<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan na czterech chłopach
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lat upłynęło kilka, dużo się też rzeczy zmieniło między Terespolem a Kaplonosami, — najbardziej jednak pono zmienionym był ów Feliś Sobek, który z domu o jednym kontusiku wyruszył na pożyczanym koniu, a teraz!!
Ani go było poznać. Na całe Podlasie i bodaj województwo brzeskie nie było większego eleganta i wytworniej się noszącego człowieka nad niego. Z jednym tylko panem Janem Aleksandrem Kraszewskim, chorążym pancernym, który na dworze hetmana Branickiego najczęściej bawił, a owego czasu słynął z nadzwyczajnie wyszukanego stroju, nie mógł iść o lepsze.
Być może, iż miał wprzód żyłkę do tego cześnikowicz, lecz gdy dzierżawa Kaplonosów szczęśliwie iść zaczęła, puścił sobie cugle trochę, i choć w tem rozrzutnym nie był, młodzież go za wzór brała, tak wiele miał smaku i wykwintności w ubiorze. Był to czas właśnie, gdy strój stary na gwałt zrzucać poczęto, Czartoryscy, Poniatowscy, Fleming, Mniszchowie, Brühlowie, wszystko co się o dwór ocierało i do dobrego tonu miało pretensye, przebierało się po niemiecku, albo raczej po francuzku, bo to co się u nas zwało niemieckiem, Niemcy z Francyi zapożyczyli.
Namawiano i Sobka, ażeby perukę włożył, szpadę przypiął i w pończochy się ustroił, ale tego on uczynić nie chciał, już przez samą pamięć na ojca nieboszczyka, i przez wzgląd na starego Grzymałę, któryby go w tej metamorfozie nie poznał.
Oprócz pięknego stroju, w koniach począł się kochać cześnikowicz, a że i w tem mu się szczęściło, przychodził do nich bez wielkich kosztów i miał dosyć a pięknych.
Więc i Trzcieniec teraz inaczej zaczął wyglądać, bo się i tu polepszyło, inwentarz urósł, piątego chłopa osadzono na pustce, ugory orać zaczęto.
Ze starym dworem tylko nie wiedzieć co począć było, zbyt długo opuszczony, reparacyi gruntownej jużby nie wytrzymał, obalić go nie chciał za nic Sobek, i popodpierawszy a parę izdebek schludniej urządziwszy, Grzymale w nim wygody wszelkie zapewniwszy, dojeżdżał niekiedy, aby sobie dawne przypomnieć czasy.
Oprócz Motruny, której się zmarło, i Pryśki, którą wziął Antoszek od Borzobohatego, Niemowa po dawnemu i Grzymała deptali ścieżki stare. Pan Adam gospodarzył, chodził, gderał, o ile mu wiek jego pozwalał. Czasem nawet do Kaplonosów dojeżdżał, aby tam na ekonoma naglądać, bo Sobek więcej przy dworze, na koniu, w pałacu i za sprawami pańskiemi się kręcił, niż swoich mógł pilnować.
Szczęściło mu się, lecz jak najczęściej bywa, pomyślność zazdrosnych i nieprzyjaciół robiła. Oprócz Mrochowskiego, który mu sprzyjał wielce, jak się zwykle kocha rąk swoich dzieło, inni nań z ukosa patrzali i nosami kręcili. Bystry, który u Fleminga wiele znaczył, bo mu był potrzebny i zasługiwać się a pochlebiać umiał, nie lubił Sobka, Wyrzykowski go nie cierpiał, chociaż dyssymulował, — temu się to szczególnej nie podobało, że go postawą, elegancyą, tonem zagasił i zakasował, po francuzku się nauczył z pomocą Bichon’a, po niemiecku też szwargotał nieźle, i na pokoje chodził, coraz tam lepiej przyjmowany. Najdumniejsi panowie, jak starzy Czartoryscy, którzy ze szlachtą czasem bywali szorstcy bardzo, pięknego kawalera tego estymowali. Być bardzo może, iż się do tego przyczynił rozgłos nadany dawnemu splendorowi rodziny Sobków Brochwiczów, bo się nie zapierali Radziwiłłowie, że z nich znaczne dobra wzięli. Z przypadku raz odezwał się przy księciu chorążym z tem Sobek, a Radziwiłł, choć bardzo dumny i nieprzystępny, przeświadczywszy się, iż z tych samych Sobków był, z którymi się ich dom raz zkolligacił, pół żartem, pół seryo, nazywał go „kuzynkiem“.
Pomimo tak pochlebnego tytułu, ani chciał, ani myślał Felicjan podskarbiego rzucać, a do Białej się przenosić. Było tam onego czasu niekoniecznie zdrowo. Wiedziano w Kodniu, w Terespolu i w Wołczynie, że książę chorąży gdy się rozgniewał, to nie tak jak Fleming, który do oczów skakał i łajał, ale dyssymulował, a jednego pięknego wieczora kazał ad fundum szlachcica wrzucić, i dawał mu gnić w więzieniu.
Wiedziano i to, co sobie pozwalał faworyt ks. chorążego, ów przechrzta Wolski, łowczy jego, który w passyi ludzi wieszał i po kilkaset batów im walił. Choć książę Florjan napomykał „kuzynkowi“, iżby go przy sobie rad miał, bo ludzi zdolnych z Białej do zbytku nie było i łatano się często pożyczanymi, Sobek się tam przenosić nie myślał. Trzymały go też w Terespolu i niebieskie oczy panny podstolanki, w które jak w prawdziwe niebo się wpatrywał.
Miłość ta wzięła się nie wiedzieć jak, ludzie ją rozdmuchali, a potem żyła przez to samo, że była czysta i piękna.
Pan Felicjan, choć się tak stroić i występować lubił, płochym nie był, do kobiet się nie rwał wcale, ani się im dał pochwycić. Nie miał on żadnej nadziei, aby sierotę, którą się opiekowali Czartoryscy, mógł kiedy zaślubić, ale przeto poczciwie jej kochać nie przestawał.
Na owe czasy, gdy siła było romansów niepięknych, o których lepiej zamilczeć, ów cichy romans panny podstolanki był istną osobliwością, ale i ona sama nie miała sobie równej.
Towarzystwo to, wśród którego się wychowała, nie wyjmując panny podskarbianki, wielce wesołego i żywego temperamentu, miłostki o których słyszało dużo, na które patrzało choć z dala, miało niby za zabawkę. Anusia poważniejsza z natury, z serdecznych affektów żartów nie stroiła. Czytała ona dużo dawnych pono rycerskich historyj, i musiała z nich zaczerpnąć pojęcie, charakterowi swemu właściwe, tego co się — miłością zwało.
Gdy pan Felicjan dostawszy Kaplonosy, począł się stroić, języków przyuczać i na pokoje chodzić, a na nich, dzięki pięknej postawie i twarzy, cale pańsko się prezentował; miał coraz więcej zręczności spotykać się z panną podstolanką.
Bichon nauczył go tańcować, więc teraz nie lękał się menueta, ni żadnego tańca cudzoziemskiego. Wszystkie ochmistrzynie, guwernantki i bony z powodu, że ładnym chłopcem był, protegowały go.
Nie uszło też oczów ich, a nadewszystko niezmiernie bystrowidzącej podskarbianki, że się Sobek kochał w Anusi, a ona w nim. Gdy ten affekt, z którego się śmiano i żartowano z razu, potrwał rok i dwa, zaczęto go szanować, bo się heroicznym wydawał.
Nikt naówczas, nawet dzieci, do affektów na długą metę nie były nawykłe. Panna starościanka Tymanówna, dawno porzuciwszy Wyrzykowskiego, już z trzeciego adoratora drwiła sobie jawnie. Inne panienki także łatwiuteńko sercem dysponowały. Dwie z nich wyszły za mąż, żeby wdziać rogówkę, i być paniami domu, za starszych dużo od siebie, i cale nie do kochania ichmościów, choć innym były poprzysięgły.
Podstolance już dorastającej także stręczono kilku. Starał się o nią jeden Suzin, wieś mający piękną, już dla jej pięknych oczu, już dla wołczyńskiej protekcyi. Była to partya świetna dla panny, którą z łaski tylko Czartoryscy wyposażyć obiecywali. Podstolanka odmówiła. Odmówiła też przysłanemu przez księżnę wojewodzinę z zaleceniem mecenasowi majętnemu, który nieszpetnie wyglądał, a znaleźć się umiał.
Owa miłość stała, tajemna niby, choć wszystkim wiadoma, obudzała silne zajęcie i współczucie, podskarbianka niezmiernie się nią bawiła i koniecznie chciała — uwieńczyć.
Gdy się na pokojach zjawiał cześnikowicz, wszystkie panny i starszyzna starały się o to, aby mógł bez przeszkody zbliżyć się do podstolanki. Trzpioty młodsze nastręczały się do noszenia poselstw pomiędzy nim a podstolanką, gdy daleko od siebie byli.
Może też istotnie uszanowanie obudzało uczucie, które z wielką godnością i powagą nosiła w sercu Anusia. Miała ona od dzieciństwa jakieś ruchy, obejście się, postawę i ton starszej pani. Świeża i młodziuchna, chodziła i mówiła jak matrona, nigdy się najmniejszej nie dopuszczając płochości.
Rozmowy jej z cześnikowiczem tęż samą cechę miały poważną i uroczystą; potrzeba było lat całych, aby one z zupełnie obojętnych doszły do dwuznacznych, a naostatek do otwartych wyznań.
Możeby nawet cześnikowicz nigdy nie miał odwagi ustami potwierdzić, co oczy jego oddawna oświadczyły, gdyby się dziewczątka trzpiotowate nie podjęły pośrednictwa. Najwięcej do tego przyczyniła się ciekawa, żywa, niecierpliwa jak ojciec, piękna podskarbianka, której było więcej wolno niż innym.
Ona to osobliwie prześladując Anusię cześnikowiczem, wymogła z niego wyznanie affektu, odniosła je podstolance, i nawzajem wydobyła zapewnienie przywiązania od Anusi. Ona potem zbliżyła ich, i skłoniła, że sobie poprzysięgli. Bawiło ją to niezmiernie.
Ale później już się i podskarbianka czem innem zajmowała, bo potrzebowała coraz czegoś nowego, coby żywy jej umysł karmiło — gdy ów dziecinny romans Anusi z cześnikowiczem dalej a dalej się sobie ciągnął.
— Cóż ty zrobisz, gdy cię zmuszą iść za innego? pytały dziewczęta panny Anny.
— Jakże mnie kto do tego zmusić może! odpowiedziała spokojnie Anusia.
— To cię do klasztoru zamkną!
— I w klasztorze gwałtu mi nikt nie zada. Będziemy czekali.
— Aż do starości.
— Choćby do siwego włosa.
— A on?
— On tak samo jak ja czekać będzie, dał słowo.
— Mężczyzna! zdradzi cię!
— Nieprawda! odpowiedziała chłodno podstolanka: on nie jest jak inni, ja go znam, ja mu wierzę.
W Wołczynie, nie wiedziano może o tem, co się tu działo, los też sierotki wziętej z łaski na wychowanie, przez poszanowanie nazwiska, tak dalece nie obchodził Czartoryskich. Wlokło się to tak aż do czasu, gdy pomiędzy Flemingiem a wojewodą ruskim nastąpiły potajemne układy, o wydanie hrabianki Izabelli za wojewodzica ks. Adama.
Rzecz to była postanowiona już, szło tylko o to, ażeby podskarbiankę przygotować do marjażu, który tak był świetnym, iż nie mógł znaleźć oppozycji. Nie chciano jej zadawać gwałtu. Wpadło naówczas na myśl księżnie kanclerzynie, aby podstolanki użyć do insynuacji. Jeszcze o wydaniu za mąż hrabianki Izabelli nie było mowy w Terespolu, gdy jednego dnia przyszedł bilet od księżny kanclerzyny do panny Anny, a razem z nim ekwipaż Wołczyna, z panią Żuchowską, ochmistrzynią, wzywający podstolankę, aby natychmiast tam przybywała.
Ponieważ w bilecie nie było mowy, ani czy powróci nazad do Terespola, ani dla czego ją w Wołczynie mieć chciano, popłoch się stał wielki.
Pani Żuchowska przybywszy z tem wieczorem, nazajutrz rano pannę z sobą zabierać chciała. Ulękła się o los protegowanej pary podskarbianka, a że jej to zajęcie bardzo było miłe, zaczęła się krzątać, ażeby się nie rozstali nie widząc. Potrafiła więc tak jakoś nastroić swoje Francuzki, że na wieczór zabawę urządzono, a cześnikowiczowi o niej znać dano.
Sobek już wiedział o groźnym wypadku, bo mu go ze szczególną satysfakcją doniósł Wyrzykowski, śmiejąc się i zapowiadając.
— Oho! już my tu podstolanki nie ujrzymy! Biorą ją do Wołczyna. Tyle ją oczy nasze oglądały. Słyszę tam dla niej wyprawa gotowa, indult, het, precz wszystko co się należy, i pan młody czeka!! Jak Boga kocham! Żuchowska mówiła pod sekretem.
Można sobie wyobrazić, jak to ścisnęło serce Sobkowi, choć tego po sobie poznać nie dał, pobladł tylko nieco, poszedł się ubrać czarno i na pokoje do pałacu pośpieszył.
Zdala już zobaczył podstolankę siedzącą, wyprostowaną, z twarzą jak zawsze wypogodzoną, bladą, ale z wyrazem energii na niej i silnej woli. I on też po sobie strachu pokazać nie chciał.
Łatwo mu się było przybliżyć do niej, a podskarbianka dla zabezpieczenia rozmowy, śmiać się i chichotać głośno bardzo poczęła.
— Przysłano po pannę podstolankę? zapytał cześnikowicz.
— Tak jest, odparła spokojnie.
— Niewiadomy powód?
— Nie — nic nie wiem. Żuchowska też zaklina się, że nie wie o niczem.
— Tu się wieści rozchodzą, że tam na pannę podstolankę czeka już narzeczony.
Anusia spojrzała mu w oczy.
— Bardzo wątpię, odpowiedziała, ale choćby tak było, nie wydadzą mnie mimo woli, bądź waćpan spokojny.
— Panno podstolanko dobrodziejko, począł zniżając głos Sobek: jeżeli się ta jej absencja przedłuży, Bóg mi świadek; ja tu z tęsknoty przepadnę.
— Mnie też będzie tęskno, odezwała się Anusia, — ale miłość to niewielkiego waloru, co próby swej stałości wytrwać nie może.
Cześnikowicz zaprzysiągł, że nie tylko ten, ale stokroć cięższe eksperymenta gotów jest przetrwać i nie uledz, prosił jednak o pozwolenie, czyby pod jakim pozorem do Wołczyna się nie mógł dostać.
Na to zezwolono. Nastąpiła potem wymiana pamiątek jakichś, i Sobek kokardę w kieszeni na sercu umieścił, czego, oprócz podskarbianki (bo ta wszystko widziała), nikt nic nie dostrzegł.
Wszystkie koleżanki pięknej Anusi postrzegły to, że tego wieczora, zamiast wydawać się przygnębią i smutną, miała w sobie coś nadzwyczaj uroczystego, jakby istota skazana na męczeństwo, która z godnością chce je znieść i czuje się niem zaszczyconą.
Oczyma dodawała męztwa daleko mniej zrezygnowanemu cześnikowiczowi, a gdy się przyszło rozchodzić i za rękę ją wziął do pocałowania, ścisnęła jego dłoń szepcząc:
— Męztwo potrzeba mieć!
Nazajutrz rano, gdy pani Żuchowska zabrawszy podstolankę, ruszyła do Wołczyna do dnia, aby cztery mile te przed obiadem jeszcze zrobić, znalazł się na gościńcu Sobek na najładniejszym swym koniu, niby przypadkiem, i przy drzwiczkach powozu kłusując, spory kawał bohdankę swą przeprowadził. Ale o tem oprócz pani Żuchowskiej i ludzi z Wołczyna nie wiedział nikt.
Smutnych dni kilka upłynęło w Terespolu, a podskarbianka figlarnie coś szeptała cześnikowiczowi, pocieszyć się go starając, gdy jednego wieczoru cale niespodzianie zjawił się ów ekwipaż wołczyński znowu, a z niego wysiadła pani Żuchowska i podstolanka.
Radość była wielka. We dworku o przybyciu panny Anny nie wiedziano nic, gdy litościwa podskarbianka pajuka popchnęła do miasteczka i kazała mu powiedzieć cześnikowiczowi, aby wieczorem przyszedł do pałacu. Wesołe dziewczę chciało mu uczynić siurpryzę i cieszyło się nią zawczasu, ale chłopak języka nie wstrzymał, i wypaplał się. Spełzła więc na niczem niespodzianka — lecz nie mniejsze było szczęście, gdy Sobek ujrzał wesołą, ale zawsze wielce poważną twarzyczkę, która mu się uśmiechnęła zdala.
— Panna podstolanka przybyła do nas w gościnę? na długo? — zapytał.
— Sądzę, że zabawię — o! aż póki się ztąd wszystkie nie rozjedziemy! — tajemniczo odparła Anusia.
Bawiono się tego wieczoru doskonale. Sobek wyszedł śpiewając. Nazajutrz markotno mu było, że go wyprawiono z poleceniami do Włodawy, lecz służba wolność traci.
Sprawa powierzona Anusi daleko była łatwiejsza, niż ona sama sądziła, podskarbiance chciało się wyjść w świat, podróżować, być swobodną, uśmiechało się jej życie, a mogłaż je świetniej rozpocząć, niż u boku pięknego księcia, po książęcemu wychowanego, miłego i znanego jej od dzieciństwa kuzynka?
Domyślała się już pewnie wprzódy tych układów familijnych, będąc domyślną we wszystkiem, i gdy jej nazajutrz pomału zaczęła napomykać coś Anusia, zamknęła jej usta uściskiem.
Pani Żuchowska odjechała, i wszystko po dawnemu szło znowu.
Lecz pobyt w Wołczynie choć krótki, nie był bez następstw, których podstolanka nie przeczuwała.
Do rezydencji Czartoryskich naówczas, jakby pielgrzymi z całego kraju, ciągnęli z różnych stron szlachta, panowie, klienci domu, lub ci, co nimi być pragnęli. Nie było dnia bez gości, bez narad, bez pokłonów i traktowania o sprawach różnych. W czasie pobytu podstolanki nadjechał do Wołczyna jeden z Sosnowskich, rodziny, która się właśnie wybijała ze szlachectwa w górniejsze strefy.
Owego młodego Sosnowskiego oczy zwróciła na siebie panna Anna, nietyle pięknością może, co nazwiskiem i stosunkami do książęcego domu. Nie bacząc więc na to, iż posag się po pannie wielki nie obiecywał, osnuł sobie projekt starania się o rękę Anusi.
Przez dwa dni nie odstępował od niej, akkommodując się wielce księżnie kanclerzynie i dając poznać, że mu panna w oko wpadła. Dalej jednak to nie zaszło.
Sosnowski odjechał do swoich, chcąc familię wybadać, czy przeciwną nie będzie, a panna Anna do Terespola wróciła, o niczem nie wiedząc. Wprawdzie wejrzenia strzeliste pana Sosnowskiego mogły jej coś dać do zrozumienia, lecz ona tego rozumieć nie chciała.
Wkrótce potem wojewodzic ruski stawił się w Terespola, i już tajemnicy z tego nie czyniono, po co tu przybywał.
Fleming starzał, rad był ściślejszym jeszcze węzłem połączyć się z domem, którego losy podzielać musiał, rad więc też był i przyszłemu córki marjażowi. W Wołczynie obawiano się może trochę jego coraz większego przywiązania do starościny Tymanowej, tembardziej, że ta pani bardzo zręcznie około własnych chodziła interesów — ale Fleming dając sobą kierować, do mezaliansu jednak dopuścić się nie był zdolny. Rola jego polityczna tak była związana z robotami Czartoryskich, iż przed projektem wydania córki, już się tylko ich narzędziem i pomocnikiem wydawał.
Sobek wysłużywszy Kaplonosy na owym nieszczęsnym sejmiku brzeskim, chociaż łask podskarbiego nie stracił, i owszem rósł w nich widocznie i do najtajemniejszych był przypuszczany konszachtów, nie posuwał się już wyżej. Zajmował na dworze toż samo stanowisko nieokreślone, na którem stanął od razu. Pomagał Morochowskiemu w kancellarji; zmuszony był i niechętnemu dla siebie Bystremu posiłkować w sprawach wielu, co zawsze niepomyślnie wypadało; jeździł po dobrach, w ostatku i na sejmiki bywał komenderowany, gdy coś gotować przyszło lub odwracać.
Dawało mu to poznać bracię szlachtę, jednało przyjaciół i konsyderację. Niejeden przez niego i próbował, i potrafił coś wyrobić u podskarbiego.
Nie zmieniło to charakteru Sobka, który otwartym pozostał, gdy o niego samego chodziło, a milczeć umiał, gdy o cudze szło sprawy.
Właśnie w tym czasie pomiędzy podskarbim a Potockim starostą trembowelskim, toczyła się sprawa, która maluje dobrze owego czasu stosunki. Był starosta dziedzicem Pratolina, wioski, z której zachciało mu się zrobić miasteczko. A że bez Izraela nie ma miasta i miasteczka, i bogaty Żyd zaraz około siebie skupia ludzi i interesa, wziął Potocki z Włodawy od Fleminga namówionego, majętnego, obrotnego, ale wielce zuchwałego Anszela. Na nim jako na kamieniu węgielnym Pratolin miał stanąć.
Od czego jednak zaczął ów osiadły w Pratolinie spekulant, domyślećby się trudno. Pod Pratolinem płynie Bug, a Bugiem się spławia klepka i bale. Anszel mając jakieś pretensje do swych współwyznawców handlujących drzewem, Żydów szereszowskich i terespolskich — zatrzymał im towar na rzece.
Stało się to z rozkazu Potockiego, a podskarbi był naówczas marszałkiem trybunalskim. Sprawa Żyda pratolińskiego z Żydami terespolskimi stała się sprawą pana Potockiego z Flemingiem. Roszczono pretensje za drzewo przeszło czterdzieści tysięcy złotych. Fleming otrzymał kilka dekretów i zabierał się tradować dobra pratolińskie. Trzeba się więc było układać! Użyto sprężyn różnych, aby Fleminga przez Czartoryskich skłonić do układów; zgodził się impetyczny zawsze podskarbi na zjazd dla traktowania w Konstantynowie, i kazał z sobą jechać Sobkowi.
Znalazłszy w nim taką powolność do załatwienia sprawy przyjacielsko, Potocki chciał się sianem wykręcić, dawał za mało, Fleming porywczy zażądawszy wiele, słuchać już więcej nie myśląc, pod wieczór gniewny ruszył do Wołczyna, a potem do Szereszowa, dokąd i Sobka ciągnął z sobą. Tymczasem tradycja nad Pratolinem wisiała. Używano środków różnych dla pokombinowania stron obu, a że Sobka widziano u boku podskarbiego i w wielkiej z nim konfidencji, Żydzi się potajemnie do niego udali.
Byłby może pośrednictwa w sprawie się podjął, gdyby wedle ówczesnego obyczaju, Anszel, sądząc, iż trafił na pospolitego officjalistę, nie szepnął o porękawicznem, ofiarując złotych tysiąc. Skutkiem tej propozycji stary Anszel za drzwi wyleciał. Zrobiło się larum wielkie na ekonomii w Szereszowie, gdzie się to działo, i gdzie podskarbi natenczas przebywał; o mało Żydów nie pobito, ale Fleming uczciwego chłopca w większą jeszcze niż kiedy wziął konsyderacje.
Anszel tymczasem trafił do pana Bystrego i z nim się potajemnie ułożył, aby z podskarbim skończyć, a Bystry, który nie cierpiał Sobka, bo się w nim obawiał współzawodnika, skorzystał z okoliczności, aby heroiczny postępek cześnikowicza w cale innem świetle wystawić. Nie domyślał się niczego pan Felicjan, gdy po wielkich owych łaskach nastąpiło ostudzenie. Podskarbi nie odzywał się do niego i unikał.
Nigdy się zbytnio o fawory nie starając, zniósł to Sobek cierpliwie, czekając, aż się wyjaśni. Tymczasem mu buty szyto.
Morochowski, przed którym taili się ci, co faworyta wysadzić chcieli, o niczem nie wiedział, ale dopatrzył się zmiany w postępowaniu. Po kilkakroć podskarbi, posłyszawszy Sobka nazwisko, skrzywił się i splunął; raz nareszcie odezwał się:
— Dajcie mi z nim pokój! To ptaszek!
Pan sekretarz, posłyszawszy to, tegoż dnia zapytał otwarcie Felicjana, czem się podskarbiemu mógł narazić? Ten o niczem nie wiedział, i pojęcia nie miał.
W istocie pan Bystry postępowanie z Żydami odmalował w świetle innem i zaręczał, że Sobek grubszej od nich summy żądał. Niełaska pańska nagle spadająca na niedawnego faworyta, poczęła i innych odstręczać od niego. Radzić na nią nie było można, bo przyczyny nie znano. Zachmurzyła się atmosfera. Sobek zaczynał myśleć już, że i Kaplonosy, na które żadnego nie miał kontraktu, mogą mu odebrać, i ze dworu się go pozbyć. Zniósłby był tę przeciwność mężnie, gdyby nie — podstolanka. Wygnanie z Terespola znaczyło rozdział wiekuisty.
Jednego więc wieczoru, rozmyślając o tej zmianie losu swojego, powlókł się na pokoje. Wśród zabawy znalazła się chwila do rozmowy. Stanął smutny przy Anusi.
— Panno Anno, dobrodziejko moja — odezwał się, — muszę się jej poskarżyć. Źle jest ze mną: pan podskarbi, przez kogoś zapewne nabechtany przeciw mnie, zupełnie mnie z łask wypuścił. Tylko co nie widać jak i dzierżawę stracę, i każą mi może ztąd iść precz — co wówczas mam poczynać?
Panna Anna spojrzała nań.
— Waćpan wiesz, że stałym umysłem z przeciwnościami walczyć potrzeba. Więcej mu nie powiem. Losy się zmieniają, ludzie nie powinni odmieniać.
— Tymczasem panna podstolanka zapomnisz o mnie! — odezwał się cześnikiewicz.
— Nie czyń mi pan tej krzywdy, byś o mnie wątpił, — rzekła panna z powagą, — ja mu słowa danego dotrzymam!
Uspokoiło to nieco cześnikowicza, a obawy okazały się nieusprawiedliwione, Sobka nie odprawiono, nadto był potrzebny. Postradał tylko dawne zaufanie, i został w cieniu.
Już się i wesele w Wołczynie odbywać się mające przybliżało, do którego ogromne czyniono przygotowania, gdy znowu nagle przysłano od księżny kanclerzyny po podstolankę. Na ten raz strach już nie żartem owładnął cześnikowiczem, nastraszyła się i panna, bo pani Żuchowska szepnęła jej poufnie, że o Sosnowskim dla niej była mowa.
Gdy dowiedziawszy się o tem, przybiegł pan Felicjan do pałacu, zastał podstolankę z twarzą zarumienioną mocno, poruszoną i widocznie niespokojną. Sama się ku niemu zbliżyć starała.
— Wiozą mnie do Wołczyna — odezwała się, — a mam wiadomość, że nie bez celu. Kanclerzyna, dobrodziejka i opiekunka moja, ma dla mnie projekta, lecz nie wie wcale o inklinacji serca mego. Mężnie więc stanąć muszę, i wszystko jej wyznać. Życzy mi dobrze, jest i była dla mnie drugą matką, nie wątpię, że ją skruszę.
— A jeśli się nie da skłonić?
— To i za nikogo innego nie wyjdę, a czekać będę na waćpana, — dodała spokojnie podstolanka. Możesz waćpan pewien tego być, i gdyby przeciwne chodziły wieści, proszę im nie dawać wiary.
Wyjechała podstolanka, a tym razem nawet już jej przeprowadzać nie mógł cześnikowicz. Gdy do Wołczyna przybyła, ledwie jej dając odetchnąć, księżna kanclerzyna wzięła do swojego gabinetu. Była to pani surowa, pobożna, i niepobłażająca dla młodzieży, ale serca dobrego.
— Kazałam waćpannie przyjeżdżać — rzekła do Anusi, — bo mam dla niej plantę maryażu, która jej szczęście zapewnić może. Kawaler jest ze wszech miar przyzwoity i ma nadzieję wielkiej krescytywy. Jest to pan Sosnowski, którego tu już widziałaś.
Usłyszawszy ten wyrok, podstolanka do nóg się rzuciła opiekunce.
— Byłaś mi pani opiekunką i matką, odezwała się, — wiem, że życzysz szczęścia mojego: nie zmuszaj mnie pani do tego, ani do żadnego maryażu — ja, ja, — nie mogę...
Tu się jej łzy rzuciły.
Pani kanclerzyna mocno się oburzyła.
— Waćpanna nie masz prawa dysponowania sobą lekkomyślnie, — rzekła gniewnie. Zapewne jakieś amory w Terespolu i bałamuctwo głowę jej zawróciło.
Zmuszona naleganiem księżny, panna Anna wyznała jej wszystko, nie tając, iż słowo dała.
— A dotrzymać go acanna nie możesz, bo ja nie pozwalam! — zawołała kanclerzyna. Gdybym nawet przeciw temu nic nie miała, oburza mnie to, iż bez mojej wiadomości i zezwolenia waćpannaś sobą rozporządziła. Oświadczam stanowczo, iż z tego nic nie będzie. Masz acanna tydzień do namysłu, życzę rozważyć dobrze i szczęścia nie odpychać. Nie zechcesz mnie słuchać, to kwita z mej protekcyi.
Po otarciu łez nakazano pannie wynijść na pokoje, gdzie pan Sosnowski był i attentował pilno. Snadź mu podszepnięto, ażeby około panny się kręcił, gdyż i następnych dni jej nie odstępował. Podstolanka grzeczną będąc dla niego, nawet oczu nie podniosła, unikając spotkania i rozmowy. Nic nie pomogły fukania i groźby pani kanclerzyny, których z pokorą słuchając panna Anna, nie zmieniała postępowania.
Jednego wieczoru wreszcie, gdy wszyscy u kart siedzieli, a pan Sosnowski tę chwilę obrał, ażeby ze swego affektu pannie podstolance uczynić wyznanie, panna Anna się odezwała:
— Wdzięczna jestem nieskończenie panu za uczyniony mi zaszczyt, lecz oświadczyć muszę, iż godną się go nie czuję. Ufam zbyt szlachetnemu jego charakterowi, bym się lękać mogła, że rękę moją zechcesz waćpan pozyskać mimo woli mej, a tej ja nigdy nie zmienię.
— Więc na affekt nie zasłużyłem? — spytał urażony Sosnowski.
— Sercu rozkazywać nie można, — odparła podstolanka.
— Lecz wstręt się może zmienić?
— Wstrętu do tak godnego kawalera wcale nie mam, — przerwała panna Anna, — lecz do małżeństwa więcej się wymaga, niż obojętności.
Zbyty tak Sosnowski, poskarżył się nazajutrz kanclerzynie, ta znowu srodze napadła na wychowankę, lecz ani grozą ani namową nie mogąc jej złamać, w końcu zapowiedziała uroczyście, że na żaden inny maryaż nie zezwoli.
— Zostań waćpanna na koszu, jeśli chcesz, mnie to wszystko jedno.
Napisano o tem do Terespola, wywiadując się o tego amanta, który serce panny Anny ująć sobie potrafił, i czyniąc wyrzuty, że na dworze podskarbiego taką dawano dziewczętom swobodę, iż zawiązywały romanse. Doszły skargi do podskarbiego, już źle dla Sobka usposobionego. Fleming zawsze szparki, na oczy nie dopuszczając nawet Sobka, Morochowskiemu wydał rozkaz, ażeby pan na czterech chłopach ze dworu precz jechał natychmiast.
Ze smutną twarzą wrócił z pałacu pan Morochowski.
— Złą mam dla waćpana nowinę, do kaduka! — rzekł, — a choć nie tracę nadziei, że się to zmieni i podskarbi waćpanu wróci łaskę swą, tymczasem kazano mi waćpana natychmiast ztąd wyprawić.
— Jak to? i nawet bez pożegnania pana podskarbiego? — zawołał Sobek.
— Znasz go acan, szparki jest i gniewliwy, lepiej jest, żebyś mu się już nie pokazywał. Ruszaj do Kaplonosów i siedź cicho.
Nie wytrzymał Sobek, by odjeżdżając długim listem nie pożegnać podskarbiego, lecz praca to była zmarnowana, bo Fleming ledwie okiem nań rzuciwszy, rzucił pismo między szpargały na stoliku.
Podskarbianka, dowiedziawszy się o wypadku, chciała za swoim protegowanym przemawiać i instancyonować. Ojciec jej mówić nie dał, zatrzepotał rękami i nogami, był zły, musiała dać pokój.
Nie było dla nikogo tajemnicą, że jedna pani Tymanowa starościna wszystko mogła co chciała u Fleminga, ona trzymała kassę główną, odprawiała i przyjmowała ludzi i rządziła się tu samowładnie. Sobek, że jej protekcyi nigdy nie szukał, nie miał też łaski. Podszepnięto mu, żeby do niej do Bulkowa jechał, gdzie już i starościanka była, starając się ją sobie pozyskać.
— Takiemi drogami ja chodzić nie zwykłem, odparł Sobek. Co będzie to będzie, niech tam drudzy karki uginają, ja nie mogę.
Tegoż dnia, z wielkim tryumfem dla Wyrzykowskiego, który niby bolejącego udawał, milcząc pan Felicyan na koń siadł, chłopcu swemu na bryczkę rzeczy zabrać kazał, i mało kogo żegnając, z Terespola wyruszył.
Po latach kilku przebytych tu, to wygnanie nagłe ciężkiem dla niego było, gdyż nawykł już do ludzi, i do ruchu a pracy, i do gwaru dworskiego, — musiał się jednak do doli swojej stosować, i przyjąć co mu było przeznaczone.
— Nie trać ino waćpan ani ducha, ani nadziei; siedź, powtarzam, w Kaplonosach, poluj na kaczki, — wszystko się to odmieni. Ani dola ni niedola nie jest na świecie wieczną. Jakoś to będzie!
I uściskał go, krzyżyk mu nad głową robiąc, poczciwy Morochowski.
Zamiast do Kaplonosów, wprost pociągnął Sobek do Trzcieńca. W Kodniu tego dnia podnocowawszy, nazajutrz mszy świętej wysłuchał przed obrazem cudownym i wybierał się jechać do domu, gdy wychodzący z kościoła trafił mu się Dubiski, doktor radziwiłłowski z Białej, którego już nieraz spotykał.
Człek to był, jak mówiono, uczony bardzo, nadęty wielce, Niemców nie cierpiący, a że z Radziwiłłami do czynienia miał, od nich przejął sposób obchodzenia się z ludźmi, pogardliwy niemal i dumny. Ubierał się po cudzoziemsku, lecz zaniedbany był i brudny, a tabaką się obsypywał nieustannie, bo ciągle nos nią zapychał. Nosił się zawsze w tabaczkowym fraku, z laską wielką w ręku i poobrywanemi mankietami, w trzewikach z klamrami ogromnemi i obwisłych pończochach. Z chorymi, wyjąwszy księżnę chorążynę i jego samego, obchodził się extra-bratersko.
Gdy mu się idącemu skłonił Sobek, Dubiski stanął.
— Kłaniam — rzekł, — a pan tu co robisz?
— Jadę do domu.
— Do jakiego domu? Waćpan zostajesz na dworze podskarbiego?
— Zostawałem, ale już jestem wolny, — rzekł Sobek.
— Cóż się to stało? Głoszono, żeś waćpan w łaskach?
— Pan konsyliarz wiesz, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, — rzekł Sobek. Ale ja się nie skarżę; łaski doznałem dosyć, a gdym niepotrzebny, po co miałem wisieć tam?
— Aha! dobrze waćpanu tak! Niemcowi acan służył, a u Niemca natura taka, że człowieka wyciśnie jak cytrynę i porzuci łupinę precz.
— Nie żalę się na podskarbiego.
Dubiski zażył mocno tabaki.
— Acan przecie jesteś jakimś kolligatem radziwiłłowskim — odezwał się, — książę chorąży zawsze to przypomina i śmieje się z tego. Czemubyś do Białej nie przyjechał?
— A po co? — spytał Sobek, — ażebym potem tak samo jak z Terespola do domu wracał?
Dubiski ramionami poruszył.
— Pan Onufry Korytyński, który jest sekretarzem przy księciu — rzekł, — ma passję wiersze pisać, przeto się do innej roboty mało zdał; brak u nas ludzi, jak Bóg miły. Warto wziąć to w konsyderację.
Rozeszli się pożegnawszy, gdyż Sobkowi wcale się do Białej nie chciało. Kaprysy dzikie chorążego nadto były wszystkim znane.
Ruszył więc do Trzcieńca swojego, gdzie że rzadko bywał, Grzymała zobaczywszy go, z radości się rozpłakał. Wprędce jednak twarz mu się zmieniła, gdy zobaczył wózek, wszystkie rzeczy spakowane, konie powodne i chłopca.
— A toż co jest! w imię Pańskie!
— Mój stary — odparł Sobek, — to się stało, czegośmy się dawno byli powinni spodziewać: jak mnie fantazja przyjęła, tak kaprys odprawił. Wracam na swoje śmiecia. Nie masz się co skarżyć, grosz jaki taki się zarobił. Kaplonosy jeszcze do czasu trzymam. Czegoż chcesz?
Grzymała stał jak wkopany z załamanemi rękoma, długo nie mogąc przemówić słowa, łzy mu po twarzy ciekły. Potem uścisnął wychowanka, klucze dobył, i nie próbując ani pocieszać go, ani rozpytywać, począł myśleć o wygodnem umieszczeniu.
Tegoż dnia konno pobiegł do Kaplonosów Sobek w obawie, czy tam już co do jego dzierżawy dyspozycji nie wydano. Kontraktu nie miał żadnego, każdego więc czasu wyrugować go mogli. Do Ś-go Jana daleko jeszcze było, lecz Fleming, gdy mu się co zamarzyło, i wśród roku wyrzucić mógł, o nic nie pytając; procesować się z nim nie było podobna. Kazał więc na łeb na szyję Sobek zboże młócić, a inwentarza co przybyło nad liczbę, zaraz do Trzcieńca przepędzić.
W Kaplonosach jednakże ani tego dnia, ani następnych, żadna z Terespola i z Włodawy do głównego zarządu nie przyszła wiadomość. Spodziewał się więc Sobek, iż przynajmniej do następnego Ś-go Jana spokojnie posiedzi na opłaconej dzierżawie. Była ona wielce korzystną i kilkanaście tysięcy złotych, oprócz inwentarza, koni, sukien, różnych ruchomości dorobił się na niej Sobek; tem więcej też było prawdopodobnem, że plenipotent hrabiego, a nieprzyjaciel jawny Sobka pan Bystry, pokusi się o wioskę tę albo dla siebie, lub dla kogo z protegowanych.
Była jesień, niekiedy piękna w kraju naszym, zawsze smutna, choć brogi pełne i zasieki. Dla pana Felicjana podwójnie ona tego roku była ponura i wydawała się długą, bo mu na samotnym Trzieńcu i z dala od podstolanki strasznie się dni wyciągały. Nie było co robić, ni z kim oprócz Grzymały pogadać, — do życia się też i wygód innych nawykło. Sąsiadów nie szukał Felicjan, aby go za język nie ciągniono, i szlachta wesoła nie przypadała mu teraz do smaku. Strzelbę więc na plecy wziąwszy, pomny rady p. Morochowskiego, po całych dniach się pluskał za kaczkami na wyżarach, i u Buga, lub do Kaplonosów jechał dozierać gospodarstwa.
Późno raz ztamtąd powróciwszy, zdziwił się widząc Grzymałę, który zwykle na przyźbie siadywał, wychodzącego na spotkanie do krzyża.
Zwiastowało to coś niezwykłego.
Stary pan Adam zdala już znaki dawał, bo jako nienawykły do wszystkiego, co z ram powszednich wychodziło, najmniejszą rzeczą poruszał się wielce. Stanął Sobek i z konia skoczył.
— A co ojcze?
— Z Białej był posłaniec, z językiem...
— Z Białej? Cóż to ma znaczyć?
— Albo ja wiem? dosyć, że książę chorąży prosi, abyś immediate przybył do niego.
— Nie pisał nikt?
— Ani słowa, ustne polecenie.
Patrzali na się.
— Pojedziesz? — zapytał Grzymała.
— No, a juściż nie mogę nie posłuchać!
— Hm! — rzekł stary, — między Białą a Wołczynem i Terespolem, jak między psem a kotem nieustanne dąsy i prychania z ks. hetmanem i z chorążym pasują się ciągle Czartoryscy i Fleming. Jak się podskarbi dowie, żeś był w Białej?
— Alboż mi i być nie wolno?
— No — jak ty tam sobie chcesz, lepiej to rozumiesz odemnie, — rzekł Grzymała; — tyle powiem, że mnie to nie cieszy.
— Ja tam żadnego obowiązku nie przyjmę, — zakończył Sobek, — a nie pojechać, afrontby był, za który nie chcę się na zemstę narażać. Co będzie to będzie.
Nazajutrz do dnia, w juki wziąwszy lepsze odzienie i chłopaka za sobą, puścił się do Białej Sobek, a że konia zhasać nie chciał i dwa razy popasał, dopiero późną nocą stanął w miasteczku.
Naówczas już ks. Florjan Radziwiłł nie młody wiekiem, ciężki, na zdrowiu był źle bardzo. Trapiła go choroba wszystkich niemal magnatów owej epoki, przekarmionych i przepitych, podagra, obrzękłość, puchlina. Poruszał się mało, drażliwszy był niż kiedy, gniewał się często, księżna chorążyna ledwie go mogła umitygować prośbami a Dubiski groźbą, że to zdrowiu zaszkodzić może. Znaczniejszą część dnia spędzał książę w szerokiem krześle, zabawiany to przez żonę, to przez ks. Ryokura, biskupa ptolemadyjskiego, proboszcza bialskiego i słuckiego, w którym wielkie pokładał zaufanie, to przez Dubiskiego, lub którego z oficjalistów starszych.
Tajono przed księciem stan jego niebezpieczny, chociaż księżna przez biskupa starała się go już nakłonić do uczynienia rozporządzenia, bo Dubiski katastrofy się lękał. Książę skłonny był do gniewu, choroba go uczyniła drażliwszym jeszcze, a lada wzburzenie mogło przyśpieszyć chwilę ostatnią.
Srogi pan był, o czem świadczyły więzienia bialskie, w których niemało ludzi pokutowało. Gdy się kto raz dostał in fundum, już światła dziennego nie oglądał. Niewolno było ani prosić za nim, ani go wspomnieć, ani nawet o chorobie i śmierci donieść; kto tam wpadł, już jakby go na świecie nie było. Opowiadano, że w lochach podziemnych na chleb i wodę skazanych było niemało ludzi, — o których rodziny się nawet upominać nie śmiały. Smutną też była naówczas rezydencja ta bialska, w której sierdzisty pan królował, sama księżna płakała, a Wolski i jemu podobni faworyci co chcieli dokazywali.
Ubrawszy się p. Felicjan i na mszę ranną trafiwszy do fary, ztamtąd wprost na zamek poszedł, nie mając do kogo, do doktora, który w skrzydle pałacowem zamieszkiwał. Dubiski, jak wielu a wielu naówczas fizyków i panów, chorował na alchemię i ciągle coś w tyglach smażył. Dawało mu to niemałą konsyderację, bo nikt nie rozumiał, co się tam robi, ale wysokie miano pojęcie o człowieku otoczonym książkami, topiącym kruszce, a wyciągającym eliksiry.
Miller, stary terespolski doktór Fleminga, drwił sobie z tej alchemii i z tego doktora, zowiąc go szarlatanem. Dubiski go za to zwał nieukiem, osłem i różnemi innemi nieprzyjemnemi imiony. Nienawidzili się mocno wzajemnie.
Gdy Dubiski był w domu, o każdej porze dnia zastać go było można przy piecyku, albo egzaminującego produkta wczorajszych doświadczeń, zasmolonego i siedzącego w wyziewach laboratorjum. Gdy mu te uczone zajęcia przerywano, gniewał się i łajał, nie zważając, kto przychodził.
Spotkało to i pana Felicjana, na którego zapukanie z pierwszej izby odpowiedział Dubiski:
— A bodajeś skisł! czego tu leziesz? kto tam taki?
Wszedł Sobek, spojrzał z za retorty doktór i niewiele mu się zasępiona twarz rozjaśniła. Syczał przez zęby i patrzał milczący.
— Przepraszam, że przeszkodziłem, książę po mnie przysyłał, nie wiem, do kogo się mam udać.
— A do kogo sobie chcesz! a mnie co do tego! — krzyknął Dubiski, — ja jestem doktór, to do mnie nie należy. Chcesz olejku albo mikstury, dam, a marszałkiem dworu nie byłem i nie jestem.
Sobek się chciał zawrócić, gdy Dubiski cisnął jakiś kamyk, który w ręku trzymał, i krzyknął.
— No, kiedyś wlazł już — to zostań: Skaranie Boże!
— Przepraszam, — odezwał się Sobek.
— Nie przepraszaj! — wołał doktór. Ja muszę iść do księcia, bo mu znowu nogi nabrzękły i trzeba je smarować; no — to pójdziesz ze mną.
Został więc Sobek, rozpatrując się w śmierdzącem siarką i różnemi ingredjencjami laboratorjum, nie mając gdzie siąść, gdyż stołki były pozakładane książkami, ponarzucane ścierkami, a i przejść było trudno pomiędzy flaszkami i garnkami, które drogę zalegały.
— Nie ruszajże się, abyś mi czego nie stłukł, nie dotykaj nic, bo szkodę zrobisz, stój spokojnie... odzieję się.
Wyszedł klnąc jeszcze doktór, a Sobek jak stanął niedaleko drzwi, tak już nieruchomy pozostał, głowę tylko obracając na wszystkie strony.
Było się czemu przypatrywać, bo i naczyń osobliwszych i różnych zielsk suchych i kamienia było dosyć po wszystkich kątach.
W chwilę potem Dubiski wyszedł w tabaczkowym fraku, słowa nie rzekł, kapelusz nałożył, z izby gościa wyprowadził i powiódł go do antykamery księcia chorążego, gdzie musiał siąść i czekać, bo księciu nogi smarowano i obwiązywano. Dopiero po tej operacji, gdy go w krześle posadzono, i polewkę mu podano, dworzanin wprowadził Sobka.
Księżna z robótką siedziała już u okna.
— A! to waść! — odezwał się chmurno książę chorąży. Cóż to, Fleming słyszę waści dał odprawę? hę?
— Nie mieliśmy z sobą umowy żadnej — odparł Sobek, — zajmowałem się praktyką przy kancellarji, aby się czegoś nauczyć.
— Czegożeś się tam acan nauczył? niemieckiej polityki? hę? jak z cudzej kieszeni wziąć a do swojej włożyć?
To powiedziawszy, książę się począł śmiać i syknął zaraz, bo go w nodze zarwało. Chwycił się za kolano.
— A daj cię licho!
Sobek na politykę niemiecką, tak dobitnie określoną, odparł, że się do niej nie applikował.
— Cożeś acan został bez zajęcia? — spytał książę.
— Owszem, mości książę, bo mam dzierżawę i własne gospodarstwo...
— E! to tam bzdurstwo! ja wiem! — rzekł chorąży. — Ja acanu co innego chciałem raić. U mnie człowieka do pióra brak. Korotyński wersyfikacją się zabawia i Muzom hołduje, truteń — acan u mnie pracuj w kancellarji.
— Uniżenie w. k. mości dziękuję, — odezwał się Sobek, — ale ja radbym spocząć.
Książę usta nadąwszy, odwrócił się.
— Co? co? odpoczywać chcesz? cóżeś się to tak zlaborował? Nie łaska do mnie? hę? — Myślisz, że po szpeku tego Niemca, moja boćwina ci będzie nie do smaku. Hę? hę? mój mości! Ja tam znowu napraszać ci się nie myślę. — Chcesz — dobrze; nie — to ruszaj z panem Bogiem...
— Z duszybym rad mości książę, ale dopóki Kaplonosów nie zdam, nie sposób.
— Tere fere — Kaplonosy? Cóż to one? Z Terespola mogłeś na nie naglądać, a z Białej nie możesz? — mówił książę. — Fonfry! kaprysy! ja tego nie lubię.
— Ale, mości książę! — przerwał Sobek.
— Ja tego nie lubię! — powtórzył głos podnosząc i przez ramię patrząc książę. — Słyszysz acan?
— Słyszę, mości książę.
— Masz wóz i przewóz, mówię: miejsce w kancellarji, tysiąc złotych emolumentów, na parę koni obrok i wikt dla chłopca. Cóż to? mało ci jeszcze?
— Aż nadtoby było — ale...
Książę spojrzał gniewnie.
— Florek! na miłość Bożą! — szepnęła księżna, dając znaki Sobkowi, aby się nie sprzeciwiał.
— Ale co? Niemiec ci jeszcze pachnie, radbyś do niego wrócić. Jeśli tak, to idź do trzystu djabłów! idź!
Drżącą ręką pokazywał drzwi.
Sobek się skłonił i skierował do progu, chcąc ujść co najprędzej, gdy Dubiski ukazał się od drugiego pokoju i podbiegł.
— Niechże się w. ks.  mość nie irrytuje!
— Jak się nie mam irrytować? Patrzajcie go! Mógł służyć u Fleminga, a u Radziwiłła to mu się nie chce.
Sobek nie czekając więcej, już się wysunął za próg i zdążał ku wschodom; twarz mu się paliła. Był już w dziedzińcu, gdy za nim przypadł goniąc mężczyzna przystojny, młody, czarnooki, wejrzenia wesołego, po polsku ubrany. Był to Onufry Korotyński, którego książę trutniem nazwał. Zastępował tu sekretarza. Nie znał go pan Felicjan, tylko z odgłosu i przez ludzi; on zaś o przybyciu Sobka musiał być umiadomiony a może i słuchał jak go odprawiano, i z uśmiechem przypadł do niego.
— Jestem sekretarzem księcia — rzekł, podając mu rękę, — rad jestem poznać pana.
Sobek jeszcze do siebie przyjść nie mógł.
— Spotkała mnie tu konfuzja niemała, — odezwał się po chwili. Książę mnie wezwał, i był tak łaskaw, że chciał zatrzymać przy sobie. Bóg widzi, nie mogłem przyjąć... książę się bodaj gniewa.
Korotyński ręce powkładawszy w kieszenie, szedł przeprowadzając Sobka za bramę zamkową.
— Książę bo ciągle się gniewa i za wszystko — rzekł, — to nie raritas u nas. Miłeby mi było zaprawdę z tak szanownym kawalerem koleżeństwo, lecz prawdą a Bogiem, dobrześ waćpan zrobił.
— Inaczej nie mogłem...
— Jarzmobyś waćpan wziął na kark — dodał sekretarz, — i to nie złote, a prócz tego, lękam się, abyśmy tu wkrótce zmiany panowania nie mieli. Książę chory, Dubiski go lekarstwami obładowuje... będzie źle... Sam tu jestem, zerwać się nie mogę, aby już chorego nie gniewać; ale gdyby się godziło i gdyby nie księżna, jednejbym tu nie był godziny.
Na drogę do miasteczka wywiódłszy Sobka, Korotyński tu mu się przyznał, iż miał polecenie namawiać go do zostania.
— Sumienie mi tego nie dozwala czynić, chociaż, możebyś waćpan i dał tu sobie radę; ale w ekspektatywie mamy, że książę nie pociągnie, a hetman lub syn jego miecznik, zajadą Białą zaraz, i dawny dwór na cztery wiatry rozpędzą. Ja moje węzełki trzymam w pogotowiu.
Po tej rozmowie nie pozostawało już nic, tylko przebrawszy się do domu co rychlej uciekać, aby na nowe nie być narażonym nalegania. Tak też Sobek uczynił.
Odpoczywał w Trzcieńcu, nie spodziewając się aby te odwiedziny w Białej jeszcze skutek jaki ściągnąć miały, gdy fortuna, która się kołem toczy, przeciwko niemu je w dziwny sposób obróciła.
Doniesiono panu Bystremu, iż odprawiony ów przez podskarbiego, łaskami jego osypany szlachcic, zaledwie do domu przybywszy, natychmiast się udał do Radziwiłłów, u nich przeciwko niemu szukając protekcji i do służby się chcąc zaciągnąć.
Natychmiast z tem pobiegł do Terespola pan Bystry, i wystawując to jako zbrodnię i czarną niewdzięczność, tak podskarbiego poruszył, iż natychmiast nie pytając nic, kazał Sobka z Kaplonosów wyrzucić precz, ekonoma tam posłać, zająć wszystko, i chociaż dzierżawa roczna była zapłacona, bez żadnej bonifikacji eksmittować.
Uradowany tem pan Bystry, nie czekając drugiego dnia, z ręki swej oficjalistę pchnął z najsurowszym rozkazem, ażeby prószynki nie dając wziąć z Kaplonosów, w tejże chwili posłuszeństwo wypowiedział i zajął je na podskarbiego.
Siedział w Trzcieńcu spokojnie Sobek, gdy ekonom z Kaplonosów oklep na koniu przybiegł, oznajmując o tem, co się stało i wzywając ratunku! Nie było jednak co poczynać, ani jak się bronić nawet. — Sobek nie myślał tam jechać, nie chciał prosić, napisał list do Morochowskiego, przedstawując mu krzywdę swoją — i — na tem poprzestał.
Zostało mu to tylko, co wprzódy z Kaplonosów jakby przeczuciem uratowano, i pan na czterech chłopach, nie wiele zamożniejszy niż był, wracał do swego chudego dziedzictwa, z sercem ściśniętem, złamany, nie wiedząc co robić z sobą.
Ubóstwo to byłoby mu znośne, bo miał za co ręce zaczepić i w najgorszym razie, choćby sobie gdzie małej dzierżawy szukać, gdyby myśl o pannie podstolance i wszelka nadzieja zbliżenia się do niej nie zatruwała mu dni i nocy.
Przyznał się Grzymale do tego, co cierpiał i jak się związał sercem i słowem, a stary w początku draźnić go nie chcąc, nie mówił nic, aż gdy w nim kilka dni ta wiadomość fermentowała, wybuchnął dopiero jednego wieczora.
— Ja bo mówiłem zawsze: gorszego nie ma nic, niż z babami się wdać i ręce sobie związać affektem, który życie żółcią napoi. Czy ty myślisz, że jabym się był nie mógł ożenić, i że mi się za młodu nie trafiały? — o mój Boże! jakie jeszcze i z posagami. Nie chciałem, bo wiedziałem, czem to pachnie... A tu jeszcze panna z partesów, kolligatka, i wysokie progi! Co to gadać? Plunąć i porzucić!
Sobek westchnął.
— Pewnie — dodał Grzymała, — od razu tak, kiedy jeszcze świeża w sercu ta głupia, z pozwoleniem, miłość — trudno; a no na to nie ma jak czas. Zapomni się, zatrze i tyle, że człowiek potem pożałuje, że w to wlazł. At!
Sobek tak dalece nie zapominał, że w parę tygodni po odebraniu mu Kaplonosów, zmyślił jakąś potrzebę do Brześcia, nie chcąc się przyznać, że chce dotrzeć do Wołczyna. Pisać nie mógł, a oddalenie mu tak dolegało, iż chciał choć spróbować, czy się w jakikolwiek sposób nie potrafi przybliżyć, a bodaj nie widząc podstolanki, dowiedzieć co się z nią działo.
Posądzał go może Grzymała, bo choć nogami suwał, nastręczał się sam jechać do Brześcia, lecz ofiary tej nie przyjął Sobek. Chcąc być swobodniejszym, nie wziął nawet z sobą pacholika, ani juk, dobrał tylko najlepszego konia, i ruszył mimo gderania Grzymały.
Ten go za wrota wyprowadził i tu wstrzymał jeszcze.
— Słuchaj-no — rzekł, — z tem nie ma co żartować. Jeżeli kłamiesz a myślisz się do swej miłej przekradać do Wołczyna, to pamiętaj, że to z takiemi pannami sprawa, u których sto batogów dać szlachcicowi, jak chleb z masłem zjeść.
Rzucił się Felicjan, ale krew mu po twarzy bryzgnęła.
— Cóż bo myślisz? — zawołał.
— Co ja myślę? żeś ty młody, gorączka, i że do ciebie „przystąpiło.“ Wpaść w matnię łatwo, a wykręcić się bez ignominii trudno.
— Ale ja nie jadę, gdzie myślicie! — zawołał Sobek.
— No — to jak sobie chcesz — ja mówię, co myślę, ruszaj z Bogiem.
Pojechał Sobek nie śpiesząc.
Drogę musiał skierować na Terespol, ale wstępować nie myślał do nikogo, aby się nie zdało, że o łaskę i zmiłowanie prosi. Wprost zajechał do Brześcia i u Augustjanów stanął, gdzie miał sobie księży przyjaznych. Tam mu nocleg przypadł. W klasztorze wiedziano już o smutnej doli Sobka i bolano nad nią, cały wieczór rozmawiał z księżmi, nie wydając się z tem, dokąd jedzie. Tu się dowiedział, iż wielkie czyniono przygotowania do ślubu podskarbianki, i że bardzo często wojewodzic ruski przybiegał do Terespola do narzeczonej.
Mówiono mu też, iż w Wołczynie z powodu wesela tego zakręt był wielki, gości ciągle pełno, rzemieślników, krawców, tapicerów, cudzoziemców różnych, co na rękę było poniekąd Sobkowi, bo w tym tłumie łatwo się niepostrzeżony mógł przesunąć.
Zatrzymał się tylko w Brześciu tak długo, aby nie we dnie, ale pod noc przybyć do rezydencji.
W karczmie, chociaż bardzo obszernej, ledwie kącik znaleźć było można. Dworscy, przyjezdni, gawiedź wszelkiego rodzaju, zalegała izby i stajnie. W tym tłumie szczęściem nikogo znajomego nie znalazłszy, był Sobek bezpiecznym, a że posłańców ze stron różnych, z dóbr książęcych dalekich, oficjalistów, szlachty drobnej było mnóstwo, łatwo uszedł oka. Nikt ani wątpił, że jak inni z interesem przyjechał do ks. kanclerza. Choć z wielką biedą, pomieścił się jakoś z koniem, a o nocleg nie zwykł się był frasować; bo umiał się gdziekolwiek, choćby na chłodzie i na twardem przespać.
Pędziła go tu tęsknica po podstolance tak nierozważna i natarczywa, że się wprzód nierozmyślił nad tem, jak ma do niej dostąpić. Nie była to rzecz łatwa, bo chodź już nadchodziła wiosna i powietrze dość łagodne, a liście powoli na drzewach rozpękały, na ogród i przechadzkę niewiele mógł rachować.
Miejscowości też nie znał. Trzeba się było rozpatrzyć. Poszedł ku pałacowi i oficynom, z daleka się przypatrując wszystkiemu, i tu powozów, ludzi, kręciło się mnóstwo, służby z cudzoziemska i po polsku wyglądającej. Nikt na niego nie zważał, bo tylu się obcych zwijało w pędzie, że służba ich zapamiętać nie mogła, puszczano wolno przyzwoicie ubranego człowieka. Sobek na tę wyprawę nie wystąpił zbyt wykwintnie, aby oczu nie zwracać i wyglądał na wysłańca możnego domu.
Służba kanclerska, jak to się powszechnie dzieje, naśladowała obyczaje pańskie i dosyć obcych lekceważyła, chętnie sobie z nich przedrwiwując. P. Felicjan próbował się zbliżyć dla rozpytania do niej, lecz go zbyto ostro i musiał ustąpić.
Zciemniało już mocno i nie było tu co robić, wrócił więc do austerji, zostawując na dzień jutrzejszy rozpytywanie i rozpatrzenie się. W małej izdebce znalazło się dla niego miejsce na sianie, więc konia powierzywszy stróżowi, siodło i juki zniósłszy, aby się miał na czem położyć, legł zawczasu, choć na sen mu się nie zbierało, a okrutna wrzawa w gospodzie okaby zmróżyć nie dozwoliła.
Myślami bujając po świecie, w końcu na jedną padł, która mu się najlepszą zdała. Nazajutrz była niedziela, nabożeństwo w kościele, wiedział, że księżna kanclerzyna wielce pobożna, opuścić go i fraucymerowi swemu dać niedzielę święcić beze mszyby nie dozwoliła; powiedział więc sobie, że pójdzie z rana do kościoła i tam dotrwa do końca summy, a nuż podstolankę zobaczy i da się jej widzieć. Jużby mu to nawet starczyło, gdyby ją mógł tylko zdrową oglądać i okazać, że o niej nie zapomniał.
Tak sobie postanowiwszy, uspokojony zasnął. Nazajutrz jak świt, obudziła go większa jeszcze wrzawa niż dnia poprzedzającego, bo niedziela każda ma prawa swoje. Gości i włościan płynęło zewsząd co niemiara.
Strach go ogarniał, ażeby kto z Terespola znajomy się nie zjawił, lecz Bogu się poleciwszy w opiekę, nadzieję miał w łasce Jego, że go ta bieda ominie.
Kościół od rana był otwarty, śpiewano jeszcze różaniec, gdy przyszedł i wymiarkowawszy, w której ławce dwór zasiądzie, umieścił się, by mógł widzieć i być widzianym. Na wypadek zaś, gdyby się kryć potrzebował, miał przed sobą chorągiew sutą, spuścistą, za której koniec twarz mógł schować. Na pierwszych mszach nikogo nie było, oprócz miejscowych ludzi, dworu i pospolitego ludu; dobrze się więc wystał, nim po skończonej wotywie, we wszystkie dzwony zaczęto bić na summę.
Serce mu biło mocno, bo czuł, że się chwila zbliżała. Jakoż niebawem rozstępować się zaczęli ludzie, i ks. kanclerzyna weszła zakwefiona, za nią inne damy, a między temi owdowiała podkanclerzyna Sapieżyna i inne do rodziny należące, naostatek wśród panien poznał, a bardziej się domyślił swej bogdanki Sobek. Szła ona z tą swą dawną powagą, która jej nigdy nie odstępowała, z oczyma spuszczonemi, piękna, smutna trochę, niezmieniona bynajmniej. Nie widziała Sobka i wcale go pono nie przeczuwała, a że oczu nie podnosiła, przeszła mimo w całym majestacie swym, aż do ławy, nie domyślając się, jak ją oczy jego ścigały... Trafiło się, iż Sobek stał dosyć szczęśliwie, i że byle na ołtarz wejrzała, musiała go zobaczyć. Nie nastąpiło to rychło, bo czytała na książce i wcale oczyma nie strzelała, dopiero gdy kazanie się rozpoczynać miało i księża celebrujący na krzesłach miejsca zabierali, podniosła wzrok z książki, powiodła nim po kościele, i oczy jej padły na Sobka. Widział jak drgnęła, zarumieniła się i wnet spokój zwykły odzyskała, lecz wzrok jej wrócił ku niemu, i dał mu znać, że go poznała.
Gdy kaznodzieja wszedł na ambonę, panna podstolanka już słuchem i oczyma przy nim była. W czasie reszty summy i supplikacyj, które po nich nastąpiły, nie patrzała już prawie na niego, choć on Pana Boga o przebaczenie prosząc, ciągle na nią spoglądał. Zawczasu potem wysunąwszy się, zajął miejsce, choć z wielką biedą, u chrzcielnicy z wodą święconą, którędy musiał dwór przechodzić. Udało mu się stanąć blizko bardzo.
Przeciągnęła tuż i ks. kanclerzyna, i Sapieżyna, i inne damy, przyszła kolej na podstolankę, która biorąc święconą wodę, oczy wlepiła w cześnikowicza, jakby mu niemi powiedzieć chciała (co dobrze zrozumiał): „Bądź waćpan spokojny, wcalem się nie zmieniła.“
Sama nieobecność Sobka toż samo o nim powiadała.
Szczęśliwy, że go rachuba nie zawiodła, wyszedł z innymi pan Felicjan, już sobie więcej nie obiecując, gdy tuż przed sobą ujrzał dobrze znaną ochmistrzynię Żuchowską.
Wiedziała ona o wszystkiem i miała, jako kobieta, kommizerację wielką nad tą czułą parą, walczącą sercem stałem z przeciwnościami. Domyśliła się zaraz wszystkiego, skinęła głową cześnikowiczowi, a że tłok był, mogła niedostrzeżona w bok ujść ku zakrystji, dawszy znak, że radaby go widzieć.
Kobieta była dobrego, miękkiego serca, już w tym wieku, gdy pospolicie niewiasty same się wyrzec zmuszone wszelkich marzeń, chętnie patrzą na sprawy miłosne, przypominające im lepsze czasy.
— Co waćpan tu robisz, panie cześnikowiczu?
— Przejazdem, wstąpiłem na nabożeństwo!
— Bodaj asana tak Bóg kochał! — rozśmiała się Żuchowska, — a do kogożeś się modlił w kościele? chyba do żywego obrazka!
Potem się zbliżyła poufnie i spytała żwawo:
— A widziałaż ona asana?
— Nie wiem, zdaje mi się! — westchnął Sobek.
— E? zdaje! zdaje! Ale bobyś już nie kłamał. Ja waćpaństwu szczerze sprzyjam. Długo tu bawisz, boć nabożeństwo się skończyło.
— Juścić nieszpory do nabożeństwa należą, — uśmiechając się rzekł cześnikowicz.
— A no! także mi gadaj! — odparła Żuchowska. Namyślała się chwilę, wahała, i kładąc mu rękę wyschłą na ramieniu, szepnęła:
— Na prawo w oficynie, gdzie się stolnik litewski urodził, na dole, mam mieszkanie; po obiedzie mnie waćpan odwiedź, a może nie będziesz tego żałował.
Oddaliła się szybko. Sobek urósł z radości, i żeby już poznanym nie był znowu przez kogo, pobiegł do gospody. Dopiero mu też teraz i apetyt wrócił, bo od wczoraj nic w ustach nie miał, ani mu się jeść chciało. W karczmie jajecznicy i ryby tylko dostać było można, ale i to smakowało. Licząc godziny do poobiedzia, wyrwał się tymczasem opatrywać oficynę, którą łatwo znalazł, lecz i kłopotu się nabawił.
Był w Terespolu chłopak nadzwyczajnych zdolności, choć bardzo nizkiego pochodzenia, bo jawnie mówiono, że miał być chłopskim synem, co naówczas niezmiernie do wszelkiej krescytywy szkodziło. Chłopak jednak tak był bystry, tak się wszystkiego sam uczył, zgadywał jakoś, łapał, że w końcu pono się z kredensu do kancellarji wygrzebał. Tam go w początku popychano, ale w końcu, gdy ten djabeł wszystkich pędził w kamysze, a coraz to się potrzebniejszym okazywał, zaczęto go konsyderować.
Bystry był bardzo przeciwny temu, żeby lada gburowi dozwalać liznąć nauki i przepowiadał, że z tego nic dobrego nie wyrośnie, chyba na gałąź. Chłopak się umiał tak zalecać, że go do Wołczyna wzięto do kanclerza.
A że z miejsca na miejsce się przenosząc zatarło się origo, tu już mógł za szlachcica nawet uchodzić, bo suknia często u nas szlachectwo dawała, — książę kanclerz go używał do kaligrafowania listów. Sprytny był jak ogień. Zwał się Sawrańczuk.
Zapomniał wiekuiście o nim cześnikowicz, gdy w dziedzińcu licho to mu się nawinęło, a że oko miał nadzwyczaj bystre chłopak, natychmiast poznał Sobka. Nie pora była się wywijać.
— Pan tu, panie Felicjanie? Oczom mi się wierzyć nie chce!
— Nie z własnej woli, lecz posłany — skłamał już po raz trzeci tego dnia Sobek, — natychmiast odjeżdżam.
— Dokąd?
— A, to już mnie wiedzieć — odezwał się cześnikowicz, — za cudzą jestem sprawą, gębę mam zamalowaną.
— No — to nie pytam! — rzekł Sawrańczuk śmiejąc się, — ja byłem przekonany, że pan tu chyba czy nie za własnym interesem, lecz jak nie — to nie.
Czerwienił się Sobek.
— Waćpan wiesz, że ja interesów nie mam.
— A no — tom się omylił!...
— Kiedyżeś pan przybył? — spytał dalej Sawrańczuk.
— Wczoraj, a dziś wyjeżdżam.
— No, to interes szparko poszedł, co u nas rzadko, — mówił chłopak.
— Jakże się tu waćpanu powodzi? — rzekł odwracając rozmowę od siebie p. Felicjan.
— Dziękuję, bardzo dobrze! Ja się nie skarżę nigdy, — śmiejąc się mówił rusin, oczyma zmierzywszy zakłopotanego Sobka. Bieda mnie nauczyła samemu sobie rady dawać, — to najlepszy mistrz.
— Ale ciężki.
Sobek się żegnał, chcąc mu zejść z oczu, gdy Sawrańczuk do ucha mu szepnął:
— Sosnowski już nie dojeżdża, ale inne projekta mają dla panny... kanclerzyna się gniewa, wszyscy zresztą są dla niej z weneracją.
Nic nie odpowiedział Sobek, bo go za konfidenta brać nie chciał, uśmiechnął się i pożegnał.
Lękał się bardzo, ażeby Sawrańczuk nie odgadł wiele i nie wypaplał się.
Ażeby nie ściągać na siebie oczu, odszedł precz z dziedzińca Sobek i dopiero w poobiedniej godzinie, skradając się jak złodziej, oglądając, znowu do oficyny zmierzył. Tu, jakby na straży stojąca dzieweczka nic nie mówiąc, nie pytając, drzwi mu pokazała. Pani Żuchowska uszczuplone miała mieszkanie z powodu, że teraz dla przyszłych gości pokoje na nowo wyklejano i woskowano. Mieściła się w dwóch niewielkich izdebkach, w których ją zastał przyspasabiającą kawę. Tuż w kominku stały imbryczki i śmietanka z kożuszkiem, a na stoliczku ślicznie nakrytym, sucharki. Oprócz niej nikogo więcej nie było.
— Chciałam z duszy uczynić waćpanu niespodziankę, — szepnęła przy powitaniu, — ale mi się nie udało. Podstolanka czy się lęka, czy uważa to za niewłaściwe, jakoś mi nie obiecała...
Sobek ani się śmiał skarżyć.
— Raczże pani z łaski swej — rzekł — to tylko powiedzieć pannie Annie, żem ja tu umyślnie przybył, aby jej oblicze oglądać. Zatem wieczorem nazad w drogę do domu. Wszak-ci to nie tak srogi grzech od czasu do czasu na nabożeństwo do Wołczyna przyjechać.
Mówił to, gdy w oknie coś mignęło, i Żuchowska w ręce uderzywszy, ku drzwiom pobiegła. W progu zjawiła się podstolanka. Weszła zarumieniona mocno, podając rączkę drżącą do pocałowania cześnikowiczowi. Z początku słowa przemówić nie mogła.
— Nie byłabym ja pana widziała — odezwała się, — ale widać było to w przeznaczeniu. Ks. kanclerzyna sama mnie do pani Żuchowskiej wysłała, abym jej była pomocą w przygotowaniach.
— A! co za szczęście! — zawołał cześnikowicz.
Spojrzała nań podstolanka.
Tymczasem Żuchowska, pod pozorem pilnej sprawy, za klucze pochwyciwszy, poczęła się kręcić, zawołała parę razy głosem cichym: — Justysia! i... wyszła. Mogli więc bez przeszkody kilka słów powiedzieć sobie.
— Umyślniem przybył, aby choć z daleka zobaczyć pannę Annę, — odezwał się Sobek, — pan Bóg mi poszczęścił!
Anusia drżąca stała, patrząc na niego z powagą.
— Słyszałaś pani, że mnie z Terespola wygnano? — westchnął Sobek.
— O tem wiem od podskarbianki.
— I że mi dzierżawę wśród roku odebrano za to, żem wezwany przez księcia chorążego pojechał do Białej, gdziem burę dostał, bom służby nie przyjął.
— O tem nie wiedziałam — westchnęło dziewczę — lecz trzeba mężnym być. Krzywda się powrócić może...
— Nie skarżę się — mówił Sobek, — podskarbi i tak dla mnie dobrym nad miarę był. Wróciłem do mojej nędznej wioszczyny i starego domu...
— Nie traćże waćpan ani ufności we mnie, ani nadziei w lepsze losy, — poczęła podstolanka. Ja i na najmniejszej wioseczce i w najlichszym dworku żyć potrafię, a o splendory nie wiele dbam, bo one szczęścia przyczynić mogą, ale go dać nie są wstanie.
— A Sosnowski? — zapytał Sobek.
— Już, dzięki Bogu, znalazł sobie inną, — śmiejąc się dodała podstolanka. Swatają mi teraz z kolei różnych ichmościów, a ks. kanclerzyna gniewna, zapowiada, że starą panną da mi zostać, gdy jej nie słucham.
Pocałował ją Sobek w rękę, westchnęli, spojrzeli sobie w oczy, i jakaś otucha wstąpiła w oboje.
— Samo to szczęście, żem pannę Annę zobaczył, na długo mnie pokarmi i nie da przepaść, — rzekł Sobek. Trzeba czekać — no, to choćby pół wieku.
Schwycił znowu rękę, która mu się nie broniła. Wtem wróciła Żuchowska, co rychlej biegnąc do kominka, bo kożuszek jeden się przypalał, a z drugiego śmietanka zbiegała. Chwyciła więc starą rękawiczkę, aby poodstawiać garnuszki i prosiła na kawę.
Siadła panna Anna, naprzeciw niej Feliś, a że stoliczek ów marmurowy, maleńki był, znaleźli się bardzo blizko siebie. Tu już oczy więcej mówiły niż usta. Zaczęła dla rozweselenia gościa rozpytywać go podstolanka o gospodarstwo; a on, sam z siebie i ubóstwa swojego podżartowując, zabawnie opisywał i dwór, i łany, i chudobę, i wreszcie poczciwego starego Grzymałę jej prezentował.
Tak zbiegła chwila prędko, i ani się postrzegł Sobek, gdy czas było odchodzić, co już niepokój gospodyni wskazywał. Naprędce więc i Żuchowskiej i Anny ręce ucałowawszy, zerwał się uciekać. Lekko mu było i wesoło, gdy wychodził — ale zdrętwiał zobaczywszy we drzwiach oficyny stojącego Sawrańczuka.
Nie było go podobna uniknąć.
— Dobry wieczór panu cześnikowiczowi, — odezwał się, — dobry wieczór! Niech się pan nie śpieszy, chmura naciąga, już dziś w drogę trudno. Ja właśnie też idę do austeryi, będę panu towarzyszył!
Sobek szedł, nic nie mówiąc.
Za bramą dopiero Sawrańczuk śmiechem wybuchnął.
— A wstydziłbyś się pan przedemną kryć z tem, co ja, gdybym nie chciał, odgadnę. Kruk krukowi oka nie wykole; jać pana nie zdradzę. Chciałeś się widzieć z podstolanką — widziałeś się, na zdrowie. Choć mnie chłopskim synem i chamem nazywali, wierz mi pan, że dla tego zdrady i niepoczciwości w sercu nie mam. Z durniów, to prawda, drwię i z nich korzystam, bo oni na to stworzeni, aby po ich plecach drudzy do góry leźli; ale takim jak wy — co im się krzywda dzieje, a oni nigdy nikomu jej nie czynią, — takim Sawrańczuk i krewby dał!
Gorąco to powiedział, aż go Sobek uściskał. Dopieroż sekretu nie było, rozgadali się, powiedział cześnikowicz, jak przybywszy biedował, nie wiedząc co radzić sobie, i jak mu sam Pan Bóg pomógł, że podstolankę zobaczył.
— Drugi raz, jak zechcesz tu być, jak w dym do mnie — ja pary nie puszczę, i ani dam poznać, że o czem wiem...
Nim doszli do austerji, lunęło z chmury; więc Sobek do nocy przegawędził z Sawrańczukiem, a nazajutrz do dnia, puścił się nazad do Trzcieńca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.