<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan na czterech chłopach
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszędzie na świecie nowoprzybyły nowicjat odbywać musi, rzadko gdzie spotka przyjazne twarze i usposobienia przyjacielskie; miejsce sobie zdobyć potrzeba, obronić go, zżyć się, dać poznać. Towarzysze lękają się przybysza do jednej misy, trwożą się, aby ich nie odjadł z łaski starszyzny, a że nowe sitko często na kołku bywa, stareby go chętnie na ziemię ściągnęły.
Pan Felicjan, który nowicjat szkolny przebywał, znał się już na tem. Pierwszego dnia nikt do niego nie gadał, drugiego szukano już przyczepki, potem Wyrzykowski spróbował go w oczach naczelnika podać w posądzenie. Morochowski był człek bystry i umiał się obchodzić z młodzieżą; na pierwsze słowo Wyrzykowskiego zamknął mu usta.
— Daj pokój, panie Ksawery — ja znam Sobka i wiem, co może. Życzę z nim być dobrze. Miejsca ci nie zabierze, bo pewnie tu długo nie posiedzi. Uczciwy chłopak i zdolny...
Przez cały dzień potem namyślał się i gryzł pióro Wyrzykowski, a pod wieczór mimo wstrętu zdecydował się, gdy wychodzili z kancellarji, zaczepić Sobka.
— A pan dokąd pójdzie teraz?
— Wrócę do dworku — rzekł Felicjan.
— To możebyśmy się przeszli po tej sedenterji?
Zdziwiony nieco propozycją, nie odrzucił jej cześnikowicz.
— Czemuż nie? rzekł, — chodźmy się przejść. Dokąd?
Wysoki blondyn piegowaty, który „teksty światowe“ dla panien z fraucymeru przepisywał, i jak niepozorny był, tak strasznie kochliwy, — rozśmiał się i jedno oko przymrużył. Zdawało mu się, że pozyskać serce nowego towarzysza, z którym mu dobrze być kazano, nie mógł lepiej, niż wiodąc go na pokuszenie płci pięknej.
Poufnie więc do ucha się pochyliwszy, aby wyrostki wychodzące z kancellarji tego nie słyszały, szepnął Sobkowi:
— Gdy panna podskarbianka po ogrodzie chodzi z pannami, to nam tam nie wolno, ale ja wiem takie miejsce za płotem, z którego wszystko widzieć można.
— A cóż my tam zobaczymy? — rozśmiał się Felicjan.
— Cały fraucymer i podskarbiankę — dodał okiem mrugając Wyrzykowski.
— Ale z za płotu? — spytał Sobek, któremu to stanowisko niebardzo było do smaku.
— No, to co? kiedy tam wszystkim chodzić wolno!
Sobek poszedł. W istocie po za rowem i parkanem, odgradzającym ogród pałacowy, szła tam drożyna nikomu niewzbroniona. Wyrzykowski jak był z razu niedostępny i milczący, tak teraz poufałą gawędą w przyjaźń towarzysza się wkupiał.
— Piękne są panny — mówił. To prawda, że z podskarbianką, to tam żadna w parze iść nie może, ale przecież i inne gładkie.
— Ja podobno już raz wszystkie je miałem szczęście widzieć, gdy do Terespola przybywałem. Szły z ochmistrzynią na spacer.
Piegowaty zrobił minę zdziwioną i dodał:
— Czasem i za miasto wychodzą — ale rzadko.
Rozmawiając szli dalej. Płot okryty był pozwieszanemi nań gałęźmi drzew, krzewów, wirginią obrosły i berberysami tak, że przezeń do ogrodu zajrzeć było trudno. Wyrzykowski jednak miał tu z dawna sobie zrobioną lukę, przez którą widać było trawnik, ścieżki, altanę i szeroki kawał ogrodu. Ukazanie tej luki było z jego strony niepospolitym dowodem zaufania i życzliwości. Z tryumfem wskazał ją Sobkowi, i umieścił go przy sobie, uśmiechając się. Panien widać nie było, ale szczebiotanie ich i śmiechy tu dochodziły.
Swawoliły po dziecinnemu, bo też po większej części dziećmi jeszcze były.
— Niech pan postoi! — dodał Wyrzykowski, — a zobaczy, co to będzie!
— A jak nas zobaczą? — spytał Sobek.
— Ochmistrzyni nie dojrzy, wzrok ma krótki, no, a panny! Ta one wiedzą, że ja tu przychodzę, za to się nie gniewają, a i na pana też gniewać się nie będą. Mężczyzn rzadko widują, to im miło przez płot się pogzić z nimi.
Wyrzykowski prostował się, pasika podciągał i włosy przygładzał, chciał być pięknym, a to mu było trudno.
Rój dziewcząt jak stado wróbli przeleciał raz po za płotem i zniknął, widzieli tylko rozwiane włosy i białe sukienki; wkrótce potem przybiegł znowu. Jedna z dziewczątek, figlarne stworzenie, pokręciła się, obejrzała ostrożnie, skoczyła do płotu, przyłożyła oko i śmiejąc się, zawołała cicho:
— A kuku?
Wyrzykowski wnet odparł:
— A ja tu!
— A kto z panem!
— Pan Sobek, co dopiero przybył.
— Ten, cośmy go spotkały! wiem! ładny chłopak..
Wyrzykowskiemu to nie w smak było, a Sobek nie słyszał, ale patrzał ciekawie.
— Dawajże pan prędko tekst, coś obiecał, bo jeszcze jejmość starsza zobaczy! a żywo!
Pan Ksawery papier, złożony w kształt serca, dobył z za kontusika, i przez płot go do białych rączek przecisnął. Swawolne dziewczę wnet za gorsik wsunęło, i śmiejąc się pierzchło od nich.
— Pan masz tu już widzę blizkie znajomości? — odezwał się Sobek.
— A cóż! Ta starościanka Tymanówna, jak Boga kocham! — odezwał się Wyrzykowski. Jak laleczka, śliczności!
Właśnie gdy to mówił, zdala się ukazała podskarbianka z ochmistrzyniami dwiema, które jej assystowały, otaczając najtroskliwszą opieką. Tuż za nią postępowała, patrząc w ziemię zadumana, w ustach gryząc kwiatek, ta, którą Sobek, gdy je po raz pierwszy spotkał, wybrał był z pomiędzy wszystkich.
Patrzali skrywszy się za płotem.
— Waćpan je znasz? — zapytał Sobek, — wszystkie?
— Co do jednej! — dumnie odparł Wyrzykowski.
— Ta co idzie za podskarbianką? — odezwał się Sobek.
— Blondynka! o! to podstolanka Sieniawska; a za nią zaraz córka pana Morochowskiego, śliczna, maleńka, z wesołą twarzyczką panna Konstancja.
Liczył dalej, a Sobek nie słuchał, bo mu o jedną tylko szło, a tej nazwisko już wiedział.
Panna Tymanówna, która nie sama jedna wiedziała, co się za płotem działo, że na nie ztamtąd patrzano, — rzucała oczyma w tę stronę. Dziewczęta szeptały, wskazując paluszkami ostrożnie, bo a nużby ochmistrzynie defraudację straszliwą wytropiły!!
Chciała pono śmielsza nad inne starościanka niby przypadkiem kilka swych towarzyszek podprowadzić w to miejsce ciekawe, lecz dziewczęta się nie dały.
Wyrzykowski napróżno oczekiwał choć „Bóg zapłać,“ za papierowe serce, zamykające w sobie wykalligrafowany tekst światowy. Przechadzka w inną stronę odciągnęła panny, ogród opustoszał, robiło się ciemno. Panu Ksaweremu też nie chciało się pod płotem siedzieć nadaremnie, poszli więc napowrót do miasteczka. Po drodze Sobek, którego nazwisko panny Sieniawskiej uderzyło, począł pytać o inne panny, aby w końcu i na tę naprowadzić rozmowę.
— A cóż to za panna Sieniawska? — odezwał się. Jam-ci słyszał, że już tej familii nie ma!
— Pewnie tamtych Sieniawskich, co po hetmanie nie stało — rzekł Wyrzykowski; a to jakaś krewna czy imienniczka, którą Czartoryscy się opiekują, i choć nie z tych wielkich Sieniawskich, jednak pewnie ją za jakiego pana wydadzą, bo i posag słyszę ma obiecany...
— Ma rodziców? pytał Sobek.
— Nie — sierota, ani ojca ani matki, i dla tego ją wzięli Czartoryscy, a pan podskarbi od nich, aby się z córką jego wychowywała.
Potem obszerniej się rozwiódł Wyrzykowski o pannie Tymanównie, która na niego była łaskawa i okazując, jak on do tego zręczny był; opisał poufnie Sobkowi, przez jak mądre postępowanie, do zawiązania z nią znajomości i służenia jej tekstami doszedł.
— Takiej drugiej jak panna Tymanówna na świecie nie ma! — dokończył. Pan się jej przypatrzył?
— Nie bardzo — rzekł Sobek, — tylkom wesoły głosik jej słyszał.
— Ona choć nie najstarsza — dodał Wyrzykowski, — jednak z nich wszystkich najbystrzejsza, a tak się umie ułożyć, że jeśli kogo, to jej ochmistrzyni nigdy nie złapie!
Sobek myślał, nie bardzo słuchając, więcej o pannie Sieniawskiej, bo ta mu się nierównie i piękniejszą wydawała i ponętniejszą — lecz, po co było daremnie głowę sobie zaprzątać? Szlachcic o czterech chłopach nie mógł nawet pomyśleć choćby o ubogiej Sieniawskiej, wychowance Czartoryskich... Dosyć było tego, żeby o książęcy ich dom się otarła, aby dla niego niedostępną się stała.
Przeszedłszy się po miasteczku, którego wszystkich mieszkańców i mieszkanki, właścicieli dworków, oficjalistów znał doskonale Wyrzykowski i o nich informował towarzysza, — gdy do domu Morochowskiego się zbliżyli, Sobek pożegnał go.
Wieczór ten, rozmowa, spoufaliła ich, Wyrzykowski odszedł pewien, że sobie pozyskał przybysza. Sobek w istocie rad był z nim na stopie przyjacielskiej żyć, lecz szczególnej dla niego sympatji nie miał. Poczciwy Wyrzykowski był, przy odrobinie chytrości, chłopak wielce ograniczony, a tyleż zarozumiały. Kumać się z nim bardzo Sobkowi było trudno, a waśnić się też nie widział przyczyny ani potrzeby.
Naostatek, pomimo że został z namowy Morochowskiego u dworu, p. Felicjan ani tu sobie obiecywał wiele, ni na tem budował. W duchu zamierzał pozostać czas jakiś, a potem do Trzcieńca powrócić.
Pomiędzy innemi i koń go pożyczany inkommodował. Nie kosztowało jego utrzymanie, bo stał na pańskim obroku, wszelako kupować go nie było warto, a za najem płacić też się na nic zdało. Przemyślał nad tem, jakby go odesłać, choćby tu przyszło pieszym zostać, gdy się tak trafiło, iż jednego dnia Fleming do Różanki potrzebował wyprawić zaufanego kogoś dla sprawdzenia rachunków, o których doniesiono, iż w nich nadużycia były.
Morochowski nastręczył Sobka, który miejscowe stosunki znał dobrze. Fleming do siebie go powołał, niecierpliwy był jak zawsze, i chciał natychmiast officjalistę wypędzić, precz wyrzucić na gościniec, sekwestrować co miał.
Sobek go z gniewu bełkoczącego na wpół po niemiecku, (bo gdy się zapalił, zaraz po swojemu zarywał), ledwie mógł zrozumieć; to tylko wiedział, że trzeba było wpaść insperate, zrewidować śpichrze i rachunki, i jak najsurowiej postąpić.
Dodano mu ze stajni dworskiej masztalerza do posługi, siadł na gniadego i ruszył.
O wstępowaniu do Trzcieńca, choć ten mało co był z drogi, mowy nawet być nie mogło, bo szalenie i tam i nazad śpieszyć się musiał.
Było też o czem myśleć, jak się do tej sprawy wziąć, aby się sprawiedliwości uczyniło zadosyć...
Nie spodziewano się w Różance gościa tego, a gdy przed ekonomią stanął Sobek i wszedł natychmiast do izby, ukazując dyspozycję, jaką z sobą przywiózł, ogarnął strach zarządzającego w Różance Waczewskiego, zachwiał się i o mało nie padł.
Człek stary, późno ożeniony, miał czworo dzieci, a całą sperandą wychowania ich — swoje miejsce. Załamał ręce przed Sobkiem, miłosierdzia prosząc; przypadła żona, beczeć zaczęły dzieci.
— Bóg świadek... niewinien jestem! — wołał Waczewski.
— Co mnie nakazano, spełnię, — rzekł Felicjan, — a niewinnego gubić nie będę, choćbym sam z nim miał przepadać.
Poszli więc do regestrów, do śpichrzów, po gospodarstwie, zrewidował Sobek wszystkie kąty, nie okazało się nic. Potwarz była czysta, rzucona przez niejakiego Barchatowicza, który sam się na to miejsce stręczył, a znając Fleminga prędkość, sądził, iż samego podejrzenia starczy na wyrzucenie Waczewskiego.
Spełniwszy w półtora dnia, co mu polecono, i uspokoiwszy nieszczęśliwego ekonoma, Sobek na konia siadł i na całą noc do Terespola ruszył. Tym czasem owa kalumnia rzucona przez Barchatowicza inną drogą się wydała tak, że Bystry, plenipotent podskarbiego, ze swej ręki posądzonego Waczewskiego oczyścił zupełnie, wykazawszy pobudki denuncjacji, nim Felicjan przybył do Terespola.
Fleming uspokojony śmiał się z Morochowskiego i jego protegowanego, że pewnie z wielkiej gorliwości bąka strzeli.
Czekał raportu, bo to dla niego była próba człowieka. Sobek wprost do kancellarji pałacowej się stawił. Morochowskiego tu nie było, a Wyrzykowski miał rozkaz p. Felicjana zaraz do samego podskarbiego posłać.
Fleming wybiegł do niego do przedpokoju, jagoda lewa mu drgała, jak zwykle, gdy się sierdził lub szydził.
— No, co pan szlachcic cztery chłopy, co zrobił?
— To, co pan podskarbi przykazał: zrewidowałem gumna, śpichrze, regestra, wszystko, nic się nie okazało, oprócz złości ludzkiej.
— Nie złodziej? — spytał szydersko podskarbi, — nie kradł?
— Nie, — rzekł Sobek.
— Bo wy patrzeć nie umieliście! — zawołał Fleming. Po młodemu szparko, a w kątach co było, nie wiecie.
— Niech jaśnie wielmożny pan poszle kogo innego — dodał Sobek, — jeśli mnie nie wierzy, a drugi raz młokosa jak ja nie posyła.
Zaperzył się na śmiałą odpowiedź Fleming, ale się począł śmiać.
Recht! — rzekł, — dobrze się sprawił szlachcic cztery chłopy, dobrze.
I na tem się skończyło, ale tejże nocy koń gniady znalezion był w stajni odęty i z nogami do góry, pośpieszna podróż była dla niego ostatnią. Felicjan zrozpaczony wpadł do Morochowskiego.
— A! panie — zawołał, zapomniawszy się, — co za nieszczęście! Koń mi padł z tego pośpiechu! Gdyby swój, nicbym nie mówił, ale się przyznam panu jak ojcu: pożyczony był.
Po ojcowsku rozpytał o wszystko Morochowski, i z tem poszedł.
Wieczorem dostał Sobek assygnację do kassy na dwieście złotych gratyfikacji i konia pod wierzch ze stajni dworskiej.
Pobiegł dziękować podskarbiemu, ale ten go zburczał, i nabełkotawszy niezrozumiale, poszedł.
— Pan cztery chłopy, koń pożyczany! Crepirt! aha! Oto tobie pożyczać...
Ponieważ sprawę gniadego należało uregulować i Grzymałę od ucisku żydowskiego uwolnić, musiał się Sobek wyprosić do Trzcieńca choć na parę dni. Dano mu urlop, nie bez wiadomości podskarbiego, gdyż ten o wszystkiem wiedzieć musiał; zapowiedział Fleming, aby pan na czterech chłopach pod najsroższą odpowiedzialnością na termin z powrotem się stawił.
Nowy wierzchowiec, którego za pośrednictwem Morochowskiego dano wybrać z kilkunastu, był maści niepewnej, ni siwy, ni dereszowaty, z pręgą czarną przez grzbiet, duży, gruby, z nogami doskonałemi, w średnich już leciech, objeżdżony, troszkę w pysku twardy, lecz wszyscy się na to godzili — żelazny. O tego się nie było co obawiać, byle go poić często, gotów był bez obroku sześć mil kłusować. Kłusa miał ogromnego, a trząsł tak, że go ludzie przeklinali.
Gdy go sobie wybrał, popróbowawszy Sobek, stajenni śmieli się z niego, — on przecię mu był rad. Utrząśnięcia się nie lękał, a koń zresztą był, że mu równego poszukać. Nie opatrzył się Sobek, gdy go ów „Myszką“ przezwany wierzchowiec do Trzcieńca dostawił.
Grzymała — było to około południa — siedział na przyźbie, między kolanami garnek trzymając, z którego kaszę wyjadał, zobaczywszy jeźdźca, ani się domyślał Felisia. Poznałby go był po koniu, ale na tym nowym, dopiero gdy u wrót huknął, po głosie go poczuł. Padł garnek i kasza ofiarą, bo się zerwał przestraszony i sam do wrót pobiegł...
— Jezu miłosierny! Już nazad! na czyim koniu? Cóż się to znaczy? Co się stało? — wołał stary. — Gadajże...
Feliś już zsiadłszy, szedł śmiejąc się ściskać go.
— No nic! nie gorącujcie się, — odpowiedział, — złego się nic nie stało, tylko, że gniady zdech.
— Otoż masz! — łamiąc ręce zawołał Grzymała i dłońmi potem oczy zasłonił. Czegom się bał, tegom się nie ubał. Panie Jezu Chryste w rany Twoje!...
Sobek się śmiał, starego to gniewało, lecz nim doszli do ganku, gdzie już Motruna, Pryśka i Niemowa rękami wyrzucając, na panicza czekali — opowiedział po krótce przybyły, jak się to wszystko stało i skończyło.
— Tylko cyt, ani pary nie puszczaj, że koń zdechł. Żyd, jak się dowie, zaceni, jak za rajskie jabłko. — Ja konia kupię...
Co była za radość w Trzcieńcu niewypowiedziana, opisać trudno. Nawet stary Borzobohaty przyszedł przywitać, a że u niego tego dnia świeży chleb baba upiekła, przyniósł bochenek pachnący pod pachą.
Grzymała drzwi do izb otworzył, bo czasu niebytności Sobka nie chodził do nich, tak mu tam smutno było. Tegoż dnia stary się wybrał dla ugodzenia z Żydem o konia, a że pieniądze gotowe poniósł z sobą, na widok ich zmiękł Izraelita, i gniady za sto dwadzieścia złotych został nabyty tak, że osiemdziesiąt można było na inne dłużki obrócić.
Dopiero mohorycz zapijając, gdy już wszystko było skończone, przyznał się stary filut Żydowi, że konia na świecie nie ma. Cmoknął dawny jego właściciel, ale co z woza spadło, to i przepadło.
W nocy Grzymała wrócił do Trzcieńca, wesół, rad, i buchnął na swoje listne łoże jak stał, nawet się nie rozbierając. Chciał co najprędzej Sobka nazad do Terespola odprawić.
— Widzisz — odezwał się, nazajutrz do niego przyszedłszy rano, — nie ma jak panom służyć i klamki się trzymać. Długo ci to czasu było trzeba, a to dwieście złotych jak lodu, i koń taki wspaniały, że choć pod królewicza. Już to maść jak maść, dla oka mogłaby być okazalsza, ale takich dzikich maści bywają najtęższe konie, niezjeżdżone.
Sobek nic nie opatrując w Trzcieńcu, choć mu wszystko chciał pokazywać Grzymała i koniecznie męczył, aby z nim chodził po kątach, po śniadaniu się wybrał nazad do Terespola. Wolał mieć czasu więcej, aby konia oszczędzić i kłusem nie jechać, bo Myszka trząsł okrutnie.
Znów tedy dwór był na nogach, i Feliś oczyma powiódłszy po swem ubogiem dziedzictwie, ucałowawszy Adama zapłakanego, ruszył do Terespola.
W niedzielę przed ranną mszą już tam był i do kościoła się stawił, sądząc, że tu się podskarbiemu zaprezentuje.
Na prawdę jednak Fleming, który jak król August II, z protestanta katolikiem został, był nim tylko z imienia. Dla ożenienia z Czartoryską jedną i drugą, wyrzekł się swego luterstwa, ale w sercu religii żadnej nie miał. To mu też nie jednało szlachty, która go widywała w kościele obojętnym i wielce się tem gorszyła. Niemieckie nazwisko, tytuł cudzoziemski i jawne niedowiarstwo obcym go czyniły. I tej niedzieli nie ukazał się Fleming na mszy, ale za to Sobek miał przyjemność widzieć wchodzący i wychodzący cały fraucymer pałacowy. Znowu się przed nim przesunęła w kruchcie ta piękna jasnowłosa Anusia Sieniawska, którą w sercu za najśliczniejszą miał w świecie. Nawet urocza piękność podskarbianki nad wiek swój już wdzięczącej się, zalotnej, uśmiechającej, gasła w jego oczach przy Anusi.
I tego dnia był tak szczęśliwy, że przechodząca dzieweczka, zbliżywszy się ku niemu, podniosła główkę, wlepiła oczy w stojącego jak słup, zmieszanego Felicjana, długo je na nim zatrzymała ciekawa, i półuśmieszek blady, smutny, prześliznął się po jej ustach.
Sobkowi się zdało, że mu się ten uśmiech chyba przywidzieć musiał, a miał on jednak znaczenie. W rozmowie z Wyrzykowskim Felicjan zdradził się niechcący z wrażeniem, jakie na nim Anusia uczyniła, pan Ksawery codzień pod płotem czatujący na pannę Tymanównę, podobno jej coś o tem nadmienił, a starościanka Sieniawska kawalerem nieznajomym, który się w niej zakochał, prześladować zaczęła.
Niewinna Anusia tym razem chciała się choć przypatrzyć lepiej temu, którego jej narzucano. I wydał się jej bardzo przystojnym, może nawet coś więcej nad to. Szlachetna postać, męzkie rysy, jakaś duma w wejrzeniu i swoboda, podobały się dzieweczce.
A że między pannami fraucymeru tajemnica się nie utrzymała żadna, wszystkie ciekawie przechodząc wpatrywały się w Felicjana. Wyrzykowski z konopiastemi włosami, amant panny Tymanówny, nie zyskał na porównaniu. Z niego też i starościanka i wszystkie naśmiewały się okrutnie, ale dzieciakom, dla których jeszcze wszelkie zbliżenie się z mężczyznami surowo było zakazane, nawet blady, piegowaty Wyrzykowski był pożądany. Nosił on przepisywane wierszyki, wzdychał, płatano mu figle, a gdy czasami wybór młodzieży do tańca na sali bywał przypuszczony pod okiem ochmistrzyni, z Wyrzykowskiego w tańcu zrywano boki.
Rzadko się to bardzo trafiało, by ten wybór dworskiej młodzieży przypuszczony był na pokoje, jednakże w czasie świąt niektórych, gdy brakło tancerzy, a panienki skakać lubiły, wolano w ryzie trzymany dwór, szlachtę wprowadzić, mając ją na oku, niż obcych gości.
Nie każdego też i szlacheckiego rodu uznawano godnym uczestniczenia w tych zabawach, trzeba było do tego nietylko nazwiska i prozapii, ale pokaźnej miny i pewnej ogłady. Podskarbiankę otaczały nauczycielki i ochmistrzynie, po największej części Francuzki, ton był europejski bardziej niż polski, ale towarzyszki panny Fleminżanki, córki szlachty, obywateli, officyalistów, dla zabawy jej i emulacyi przyjęte — wnosiły z sobą język i obyczaj domowy.
Pomimo że wychowanie dziedziczki grafa było dosyć surowe, ogólna atmosfera wieku oddziaływała na nie. Po swawoli Augusta II zostały ślady w społeczeństwie, w mowie, w obejściu z kobietami, pożyciu małżeńskiem, a nawet w wychowaniu niewieściem. Zawcześnie tam marzono, śpiewano, szeptano o zalotach, i sposobiono się do nich. Francuzkie nauczycielki znajdowały to naturalnem, a szlachta choć zgorszona, modzie powszechnej brać się dawała.
W otoczeniu podskarbianki, która wielkiej używała swobody, dziewczątka też niecierpliwie oczekiwały emancypacji, rozpowiadano sobie wiele. Ochmistrzynie wiedziały i mówiły półgłosem o tem, że pani starościna rostkowska, Tymanowa, owdowiałego podskarbiego za nos wodziła. Nie czyniono z tego tajemnicy. Córka jej wychowywała się z panną podskarbianką.
Jednego wieczoru zdziwił się trochę Sobek, gdy mu Morochowski zaproponował, aby z innymi dworskimi poszedł na pokoje, bo panny w gry grać miały, i młodzież do nich była przypuszczona.
— Nie potrzebuję waćpanu dawać przestrogi — dodał, — ażebyś się skromnie znajdował i był ostrożny. Dziewczęta wesołe, trzpiotowate, ale to są dzieci jeszcze; trzeba je mitygować więcej, niż im do swawoli pomagać. Podskarbianka bardzo jest wesoła, — czasem aż nadto...
Ponieważ było do woli pozostawione korzystać z tego pozwolenia lub nie panu Felicjanowi, rozmyślał dosyć długo, czyby nie lepiej było w domu zostać; nie miał nawet zbyt wytwornego ubrania, a do kobiecego towarzystwa wcale nienawykły, lękał się go. Przemogła w końcu ciekawość, a może i inne jakie rodzące się uczucie i choć z bijącem sercem, wziął na siebie najlepszy a jedyny żupanik i kontusz. Wyrzykowski strojny, wypucowany, pachnący szałwią w niedostatku innej woni, przyszedł zabrać go z sobą. Skromnie i ubogo się przy nim wydawał Sobek, lecz się tego nie wstydził. Poszli razem do pałacu, gdzie w wielkiej białej sali, pod nadzorem dwóch ochmistrzyń, bony i guwernantki, już panny się znajdowały, Francuz nauczyciel tańca, figurka jak z parawana, i kilku muzykusów.
Miały być gry towarzyskie i trochę tańca, którego figury kawalerom na prędce Francuz Bichon pokazał.
Sobek niewtajemniczony został z boku. Że nieznajomym tu był, oczy dziewcząt zwróciły się nań natrętnie, a że przystojny, zatrzymały się chętnie na nim.
Wyrzykowski napróżno się naprzód wysuwał. Parę razy swawolna Tymanówna przeszła mu pod nosem nucąc, udając, że go nie zna, z instynktem prawdziwie niewieścim nadstręczając się jego admiracji...
Zdala panna Sieniawska też nie patrząc, przyglądała się owemu kawalerowi, którego jej nastręczano. Poczęły się gry zwykłe, biegany, cenzurowany, pierścionek.
Sobek nie należał do nich z początku, ale jedna z młodszych dziewczątek pochwyciła go z kąta i wyciągnęła, czy także instynktem, czy namówiona przez którąś starszą — zgadnąć było trudno. Stało się jakoś, że zmuszony kręcić się i miejsce zmieniać, na chwilkę znalazł się przy Anusi, która się uśmiechnęła i śliczne mu pokazała ząbki. Lecz uśmiech ten na jej poważnej twarzyczce był czemś takiem niezwyczajnem, gościem tak niespodzianym, że natychmiast z niej zniknął. Wielkiemi tylko niebieskiemi oczyma śmiało w oczy popatrzała Sobkowi, któremu nadto drogie było to spojrzenie, ażeby chciał go uniknąć. Tak naprzód poznali się tą niemą wejrzeń zamianą.
W następnym zwrocie gry Anusia, na przekorę tym, co ją prześladowały, sama wybrała pana Felicjana. Przybyło mu odwagi, zuchowstwa i wesołości, i już potem uczuł się jak w domu, nie obawiając wcale.
Do tańca tylko nie poszedł, bo go nie umiał i chciał mu się przypatrzeć wprzódy. Tu pan Bichon dokazywał cudów, a czując się w swym elemencie, popisywał się z baletniczemi sztukami, którym starsze panie dawały oklaski. Pełen próżności mistrz tańca doskonale był śmieszny, i Sobkowi wydało się, że mężczyzna w tych skokach powagę całą tracił, — lecz inni nie mogli mu się wydziwić.
Podskarbianka pod jego wodzą wykonała cudnie parę tańców solowych, z nadzwyczajnym wdziękiem i swobodą. Dzieweczce było to tak właściwe, iż się tem zachwycać było można, gdy obok niej Bichon wydawał się niemal jarmarcznym pajacem.
Sobek oparłszy się o ścianę stał, gdy panna Anna podała mu rękę do tańca.
— Niech mi pani daruje — rzekł kłaniając się, — otwarcie powiem, że nie umiem tańcować, a panna podstolanka lepszego niż ja warta towarzysza do tańca.
Dziewczę spojrzało mu bystro w oczy i rzekło żywo:
— To się pan naucz tańcować, ja poczekam!
Dziecinna ta grzeczność Anusi, która istotnie, nikogo już nie biorąc, siadła w kątku i patrzała, jak się inne zwijały, wzięła za serce mocno cześnikowicza, kilka razy popatrzał na nią, nie unikała i teraz spojrzenia, owszem śmiało odpowiadała na nie, lecz gdy inne miały w oczach swawolę i zalotność przedwczesną, podstolanka taka była przy tem poważna, jakby do każdej swej czynności niezmierną wagę przywiązywała.
Wyrzykowski puszczał się śmiało w skoki, bo Francuz go osobno był wyuczył figur i kroków, lecz że niezgrabny był, długi, a strój polski nie bardzo się do francuzkich krygów nadawał, śmiano się z chłopca, który wesołość tę za dobrą monetę przyjmował.
Uznojony stawał potem w kącie, dobywał chusty ogromnej i ocierał czoło pracowicie, zwycięzko oglądając się dokoła.
Przy podwieczorku, który potem nastąpił, panna Sieniawska znalazła się niedaleko od pana Felicjana, jakby się jego oczom chciała nastręczyć, co go mocno konfundowało. Dziewczę w ten sposób brawowało swe koleżanki, szczególniej Tymanównę. Gra ta zdawała się niewinną, Sobek jednakże rozmarzał się, a i ona sama, nie wiedząc co czyniła, poczęła znajdować narzuconego jej kawalera najprzystojniejszym i najprzyzwoitszym ze wszystkich.
Nikt na to nie zważał, oprócz panny Tymanówny, nad wiek swój bystrej i złośliwej.
Znalazła ona sposób zbliżenia się do pana Felicjana choć zupełnie mu nieznajoma, szepnęła:
— Niech pan się w Anusi nie kocha, bo ona ma być mniszką. Ja — to nie!!
I uciekła.
Zkąd tę złośliwą groźbę wzięła panna starościanka, Bóg ją wiedział, ale niezmiernie rada była ze spłatanego figla. Sobek się zmieszał, słówko wyrzeczone uwięzło w nim głęboko.
Nie zastanowił się nad tem, że panny do zakonów przeznaczone, wychowywały się tylko w klasztornem zaciszu i uczyć się gawotów i menuetów nie potrzebowały.
Zawczasu skończyły się zabawy, pan Bichon dał znak mężczyznom, że się mieli żegnać, wszyscy się bardzo pięknie pokłonili, podskarbianka z obu stron paluszkami ująwszy spódniczkę, dygnęła im, Anusia oczyma pożegnała Sobka, i młodzież wyszła z pałacu. Wyrzykowski szczęśliwy był, jakby go kto na sto koni wsadził. Należał on do tego rodzaju ludzi, co nigdy o niczem, a najmniej wątpią o sobie. Przyznać potrzeba, że czasem takim właśnie pociesznym kreaturom na świecie się najlepiej powodzi.
Sobek wyszedł z głową spuszczoną, raczej smutny niż szczęśliwy, choć mógł się cieszyć, ale on dalej myślami sięgał i widział, że z tych dziecinnych zabaw, nigdy nic urosnąć nie może oprócz tęsknoty.
— Ja panu powiem — rzekł, poufale biorąc go pod rękę Wyrzykowski, pan jest trochę nieśmiały. Czemu ja? widział pan, jak dokazywałem! Panna Tymanówna dała mi w grze klapsa, co mnie jeszcze pali jak ogień! Nie ma jak starościanka, jak Boga kocham, to dopiero kobieta kiedyś będzie, — klękajcie narody!
P. Felicjan nic na to nie odpowiedział.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.