Pan na czterech chłopach/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan na czterech chłopach |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżał się sejmik brzeski, przygotowania do niego wkrótce całego Fleminga pochłonęły, miała też do czynienia kancellarja. Że Sobek dosyć znał (przez ojca) stosunki w okolicy i pojętnym był, nieustannie go tu i owdzie posyłano, osobliwie tam, gdzie pisać się i nie chciało i nie było bezpiecznie, a z ustnem poleceniem poufnem trzeba było dobierać roztropnego i wiary godnego człowieka.
W tych sprawach użyty w początkach na próbę, okazał się Felicjan tak rozważnym, nad wiek swój pomiarkowanym i zręcznym, że podskarbi, gdy tylko coś delikatniejszego było do traktowania, kazał zaraz przywołać — szlachcica na czterech chłopach.
Przezwisko to żartobliwe już się Sobkowi zostało, za co się nie gniewał, bo pysznym nie był, ani się za innego chciał przedawać, niż go Bóg stworzył.
Rósł tem w łaskach u pana podskarbiego, który choć hojnym nie był, obiecywał mu krescytywę, i coraz nowemi zachęcał do pracy gratyfikacjami. Chociaż liczył się zawsze przy sekretarzu Morochowskim i kancellarji, w istocie częściej był na Myszce pan Felicjan niż u stolika. Dawano mu na ucho instrukcje, ruszał to do Buchowieckich, to do Paszkowskich, to ze słowem jakiem do Bystrego, do Linowej, to do Antoniewicza, to za Bug między szlachtę.
Pomimo tych starań i zabiegów, w przejażdżkach swych, przysłuchując się, co szlachta o przyszłym sejmiku i o podskarbim mówiła, mógł zawczasu zmiarkować, że z marszałkowstwem Fleminga na sejmiku kłopot będzie niemały. Nie taił tego przed Morochowskim, lecz flemingowscy przyjaciele olśnieni znaczeniem i potęgą swojego pryncypała, wierzyć złym wróżbom nie chcieli. Sam podskarbi, który z panami nawykł był się obchodzić tak, jak i Czartoryscy, lekceważąco i dumnie, ani przypuszczał, by ubożuchna szlachta śmiała mu się opponować.
Familia naówczas i adherenci jej wszechmocnymi się sądzili.
W poniedziałek, jakoś ku końcowi Sierpnia, sejmik się miał w Brześciu agitować, a już w wigilię szlachta zastępami całemi zewsząd się do Brześcia ściągała. Terespol też tego dnia pełniuteńki jej był i w pałacu drzwi się nie zamykały, a marszałek dworu Maliszewski, Antoniewicz, Morochowski i sam podskarbi szlachtę częstowali i umawiali się na dzień jutrzejszy.
Wojewoda brzeski Karol Sapieha, który chciał pozyskać Fleminga, bo go był przeszłego sejmiku naraził, nie przybywszy w porę, sam też do Terespola zjechał, z zapewnieniem, iż zagajając narady, podskarbiego do laski przedstawi.
W górze między panami, zdawało się wszystko łatwem, a tak do przeprowadzenia niewątpliwem, iż Fleming ani przypuszczał, aby mu szlachta czoło stawić miała. Wojewoda grzeczny a pyszny pan, choć Sapieżyńskiej buty dawnej dużo się ukróciło po Olkienikach, zawsze w znaczny wpływ swój wierzył, podskarbi zaś w Czartoryskich i własną potęgę.
Sobek, który na to z dołu patrzał, i miał zręczność tego dnia dwa razy się przemknąwszy do Brześcia, rozsłuchać w tem, co szlachta sobie pomrukiwała, kręcił głową i zamyślony chodził.
Wieczorem, kupami szlachta zaczęła ciągnąć do Terespola, dobrze podpiła, wrzekomo z rewerencją, a w istocie dla powzięcia języka.
Nadciągnął z jedną kupą pułkownik Matusewicz, którego podskarbi posądzał, że mu nie bardzo sprzyja, submittował się, drwił sobie po trosze, i ze swym pułkiem nad wieczór do Brześcia odciągnął. Doniesiono do pałacu, że ci goście wracając, na moście na Bugu wina sobie przynieść kazawszy, drwili i odkazywali się na Fleminga.
Podskarbi, który miał lepsze niż jego przyjaciele przeczucie, na chwilę zwątpił o dniu następnym, lecz drudzy ani mówić o tem dawali.
Sapieha był swojego najpewniejszy i podskarbi też nabrał otuchy.
Morochowski markotny nieco tem, co mu Felicjan opowiadał o zasłyszanych w Brześciu przygotowaniach na dzień jutrzejszy, choć niepokoju nie zdradzał, jeszcze raz Sobka już późno wyprawił na zwiady.
Brześć, mieścina zwykle dosyć cicha i spokojna, czasu tych paroksyzmów sejmikowych napełniał się taką wrzawą i zalany bywał takim natłokiem szlachty, że niektórzy ichmoście, co się ani po klasztorach, ani w gospodach pomieścić nie mogli, w rynku koczowali. Czeladź panów, szlachta drobna, którą częstowano do upadłego, przy tej zręczności zwykle harce odprawiała z Żydami tak, że i szkołę musiano zamykać, i o straż dla niej prosić, i z kramów się okupować, bo je nieraz splondrowano.
I ta noc się dosyć jakoś burzliwie zapowiadała tak, że Sobek, który z chłopakiem jednym stajennym się puścił, na moście brzeskim najprzód pochwycony przez Matusewiczowskich przyjaciół, pić z nimi musiał i drwin słuchać, a naigrawania się z Sasa; potem w miasteczku, konia nie mając gdzie postawić, chłopcu go dał do przeprowadzenia przed Augustjanami, dokąd zamierzał się wcisnąć, bo tam było największe szlachty conventiculum.
W refektarzu u kks. Augustyanów zastał pełno szlachty, a im większy był tłum, tem łatwiej się tam było wcisnąć niepostrzeżonemu. Hałaśliwie tu rozprawiano; a najgłośniej rej wodził pisarzewicz grodzki, Franciszek Kościuszko, ostry człek, znany z tego, że przed nikim nie ustępował.
Kilku Paszkowskich, Piotra Tołoczkę i innych, co w Terespolu nie bywali, i z Wołczynem nie trzymali, najrzał Sobek w wesołej gromadce. Wpadł tam właśnie, gdy pisarzewicz śmiejąc się, wołał:
— Sapieżyńskie czasy minęły, a Flemingowskie nie przyszły pono jeszcze. My tu na swym zagonie, ojczycowie starzy, żebyśmy sobie z pozwoleniem pod nos smrodzić Niemcowi dawali, cobyśmy byli warci?
— Nigdy w świecie! — krzyknął Tołoczko.
— Tandem, już dziś w Terespolu tak swojego pewni, jakby nas na świecie nie było, — ciągnął pisarzewicz. Pan wojewoda myśli, że Brześć to Kodeń lub Romanów, a pono się myli. Nie damy się szołdrze!
— Nie damy! — zawołano po całym refektarzu.
— Ino asindzieje animuszu nie traćcie — dodał Kościuszko, — zahukać się i zaimponować sobie nie dawajcie. Pan Fleming, pan w Terespolu i Włodawie, a ja taki sam na Siechnowiczach, i moje kluski tyle warte, co jego szpek niemiecki.
Zaczęli się śmiać.
— Niedoczekanie ich! krzyknął Tołoczko. — W kaszy się zjeść nie damy.
— A więc słowo, verbum! Fleminga do laski nie dopuścić!
Wtem Matusewicz pułkownik nadciągnął ze swoimi. Wszyscy pod dobrą datą, śpiewający, czapki na bakier.
— Prosto z Terespola! — krzyknął Matusewicz, — podskarbi się ichmościom kłania, służby swe poleca, i rachuje na was jak na cztery tuzy.
— Aby nie było czterech guzów! — krzyknął Tołoczko, pięść podnosząc.
— Co słychać? co słychać? — przerwał Paszkowski.
— Niemcem słychać! — odparł Matusewicz.
Szlachcic siwy, bez oka jednego, stał i słuchał nie odzywając się; usta mu się czasem wydęły i opadły, ucha nastawiał na wsze strony, wreszcie odchrząknął.
— Mości panowie — rzekł chrypliwie, (był to stary Wereszczaka) — Fleming jak Fleming, to tam o niego nie idzie, przywędrował z Sasów, wróci sobie do nich, bo tu oni nie przyrosną, a no po za nim Wołczyn stoi!
— A w Wołczynie co? zapytał Kościuszko.
— Potencja wielka! — westchnął stary, — co w plecy Fleminga uderzy, to się na księciu kanclerzu odbije, a z nim i z p. wojewodą ruskim żartować niezdrowo.
Zakrzyczano Wereszczakę.
— Stary stchórzył — wołano, — prepotencji magnatów dosyć już! Jak się szlachta im nie da we znaki, okulbaczą nas i jeździć będą. Niemcowi nauki potrzeba!
Tych i tym podobnych mów się nasłuchawszy, że w refektarzu dla ścisku zbytniego, mimo pootwieranych okien skwar był okrutny, jak z łaźni wyszedł ztamtąd Sobek...
W rynku nie inaczej wtórowano; bronili niektóry wojewody, bo Sapiechowie mieli swoich wielu, a Fleminga prawie nikt.
Szołdrą go przezywano, i śmieli się ludzie, niestworzone nań wymyślając rzeczy. — Nie zwlekając więc, Sobek do konia poszedł i nazad przez most do Terespola.
Wprost do dworku Morochowskiego zajechał, którego zastał powracającego z pałacu.
— A co? — zapytał stary.
— Prawdą a Bogiem źle się święci. — Zaczął tedy powtarzać, co słyszał, niemal co do słowa pan Felicjan, nie dodając ani ujmując nic. Zdania swojego nie śmiał dawać, bo nie jego to rzeczą było.
— No darmoby już pono pana podskarbiego straszyć, — odparł Morochowski, — Kropiński i Bystry tak go zapewnili, że przed nim wszyscy padną, iż z refleksyą wystąpić, wiaryby nie dano. Niech więc będzie, co Bóg da.
— A tom waćpanu miał powiedzieć — dodał w końcu, — iż pan podskarbi chce go mieć jutro przy sobie nieodstępnym. Będziesz mu więc jako dworzanin towarzyszył. Z rana się odziać trzeba jak od święta, i w pogotowiu być...
Nic dobrego na ten dzień jutrzejszy nie wróżąc, Sobek położył się przedrzemnąć, nagotowawszy na jutro wszystko do rannego wstania. Szarzało jeszcze, gdy Morochowski, który sypiał mało, już go obudził. Trzeba się było przygotować i do pałacu pośpieszać.
Tam też już ruch był wczesny, bo się dwór, kuchnie, służba i co było, gotowało do pochodu. Wozy niektóre już ruszały, inne zaprzęgano, zaszły potem wojewodzińskie konie, kareta podskarbiego, a za nią dworzanie konno w assystencji. Wprost wszystko do kościoła ks. Jezuitów dążyło, i tu stanęło, gdy właśnie na mszę ranną sygnowano.
Brześć, jakby całą noc nie spał, co po części prawdą było, ruszał się już i ludu pełen, ledwie się powozom dał przecisnąć. W kościele też jezuickim, mimo jego wielkości, miejsca próżnego już nie było, i wojewoda z podskarbim przez zakrystję weszli, zasiadając w stallach przed wielkim ołtarzem.
Ztąd na kościół spojrzawszy, jeno głowy wygolone i facjaty wąsate jedne przy drugich widać było, pełniusieńko aż po kruchtę. A choć przy nabożeństwie wszyscy się spokojnie znajdowali, z oczu szlachcie wrogo jakoś patrzało.
Po mszy świętej honoratiores, wojewoda, podskarbi, urzędnicy wojewódzcy, Buchowiecki, Kropiński, Bystry i innych wielu zeszli się w refektarzu...
Na twarzach nie było by najmniejszego zakłopotania i wątpliwości co do skutku.
Sapieha zagaił, iż do laski pana podskarbiego przedstawi, nie przypuszczając nawet, ażeby mógł i ośmielił się kto przeciwić.
Fleming był w najlepszym humorze, tylko jak zwykle, śpieszył się i gorączkował. Napędzał, ażeby iść co rychlej do Augustyanów, gdzie zwykle sejmiki się odbywały. Posłał się dowiedzieć, czy Sanctissimum wyniesiono, ławy i stoły czy były przysposobione, czy szlachta już tam jest. Dano znać, że tłumnie zalegli kościół ichmoście i czekają.
Co prędzej więc wojewoda przodem, podskarbi za nim podążyli na miejsce.
Tu, nie dosyć że kościół pełen był, ale przede drzwiami, na ulicy, wszędzie zalegały gromady szlachty. Fleming tylko nie dostrzegł i nie rozpoznał, że między nimi znajomych twarzy wcale nie było. Sobek, który za nim szedł, wczorajsze fizyognomie upatrywał, i różne postacie zawiesiste i groźne jakieś, niewiadomego autoramentu.
Gdy z wojewodą na przedzie przez zakrystyę weszli, dążąc do krzesła i stołu marszałkowskiego, — gwar ogromny, który kościół napełniał, powoli począł ustawać, oczy wszystkich zwróciły się na pana wojewodę i Fleminga, — Sapieha, potomek hetmanów i kanclerzy z wielce imponującą postawą wkroczywszy, z góry oczyma zmierzył zgromadzenie, i majestatycznie do krzesła szedł, przez niewielu ukłonami witany. Reszta posępnie patrzała, głów nie skłaniając.
Planem wojewody i podskarbiego było owładnąć laską i Fleminga kandydatów: Kropińskiego i Bystrego, deputatami dać wybrać.
Sapieha zajął krzesło, a za nim tuż w gotowości stanął Fleming, aby jak tylko się usunie, miejscem jego owładnął.
Wśród ogólnego milczenia wojewoda do laski wniósł podskarbiego, i jak to było umówionem, ruszył z krzesła, Fleming nie czekając przyzwolenia, natychmiast się wcisnął, i już się gotował dziękować.
Wtem z za stołu ogromny mężczyzna, Paszkowski, pułkownik przedniej straży, wąsa sobie pokręcając, w bok się wziąwszy, krzyknął na głos:
— Nie pozwalam!
Podskarbi czy nie słyszał, czy nie chciał tego przyjąć, czy nie zrozumiał, z wdzięcznym ukłonem odezwał się:
— Dziękuję pięknie! dziękuję!
Aż prysnęły śmiechy z tłumu. Paszkowski grzmiącym głosem odezwał się:
— Nie pozwalam na laskę pana Fleminga! nie pozwalam!
Jakby na dane hasło, z całego kościoła zahuczały głosy:
— Nie chcemy! nie pozwalamy!
Był to jakby piorun dla podskarbiego, który rzucił się gniewnie, szukając oczyma tych, co podtrzymywać mieli, uderzył oburącz o stół. Siadł na krzesło i plując a zżymając się, nie ustępował. A tu burza w kościele rosła, partyzanci podskarbiego, widząc ogromną większość przeciwko sobie, nie puszczali głosu...
Paszkowski, a za nim inni chórem, krzycząc, wyjąc, drwiąc, wołali:
— Nie chcemy! nie pozwalamy!...
— Niemcze, wynoś się, pókiś cały!
— Precz z Sasem!...
— Do Drezna! — wołano ze wszech stron.
Bystry i Kropiński stojący obok, pobledli. — Bliżej podpierająca szlachta bez względu żadnego, rwała się do krzesła, które z pod Fleminga wychwytywano.
Podskarbi za szpadę już porywał, gdy Bystry go powstrzymał.
— Na miłość Bożą! źle będzie!
Wtem krzesłem przyparto Fleminga do stołu, a zdala śmiechy się rozległy.
Pozycya była krytyczna.
Coraz więcej twarzy nieznanych zupełnie gniewnych, szyderskich, widział podskarbi cisnących się tuż; tracił z gniewu przytomność.
Tołoczko mu prawie w ucho wlazłszy, krzyknął:
— Do Saksonii!
— Jak się ty nazywasz? — wrzasnął Fleming.
— A ty coś tu za jeden, że z nami grasz w tyczki? — zakrzyknął Tołoczko, kułak podnosząc.
Z drugiej strony Paszkowski, który pierwszy rozpoczął, śmiejąc się ukazywał na drzwi.
— Póki czas, na świeże powietrze.
— Jak się ty nazywasz! — wołał już prawie nieprzytomny podskarbi.
— Lepiej się nazywam od ciebie, — zawrzał Paszkowski.
— Precz z szołdrą!..
W tem pisarzewicz grodzki Kościuszko, z drugiej strony oparłszy się o stół, począł historyjkę.
Probatum est! ja ichmościów nauczę, jak się Sasów wyprawia do domu. Oto, mości dobrodzieju, czasu ostatniego interregnum, gdyśmy jedno głupstwo nasze pochowali, aby drugie po nim zrobić, wybierając Niemca, choć przysłowie mówi, non bis in idem, — przyjeżdża mi Sas do wioski i zaczyna gospodarować. Szpek! — dalej Brud!
Kościół się rozlegał śmiechami, słuchali wszyscy, Fleming ani uciekać nie mógł, ani się skryć, ani obronić. Oczy zwracano na niego.
— Dawaj szpek! dawaj brod, dawaj butter! Niczego mu nie było dosyć! Dają mi znać do dworu, że Sas egzorbitancye wyprawia u mnie! Siadam na konia zobaczyć, co się tam dzieje, a bizun wziąłem z sobą. Patrzę — prawda, Sas mi plondruje po chatach. Jak go gwiznę nahajem grubym na trzy palce przez łeb: — A będziesz ty mi tu bruździł! — aż padł na ziemię. — Dopiero ja go po pludrach jak nie wezmę ciemiężyć!
— A do Saksonii... ty jakiś, nie rządzić się tu w naszem województwie!
To mówiąc, patrzał w oczy podskarbiemu, a wszyscy śmiechem ogromnym, piskiem i hałasem wtórowali.
— A do Saksonii!
Wśród takiego wzburzenia umysłów nie było już co robić, ustąpić koniecznem się stało. Bystry i Kropiński ciągnęli, zaklinając podskarbiego, ażeby się mitygował. Wrzawa i okrzyki przerażające napełniały kościół, wojewoda już był uszedł przez zakrystyę.
Flemingowi laska dygotała w ręku; podniósł ją i począł w stół bić — wołając głosem drżącym:
— Żegnam!
— Nie żegnaj, boś nie witał! krzyknęli otaczający! — Precz! precz.
Paszkowski, który stał najbliżej i huczał najśmielej, nasunął się na podskarbiego tak, że ten z laską się rzucił na niego, zapominając przestróg, z impetem wielkim.
Wtem z drugiej strony Tołoczko wołać począł.
— A pókiż to tego będzie! póki ty tu będziesz szlachtę poniewierał! ty, jakiś!
I dobył szabli.
Nie było niebezpieczniejszej rzeczy przy wzburzonych umysłach nad ten sygnał bojowy; na widok żelaza dobywał je każdy, a uchowaj Boże, krwi kropla pociekła, szał ogarniał wszystkich...
I tu się tak stało, szelest dziwny i brzęk rozległ się po całym kościele, kto żyw w ścisku szerpetynę wyciągał, Bystry i Kropiński pierwsi drapnęli.
Widząc niebezpieczeństwo, Sobek nie namyślał się i rzucił na ratunek podskarbiemu w samą porę. Ale nim dobiegł do niego, szlachta wzburzona, zajmująca ławę z tyłu, miotając się, obaliła ją, padli wszyscy z grzmotem wielkim na ziemię. Fleming rzuciwszy laskę, chciał przez leżących przeskoczyć i upadł. W tejże chwili, czternastoletni chłopak, wisus, syn regenta Laskowskiego, przyskoczył i kilka razy dziecinną szabelką w plecy go rąbnął. Pchnięty przez pana Felicyana, toczył się na szlachtę, a Sobek schwyciwszy pod ręce podskarbiego, jak był silny i zręczny, tak go trzepiącego nogami w powietrzu, do zakrystyi zaniósł i drzwi natychmiast zatrzasnął.
Z kościoła wrzask okrutny słychać było; szlachta dobijała się i goniła. Miał jeszcze tę przytomność Felicyan, że przelękłego i oszalałego z gniewu podskarbiego, wyciągnął w korytarz, do pierwszej celi z nim wpadł, i zaryglowawszy ją, na straży stanął z szablą dobytą.
Wszystko, co było na sejmiku Flemingowskiego, uchodziło, pierzchało na łeb, na szyję.
W miasteczku popłoch, przestrach, trwoga, jak czasu pożaru, szlachta z dobytemi szablami. Żydzi bramy zatarasowują, w ulicach tłumy jak fale, to się w jedną to się w drugą stronę miotają.
— Fleming! szołdra! Dawaj go tu! Na szablach go rozniesiemy! Dać mu szpeku!
Ktoś z adherentów podskarbiego, czy z rozumniejszych ludzi, aby wzburzoną szlachtę ukołysać, puścił wieść, że Fleming na prostym wozie już dawno do Terespola, słomą nakryty uciekł.
Dopiero się jedni do Jezuitów, drudzy po gospodach, na zamek, i w różne strony rozpływać zaczęli.
Podskarbi leżał jak nieprzytomny na łóżku w gorączce; Sobek tymczasem sam na sam z nim zostawszy, haiduka Franca, Niemca, co żywo po konie i karetę wyprawił, rozkazując mu, aby zajechała na tylny dziedziniec Augustyanów, zkąd mogli się łatwo dostać do gościńca i odwieźć podskarbiego do Terespola. Gwałtowna tego była potrzeba, gdyż wzruszenie nadzwyczajne, przestrach, gniew, wstyd wreszcie, w gorączkę rzuciły Fleminga, tem gwałtowniejszą, że sam temperament jego powiększał ją jeszcze. Podskarbi leżąc w celi zrywał się, majaczył, za szpadę chwytał, pienił się, oczy wywracał i prawie konwulsyi dostał. Nie było przy nim w tej chwili nikogo oprócz Sobka jednego, gdyż Kropiński, Bystry i wczorajsi doradcy, zagrożeni szablami, pochowali się, gdzie kto mógł, po najmniejszych dziurach, i żaden nie pokazał nosa.
Bystry, jak był dosyć otyły i ciężki, nie zważając na to i na wiek swój, a na skwar sierpniowy, pieszo się przedarł tyłami do mostu i do Terespola, pierwszy alarm przyniósł, lamentując, że Fleminga rozsiekano w kościele.
Tymczasem przytomniejszy i mężniejszy od innych Sobek, wodą rzeźwił, okładał i uspakajał podskarbiego, a gdy Franc dał znać, że konie na tylnym dziedzińcu już stoją, podniósł Fleminga, szablę dobytą w rękę jedną wziął, drugą pod pachę chorego, Francowi go kazawszy też podtrzymywać, i tak z nim przez puste szczęściem korytarze, doprowadzili do karety. Chciał na koźle siąść Sobek, ale Fleming go zmusił, ażeby przy nim miejsce zajął, firanki zapuszczono, woźnicy dano rozkaz, choćby cwałem byle za Bug się dostać i w żadnym razie nie dać powozu wstrzymać. Obawiał się bowiem, nie bez przyczyny p. Felicyan, ażeby snująca się w ulicach, podpiła i swoim tryumfem oszalała szlachta, na drodze nie napadła podskarbiego.
Szczęściem, nie spotkali sił większych, a pojedynczo przechodzący na powóz nie nacierali, sądząc, że próżny powraca.
Wrzawa tylko, śmiechy i śpiewy towarzyszyły im do mostu. Fleming na poły nieprzytomny leżał na ręku p. Felicyana...
Tak, w wielkiej trwodze naostatek poczuli po huku, że byli na moście, a gdy ten ustał, domyślili się, iż do Terespola przybywają. Tu oknem głowę wysadziwszy Sobek, krzyknął na hajduka, aby starego doktora Millera natychmiast do pałacu zawezwał i wprowadził.
Stanęła kareta w ganku; szczęściem, że podskarbiance nie powiedziano nic o wypadkach, bo Fleminga miotającego się w passyi i bezsilnego zarazem, na ręku prawie wynieść z niej było potrzeba. Największym gniewem, oprócz na szlachtę, którą z błotem mieszał, miotał się na tych podskarbi, co go tak haniebnie w niebezpieczeństwie odbiegli. Bystrego, który się zjawił z potarganą głową, w rozmamanym kontuszu, bladego, na oczy nawet nie chciał przypuścić i precz mu iść kazał.
Nadbiegł stary Miller, który choć biegać nie umiał, a powaga doktorska na to mu nie pozwalała, tym razem dreptał co mógł, bo się niezmiernie nastraszył. W istocie było czego: pochwyciwszy za puls znalazł go tak poruszonym, iż tej minuty krew puścić musiał i w łóżko się kłaść kazał, zapisując uspakające leki.
Tak spełniwszy powinność swoją, Sobek, gdy się już tu niepotrzebnym widział, wycofał się, aby spocząć, bo i sam był zmęczony na śmierć, strapiony a na siłach z gorąca, pragnienia i niepokoju doznanego upadał.
W ganku nań czekał już Morochowski i cały tłum dworaków, co w Brześciu nie będąc, nie wiedzieli z pełna, co się stało.
Wieści chodziły szkaradne, lecz Sobek w tym tłoku różnych ludzi opowiadać nic nie chciał, i Morochowskiego na bok wziąwszy, temu jednemu wyśpiewał, jak do tej smutnej przyszło alternatywy. Zgryzł się pan sekretarz, lecz po czasie była desperacya wszelka, musiano milczeć i gorzką ową połknąć pigułkę.
Najsmutniejszym ze wszystkiego był stan pacyenta, który despektu mu wyrządzonego znieść i pogodzić się z myślą doznanych afrontów nie mógł. Wpadł w gorączkę podskarbi, tak, że Miller, wedle ówczesnej medycyny, nic innego nie mogąc wynaleźć na umitygowanie tak strasznej aprehensyi, krew jeszcze raz puścić musiał.
Leżał pan podskarbi kilka dni z łóżka nie wstając. Tymczasem poszły listy do Wołczyna, do księcia kanclerza, rozeszła się wiadomość o sejmiku po województwie całem, w którym Czartoryscy dość swoich mieli adherentów. Głównym sprawcom groziła zemsta ciężka, która szczególniej Matusewiczom dała się we znaki, bo im później zadano i dowodzono chłopstwo, i ledwie się ze sprawy tej nierychło, z wielkim kosztem, upokorzywszy się Czartoryskim, mogli oswobodzić.
Kościuszko, Tołoczko i Paszkowscy uszli cało, chociaż nie bez znacznych utrapień i niebezpieczeństwa.
Wcale się Sobek ani myślał przechwalać tem, że podskarbiego ratował, ani sądził, aby za to miał być wynagrodzonym. Pierwszą jednak myślą Fleminga, gdy ozdrowiał, było kazać go przywołać do siebie.
Sądził Felicyan, że go znowu dokąd, a najpewniej do Wołczyna wyprawią z językiem, bo tam już nieraz bywał; w progu ujrzawszy go Fleming, którego znalazł zmienionym mocno, uśmiechnął mu się i głową skinął.
— Szlachcic cztery chłopy mnie ratował: słuszna rzecz, — odezwał się, — abym ja to pamiętał.
Pochodził po pokoju zamyślony, i stanął naprzeciw Sobka.
— Żebyś się nie rwał odemnie zaraz, tobym ci dzierżawę dał; ale sobie ekonoma weź, a u mnie zostań.
— Ja panie grafie — odezwał się Sobek, — nie mam czem za dzierżawę płacić.
— Już ona zapłacona — rzekł Fleming... Od twoich czterech chłopów do Kaplonosów nie daleko. Bierz Kaplonosy, z pierwszego roku kwita!!
Sobek się skłonił do kolan.
— A potem po roku, puszczę tanio. Tylko proszę mi siana i słomy do domu nie wywozić, na miejscu zjeść, żeby był drek. Zły gospodarz, co paszę przedaje. Rozumie szlachcic cztery chłopy?
— Rozumiem?
— Wół, owiec, świnia, niechaj je w Kaplonosach i na zdrowie im i wam.
Sobek dziękował znowu.
Wtem Fleming rulon dobył z kieszeni i wcisnął mu w rękę.
— Masz urlaub na dwa tygodnie do Kaplonosów, a potem proszę do mnie wracać!
Klapnął go po ramieniu.
Sobek jak pijany wyszedł, nie wiedząc, co ze swem szczęściem pocznie. W ganku go Morochowski pochwycił ściskać, bo już wprzódy o wszystkiem wiedział.
— Widzisz kochanku — rzekł, — ot, jak się czasem człek dorabia, kiedy Pan Bóg pomoże. Teraz masz wioskę w kieszeni, bo mam cię za cztery litery, jeśli się jej nie dorobisz na takiej dzierżawie! W czepkuś się rodził!
Winszował i Wyrzykowski, ale kwaśno.