwość głośno, żem mu uczciwie służył i nie dla zysku, — odezwał się Sobek, — będę kontent. Więcej mi nie trzeba nic.
W tej chwili Morochowski, który lękał się jakiego wybuchu, i biegł za podskarbim, zapukał do kancellaryi, Fleming gniewnie skoczył do drzwi, ale zobaczywszy sekretarza, wciągnął go szybko i sam za nim zamknął.
— Oto patrz! faworyt acana! — zawołał, — na gościńcu mi awanturę zrobił! Ja mu krzywdę zrządził? Łaje mnie... fuka... Słyszysz?
Morochowski zimno patrzał na obu.
— Upomniałem się o mój honor — odezwał się Felicyan, a jeślim to za żywo uczynił, niechże pan graf przypomni, że mnie sam przy ludziach zagadł o to, iż śmiem przez Terespol przejeżdżać...
Nie słuchając już tego tłumaczenia, porywczy Fleming schwycił Morochowskiego, odprowadził go do kąta, zaparł w nim, i począł z właściwą sobie gestykulacyą gwałtowną, pięści podnosząc do góry, nogami wierzgając, głową rzucając, coś mu szeptać, piszczeć, prychać i dokazywać tak, że Sobek, gdyby nie szło o jego skórę, byłby się serdecznie śmiać musiał.
W chwilach, gdy się zniecierpliwił, Fleming bywał i straszny i do najwyższego stopnia pocieszny. Można było sądzić, że ze skóry wyskoczy.
Morochowski nawykły do tych raptusów, które po kilka razy na dzień przypadały, znosił je z nieporuszonym stoicyzmem i flegmą, choć podskarbi w impecie tym i za kontusz go ciągnął i za guziki od żupana chwytał i ręce mu na ramiona kładł i na nogi następował.
Sobek stał, przypatrując się zdala, słów pół polskich, pół niemieckich, nie wiele słyszał, lecz łatwo mógł zmiarkować, że o niego chodziło. Morochowski cierpliwie wysłuchawszy, na ucho coś rzucił, krótko a węzłowato podskarbiemu i jakby go zimną oblał wodą — uspokoił się.
Złożył potem przyniesione papiery na stole i skinął na Sobka, ażeby pożegnawszy się szedł za nim.
Podskarbi kiwnął mu głową, nie odzywając się. Wyszli do sieni, w ganek, na dziedziniec, Morochowski nie mówił nic, tylko parę razy mruknął.
— Chodź ze mną.
Dopiero gdy pałac z oczów zniknął, sekretarz się odwrócił, uderzył po ramieniu Felicjana, i rzekł:
— Grackoś się spisał! Fleming chce sprawę zagodzić. Cośmy nadaremnie na inny sposób starali się zrobić, to pan Bóg cudownie załatwił, jak to on umie, gdy łaska jego... Powtarzam ci, Fleming chce z tobą sprawę zagodzić.
— A cóż tu godzić? ja od niego nie chcę nic, — rzekł Sobek, — byle mi sprawiedliwość oddał.
— Ba! sam on czuje, że odbierając wśród roku dzierżawę, nie spisał się.
— A! niech go tam! — odezwał się Sobek, — od niego nic nie chcę.
Morochowski stanął i rękę mu położył na piersiach.
— Nie zarzekaj się — rzekł, — zrobimy, mówiąc językiem prawnym, komplanację. Możesz żądać od niego, aby się wstawił za tobą do księżny kanclerzyny. Sądzę, że mogłoby to być skutecznem. Zresztą, kupić nie kupić, potargować można — co myślisz?
Sobek, choć jeszcze w ulicy byli, za kolana go schwycił, a stary go wziął i w głowę począł wycałowywać.
— A co? dobra myśl!
— Złota! święta! rób pan! daję nieograniczoną plenipotencję!! Dobroczyńcą moim będziesz...
— Acindziej, tak mi z planu wypada, — dodał Morochowski, — siadaj na koń i ruszaj do Trzcieńca. Dam znać!