Pan na czterech chłopach/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan na czterech chłopach |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sobek postanowił jechać z wolna i konia nie zrywać, nie śpieszno mu było; tego więc dnia nad wieczór do Kodnia przyjechawszy, nocować tu w karczmie naprzeciw kościoła zabierał się, i już miał sobie miejsca szukać u żłobu, gdy z bramy postrzegł, że ścisk był wielki, ludzi mnóstwo, w izbach jedna wrzawa, w szopie druga, bo się tam o każdą piędź kłócono, i konia nie było gdzie postawić. Szlachty kilku stało we wrotach, rozprawiając żywo, a zobaczywszy pana Felicjana, który zsiadł z konia i z nim się zbliżał, krzyczeć nań poczęli zawczasu:
— Darmo się i nie kuście! nie ma gdzie!
Byłby więc zawrócił pewnie, gdyby w oknie nie ukazała się mu znajoma twarz patrona Antoniewicza.
Ten mu się przypatrywał bacznie. Poznali się, i Feliś pokłon mu oddał.
Antoniewicz ten, który w Trzcieńcu był z podskarbim, a ów co przez okno wyglądał, choć niby jednym i tym samym zdawali się Antoniewiczem, jak niebo od ziemi się różnili. Przy Flemingu pokorny i milczący, tu patron huczał i rej wodził, szlachta mu się z dala przypatrywała i kłaniała nizko. Mina była gęsta, wcale inna, wąs się podjął do góry, włosy inaczej się rosnąć zdawały.
— Ni fallor! zawołał, — JMPan Sobek ze Trzcieńca!
I skinął nań, aby się przybliżył.
— Czy nie do Terespola? spytał uśmiechając się, bo był w dobrym humorze, a na oknie stojąca na pół wypita szklanka po trosze tłómaczyła ten animusz jego.
Sobek głową skinął potwierdzająco.
— Masz asindziej szczęście — dodał Antoniewicz. Nasz graf nie zwykł dla szlachty być czułym, i nie tak jak książę wojewoda ruski, co na pamięć z regestru liczy i zowie po imieniu, choćby kogo raz widział w życiu, — a waćpana tak zapamiętał i śniadanie u niego, że się już pono kilka razy pytał, czy go nie było? Dobrze się Asindziejowi składa, bo to pan, co i sam dużo ma, i drudzy się przy nim pożywić mogą.
Jakoś w usposobieniu był do gawędy pan Antoniewicz i huknął na pachołka, który był w izbie:
— Weźcie konia od pana Sobka, — chodź acan do nas!
Felicjan nie śmiał odmawiać.
— Dziękuję panu mecenasowi — rzekł, — byle mi miejsce zrobiono, ja konia sam postawię i submittować się będę.
Nadbiegł sługa Antoniewicza, w karczmie się miejsce zaraz znalazło, i chłopak przyrzekł juk i rzeczy pilnować; miał więc głowę spokojną Sobek, i wszedł do karczemnej izby, gdzie pan Antoniewicz u okna siedział, do koła otoczony siedzącymi jak on i stojącymi ichmość obywatelami po większej części województwa Brzeskiego.
Buchowieccy, Suzinowie, Wereszczakowie, Dąbrowscy, Paszkowscy, nie licząc innych, właśnie o następnym Sejmiku rozprawiali. A jak to zwykle bywa przed sejmikiem, partja Fleminga i Czartoryskich już się tu sposobiła do występu przeciw hetmańskiej i chorążego Radziwiłła. Sprawom tym zupełnie obcy pan Felicjan, ani mógł zrozumieć, w jaki tu wpadł wrzątek i gmatwaninę.
Przybycie jego, że mało komu z imienia nawet był znanym, usta krzyczącym zamknęło, i zaczęto nań spoglądać.
— Pan Sobek ze Trzcieńca! odezwał się, przedstawiając go innym, mecenas. — I wraz do szklanki wina nalawszy, podał mu ją.
— Przyjmowałeś nas z podskarbim u siebie z niemałem utrapieniem, pozwólże się tu inwitować. Ja jutro też do dnia do Terespola zmierzam, ruszymy razem, a że z Morochowskim widzieć się muszę, to go mu zaprezentuję.
Dosyć to było na rękę Felicjanowi, skłonił się więc dziękując, a że mu na sercu raźniej być poczęło, odezwał się:
— Za zdrowie pana mecenasa! — Jakoż w porę wniósł, bo za nim drudzy huknęli różnemi głosy:
— Mecenasa dobrodzieja — zdrowie! Vivat! Niech żyje!
Aż się karczma zatrzęsła, tak szlachta głosy podniosła, i pan Felicjan od razu jakby prawo obywatelstwa tem pozyskał, bo się zbratał z nimi tą szklanką.
Antoniewicza to dobrze ku niemu usposobiło. Wtem, że czasu nie chcieli tracić, Buchowiecki stary, pisarz ziemski brzeski, począł o deputatach mówić, podjęli za nim zaraz sprawę gorąco Herubowicz cześnik żmudzki i Korowicki namiestnik Łomazki, wszyscy słudzy i przyjaciele Flemingowscy; zaczęto się sprzeczać, stanie-li wybór deputatów, czy sejmik będzie zerwany?
Czasu tej dyskussji, stojący nieco na uboczu Sobek miał czas i ochłonąć i rozpatrzyć się i rozsłuchać, nie mając potrzeby mieszania się do tego, czego nie rozumiał.
Ponieważ wszyscy około Antoniewicza siedzącego przy oknie się gromadzili, znalazł się więc kątek i ława, na której pan Felicjan mógł przysiąść i spocząć.
Bywał-ci on do szkół chodząc niejeden raz świadkiem wielkich szlachetnych tumultów, czasu trybunału w Lublinie; ale tam inaczej wyglądały gromadki klientów, niż tutaj owi przyszli sejmikowicze. Przypadkowo się to czy umyślnie zbiegło do Kodnia, nie wiedział, ale narada była gorąca. Rad nierad, przyszły dworzanin pana podskarbiego słuchać musiał, jak się tu ucierano.
Stary Buchowiecki, czy że go wiek podeszlejszy ostrożnym czynił, czy że miał lepszą dyspozycji szlachty wiadomość, radził ostrożnie sobie poczynać.
— Acaństwo sobie pochlebiacie — mówił, — że podskarbi ma przyjaciół dużo i pluralitatem głosów na sejmiku za sobą mieć będzie. — Utinam! atoli nie życzę zbytnio ufać, by się nie zawieść. Ma graf przyjaznych i wiernych sobie, lecz ma i pokątnych wrogów, co tylko czyhają na to, ażeby mu w oczy bryzgnąć.
— Nikt nie będzie śmiał! nikt! — przerwał sędzia grodzki Kropiński, człek pewny siebie i zarozumiały, jak to z twarzy widać było. Byle podskarbi nie obraził butą i cokolwiek się chciał akkomodować, pójdzie wszystko jak po maśle.
— Jesteśmy tu wszyscy, mogę rzec, jakby w familijnem gronie — wtrącił Antoniewicz, — bośmy przyjaciołmi podskarbiego, godzi się więc prawdę powiedzieć, że od niego wymagać, aby naturę gorącą zmienił — trudno. Nasza rzecz, gdzie będzie potrzeba zatrzeć, gdzie indziej podnieść, wytłómaczyć, załagodzić, — bo żeby miał podskarbi dla szlachty naturę zmienić, darmo i myśleć o tem!
— A no! to krótko powiem — wtrącił Buchowiecki stary, — może być źle. Za nic nie ręczę. My swoich znamy. Trudno grafowi odmienić humor, a szlachta, gdy się do kupy zbierze, też do applauzu nie tyle skłonna, co do szabli i kłótni.
Poczęto się sprzeczać, za i przeciw utrzymując, a Antoniewicz mitygował tem, że próżnego strachu zawczasu siać się nie godzi.
Trwały te dysputy sejmikowe do późna. Sobek parę razy do konia swojego zajrzawszy, zaproszony przez mecenasa na przekąskę, dotrwał tu, przysłuchując się do nocy, poczem na wyżki w siano z innymi poszedł spocząć, bo w izbie pełno było i nad miarę gorąco.
Z rana szlachty dużo poczęło się rozjeżdżać, lecz że mecenas spał jeszcze, bo wczoraj zbyt długo gardłował i dosyć podpić musiał, gdy w sygnaturkę do kościoła na pierwszą mszę zadzwoniono, Felicyan miał czas pójść przed cudowny obraz N. Panny z Gwadelupy i pobożnie wysłuchać całej Mszy świętej.
Antoniewicz wozem jechał, nie chcąc za nim kłusować, a umówiwszy się o spotkanie przed miasteczkiem, ruszył powoli przodem pan Felicyan, rad, że sobie pomyśli i pomilczy.
Dziwnie mu się też pomyślnie składało, za co Panu Bogu dziękując, niebardzo jednak chciał szczęściu ufać, a na wszystko był przygotowany. Gdy tak jechał, że gościniec był wielki, miał się czemu przypatrzyć, bo ludzi wszelakich wlokło się tędy ku Brześciowi mnóstwo, a niektórzy ze wczorajszych spotykając go, zaczepiali.
Trafił mu się szczególniej jeden, konno także jadący, młody Paszkowski, który do niego przystał. Wiekiem się z sobą zgadzali, a ten też pono w szkołach, których nie dokończył, gdzieś się z Sobkiem rozminął, i mało nie jednych był z nim usposobień.
Zaczepił go zaraz Paszkowski.
— Mówiono wczoraj, że waćpan do podskarbiego jedziesz?
— Tak jest.
— Więc i winszuję — dodał, — i niebardzo zazdroszczę. Szkoła to ten jego dwór, ale bodaj od jezuickiej twardsza. Człowiek impetyk, nieszanujący nikogo, niebardzo nas rozumiejący, saski graf więcej, niż polski szlachcic.
— Jam też z nim ślubu nie zawarł — roześmiał się Sobek, — a jak mi nie po myśli z nim będzie, rzucę go.
Pokręcił głową Paszkowski.
— Z tymi panami bieda, bo i nie potrzebować ich trudno, i odstać niebezpiecznie. Jedno tam w Terespolu jest, czego waćpanu zazdrościć można, (tu się uśmiechnął): pięknych pań i panienek dostatek. Przy córce podskarbiego panien szlacheckich, fraucymeru dobranego, jak kwiatków bez liku. Jest w czem wybierać!
— Dla mnie na to jeszcze nie pora! — odezwał się Sobek, — wolę nie patrzeć na nie i oczu sobie nie psuć.
— A to żebyś chciał, nie potrafisz! — począł Paszkowski. Daremna rzecz robić się indyfferentnym kiedy się jest młodym. Wiek ma prawa swoje.
Gwarzyli tak, jadąc po drodze, o terespolskim dworze, dla którego młody Paszkowski nie miał wielkiego nabożeństwa.
— Dura lex dla nas młodzieży — rzekł w ostatku, — iż inaczej się żaden nie wydźwignie, tylko pańskiej trzymając się klamki. Nowicyat to ciężki, choć nieodzowny, a kto go nie przebył, pleców nie ma, do niczego nigdy się nie dogrzebie. Jedni Radziwiłłów, drudzy Czartoryskich, ci partyi dworskiej, inni przeciwnej czepiać się muszą, boby inaczej ani do urzędu, ani do mienia, ani do ożenku dobrego nie doszli. — Pan swata, pan kłóci i godzi, wyposaża, a gdy mu się człek narazi, życie niepewne... ale u nas na tem świat stoi.
Ukazał się też wreszcie Terespol, który cale inaczej naówczas wyglądał, niż wszystkie miasta i miasteczka w Koronie. Naprzód, że cały niemal nowy był jak z igły, powtóre że dworki jego, domy, kamieniczki, rezydencya, kościół świeżuteńko, schludno, z niemiecka jakoś się prezentowały. Gdyby pudełka papierowe, stały dworki w ogródkach, wszystkie do siebie podobne, skromne, nieobszerne, szeroką obejmując ulicę. Gdzieniegdzie posadzone świeżo drzewka do kołków poprzywiązywane, także cudzoziemski pozór mu nadawały. Architektura kościoła i pałacu cale nie była wykwintna, bo choć dziedzic bogactwem słynął, na piękny pozór się nie silił, więcej dbając o czystość i porządek.
Z dala nad Błotkowem tem, na Terespol świeżo przechrzczonem, po za Bugiem i mostem widać było Brześć stary i mury kościołów jego: Jezuitów, Augustyanów, Bernardynów, Dominikanów. — Paszkowski, który do Brześcia na noc dążył, pożegnał tu Sobka, bo temu na rękę było Antoniewicza doczekać i pod jego opieką dostać się na dwór podskarbiego.
Od podskarbiego się dowiedziawszy, że znaczniejsza część dworu Fleminga z Niemców Sasów się składała, których on języka nie rozumiał, rad był szwargotania z nimi uniknąć. Tymczasem mecenasa, mającego po drodze różnych okazyj mnóstwo, jak nie widać było tak nie widać.
Felicyan z konia zsiadłszy i nad drogą sobie znalazłszy kamień, na którym mógł przysiąść, gniademu dał skubać trawę, a sam zdala mieścinie się przypatrywał. Ale godziny upływały, a mecenasa próżno czekał.
Już się tedy rozmyślał, czyby nie lepiej było zamiast tu bąki zbijać, wprost do pana Morochowskiego jechać i meldować mu się, gdy na drodze od miasteczka ukazał się widok, który go tak zajął, że o Antoniewiczu zapomniał.
Był to piękny dzień majowy, a wieczór ciepły, wonny i pogodny. W kościołku jeszcze na Anioł Pański nie dzwoniono, godzina najmilsza do przechadzki; słońce zachodziło, rosa padała, gorąco, które we dnie było dość znaczne, ustało.
Od miasteczka ukazało się coś, jakby processya jakaś, i w początku Sobek zbierał daty po głowie, czy nie dnie to krzyżowe, ale w pochodzie tym same były kobiety... a znajdowało się ich niemało i szły śpiewając i śmiejąc się, więc nie dla nabożeństwa. Cokolwiek się wpatrzywszy, dojrzał Sobek, że postrojone też były dziwnie, bo wianki miały na głowach i wieńcami były poprzepasywane. Starsza jejmość im przodowała, zresztą cały szereg składał się z samych dziewczątek, różnego wieku, a najstarsza z nich ledwie mieć mogła lat szesnaście.
Jak żyw Sobek nigdy ani tak pięknych istot, ani tak wielkiego ich razem doboru nie oglądał. Osłupiał więc, nie dowierzając oczom, zkąd się to wziąć mogło, co znaczyło, i jak na świecie coś tak dziwnie uroczego, ślicznego istniało. Zdaje się, że siedzącego na pół w rowie Sobka dziewczęta z początku nawet nie postrzegły, a pasący się koń nie był dla nich żadnem dziwowiskiem, szły więc poskakując, śpiewając, łapiąc się, śmiejąc, jak gdyby ta zabawa żadnego nie miała świadka, ze swobodą dziecięcą, której tylko zwracająca się niekiedy z surowem wejrzeniem ochmistrzyni wybuchy hamowała.
Przy niej szło dziewczę młodziusieńkie, najpiękniejsze może ze wszystkich, choć żadnej brzydkiej nie było; dziewczę zręczne, żywe, trzpioczące się, z dużemi, strasznemi oczyma czarnemi, w której królową i panią tej gromadki poznać było można. Towarzyszki czekały na jej skinienie, rozkazywała im, kierowała, zdała się nawet trochę i ochmistrzynią rządzić, która ze szczególną dla niej była attencją.
Z oczu jej czarnych tryskał ogień i życie, pieszczoszka dokazywała najmocniej, wołała najgłośniej, śmiała się najweselej. W gromadce za nią pośpieszającej, która się cisnęła, usiłując zbliżyć ku niej i zwrócić uwagę na siebie, trudno już było Sobkowi wybrać najpiękniejszą. Wszystkie, każda na swój sposób, śliczne były.
Szły powoli, bo się często nazad biegnąc zwracały, i goniły, i zlatywały na stronę, miał więc czas Feliś dobrze się przypatrywać, a gdy jedną pochwycił oczyma, ta mu się wydawała tak piękną, że nad nią już żadna nie mogła stać wyżej. — Cóż potem? druga, gdy się wpatrzył, inaczej śliczna, a znów była nad inne... Z kolei przebiegł tak te rumiane, białe śnieżne i śniade twarzyczki, i aż mu się w głowie zamąciło.
Na królową tych dziewczątek, idącą przodem, nie śmiał nawet zwracać już oczu, ta była jakąś istotą niby nie z tego świata; inne więcej ludzko patrzały. Od tych wzroku nie mógł oderwać...
Mimowolnie przyszło mu na myśl: — Gdyby ci też kazano wybierać! — przebiegł wszystkie po kolei oczyma, i nie wiedzieć jak i dla czego wzrok jego utkwił na jednej szczególniej.
Szła ona tuż za królową; tak samo jak ta w białą ubrana sukienkę, wysoko niebieską szarfą przepasana. Na główce jej wysoko ufryzowane pięły się włosy bursztynowo złote, do zbytku obfite, bo ich reszta na bielusieńkie spadała ramiona, twarzyczkę miała rysów drobniuchnych, delikatnych, tak jakoś kształtnie utworzoną, że nie można było wiedzieć, co w niej piękne, co najforemniejsze, wszystko się zlewało w całość cudnie harmonijną, jedną. Niebieskie oczy, trochę surowego wyrazu, przysłaniały rzęsy ciemniejsze niż warkocze, i brwi też nieco wydatne tej samej barwy były. Ze wszystkich ona była może najmniej roztrzepana, najpoważniejsza, choć nie najstarsza. Widział Sobek, że idąc myślała, jak stąpi i jak się poruszy. Twarzyczka podobała mu się dziwnie, a smutek jej, bo powaga wśród tego trzpiotowstwa niemal smutku miała cechę, — pociągał go ku niej. Zapatrzył się jak w tęczę.
Dziewczęta szły, nie widząc go, i zbliżyły się tak, że koń nastraszony w bok się rzucił, a Sobek, potrzebując go wstrzymać, z rowu i kamienia wstał nagle. Zjawienie się jego przestraszyło dziewczęta, oprócz pięknej królowej i ochmistrzyni, pierzchnęły pokrzykując.
Sobek stał, nie wiedząc, czy się ukłonić, czy przepraszać. Wszystkie oczy się zwróciły na niego, jakby im wyrósł z ziemi; zdawały się pytać, co tu robi? kto jest? czy nie rycerz błędny? czy nie zaczarowany królewicz?
Mówiliśmy już, że Sobek był wcale pięknym chłopcem i miał paniczykowatą postać; młodość mu dodawała wdzięku, nie mógł się źle wydać ciekawym dziewczętom. Najuparciej mu się przypatrywała piękna przewodniczka, a po niej złotowłosa, którą Feliś w myśli sobie wybrał... Dziewczęta nie śmiały go zapytać, ale starsza ochmistrzyni odważnie postąpiła do brzegu rowu i odezwała się z cudzoziemska:
— Pan nie tutejszy? Czy czeka na kogo?
— Tak jest pani — odpowiedział, zdejmując czapeczkę Sobek, — oczekuję na pana Antoniewicza...
Popatrzano nań, uśmiechnęły się panienki, coś poszeptały, rzuciły ukradkiem oczami, ale starsza pani dała znak dalszego pochodu, i gromadka pobieżała za nią z podwójną żywością, jakby dla popisu wyprawiając swawolę.
Głosiki ich wesołe, śpiewne, podobne do ptaszęcego gwaru, brzmiały jeszcze w uszach Sobkowi, gdy — na licho — Antoniewicz nadjechał.
— A? to wy! — zawołał — przepraszam, spóźniłem się, — ale mnie Buchowieccy zastąpili na drodze, musiałem wstąpić.
To mówiąc, kłaniał się razem, zobaczywszy zbiegłe z drogi panny, a kłaniał aż stanąwszy w bryczce, aby pokłon uczynić wydatniejszym.
Panny się skryły w zarośla.
— A! to bo acindziej we wszystkiem jesteś istotnie Felicissimus. Na samym wstępie spotkałeś i miałeś szczęście widzieć naszą gwiazdeczkę, pannę podskarbiankę z jej fraucymerem! istny kwiatów wieniec! Nie możesz tedy się żalić, żeś tu na mnie czekał, bo to się sowicie nagrodziło! ha! ha!
Sobek już na gniadym siedział i za bryczką jechał, wprost do dworku pana sekretarza Morochowskiego. Gdy stanęli tu, gospodarz właśnie był w ganku. Piękny, niestary jeszcze mężczyzna, stał w bok się ręką ująwszy, i zdala wesoło witał Antoniewicza, bo z nim byli przyjaciołmi wielkimi.
— Cóż to za kawalera z sobą prowadzisz? pięknym głosem, jasnym, mówił Morochowski. Cóżeś salvum conductum potrzebował, by się do Terespola dostać?
Poczęli się ściskać, a tu i Sobek do ganku się zbliżył. Antoniewicz widać o nim uprzedził.
— Witam — ozwał się Morochowski. — Pan podskarbi już parę razy zapytywał o niego, a to wielka raritas, że pamiętał. Rozgośćże się proszę u mnie. Ja nieboszczyka cześnika ojca waszego znałem i kochałem go, więc się to dobrze składa, boś mi nieobcy; a konia oddaj, proszę, do mojej stajni, a izdebka się tu dla waćpana znajdzie. Do pałacu pojechawszy, nabrałbyś się kłopotu, a do pana podskarbiego wątpię, byś trafił. Więc lepiej idź za moją radą.
Sobek podziękował i posłuchał chętnie, bo Morochowski i twarzą, i mową, i obejściem się swem ujął go od razu. Oblicze miał piękne, otworzyste, spokojne, zwiastujące charakter łagodny zarazem i energiczny. Antoniewicz i on siedli zaraz w ganku rozmawiać, bo ten sejmik brzeski, choć do niego czasu jeszcze dosyć było, wszystkich ogromnie zaprzątał. Chciał na nim koniecznie i uparł się marszałkować podskarbi, a wcale u szlachty popularnym nie był, już dla tego, że znaczna jej część wpływowi Radziwiłłowskiego domu ulegała, już że w nim Sasa czuli i ów tytuł grafowski, nie swój, równości szlacheckiej był solą w oku. Nie było to więc łatwem zadaniem tak Brześcian uchodzić, aby Flemingowi popędliwemu i nieumiejącemu się kłaniać ani pochlebiać fumom szlacheckim, dali sobą pokierować i stanąć na swem czele. Ufano wiele rozsypanym po trosze, różnemi tytułami, pieniądzom, szczególniej na przyjęcia i uraczania, choć i na to podskarbi skąpym był, a dużo sypać nie chciał.
Gdy Antoniewicz z Morochowskim po cichu się tu naradzali, aby potem zgodnie z sobą Flemingowi zdać rapporta, Sobek z pomocą służby pana Morochowskiego, konia postawił, do gościnnej izdebki rzeczy swe zniósł i opodal nieco stanąwszy, aby rozmowie nie przeszkadzać, bo się do niej mieszać nie chciał, miasteczku się przypatrywał.
Jak z dala i zewnątrz, tak też tu we wnętrzu swem Terespol inaczej się wydawał, niż zwykłe małe mieściny, Żydów w nim było mniej, za to Niemiec na każdym kroku. Tych z samego stroju poznać było łatwo, z kapeluszów, z guzów, z pluder i kaftanów, i z tego rodzaju kwaśnej miny, którą Szwaby z sobą zawsze noszą... Tu czując opiekę grafa, jeszcze twardszemi do zgryzienia wyglądali, choć, jak wiadomo, wszystko to było proste chłopstwo, na wysadki do Polski posprowadzane. Grunt im tu jakoś nie posłużył, i mało co się z tego na ów czas zostało.
Po naradzie Antoniewicz do pałacu poszedł, a Morochowski pozostał i zaraz się obejrzał za Sobkiem. Jak to najczęściej bywa na świecie, Morochowski od razu chwycił Felisia za serce, i wzajem chłopak mu się podobał.
— Nie wiem — rzekł, — czy dziś się panu podskarbiemu zaprezentować będzie można; ale poczciwy Antoniewicz, jeśli się zobaczy z nim, wspomni o waćpanu... Cóż myślisz z sobą, cześnikowiczu?
Sobek był zwykle szczery, a do Morochowskiego czuł się usposobionym tak, że jeszcze śmielej się postanowił przed nim otworzyć.
— Znał-ci pan dobrodziej ojca mojego — począł, — nie potrzebuję więc mówić o tem, że wysoko osobistą swoją swobodę szacując, wolał w domu chleb razowy, niż pańskie pulpety. Ja po nim coś wziąłem z tej natury.
Morochowski popatrzał nań bystro.
— Pozwólże sobie powiedzieć — odezwał się, że co na starość i wytłumaczone i słuszne, to w młodości grzeszne być może. Człowiek godność swoją szacować powinien, ani słowa, ale służba u panów ma swe korzyści.
— Jakie? — zapytał Sobek.
— Uczy karności, pokory, porządku, posłuszeństwa — rzekł Morochowski. U takiego pana, który człowieka nie poszanuje, służyć nie warto; ale u innego, choćby żelazną rękę miał, nałamać się nie szkodzi.
Uśmiechnął się Morochowski.
— Krzyczą już u nas na te teranie się ubogiej szlachty naszej po pańskich dworach — mówił dalej. — Do księcia chorążego w Białej, gdzie za lada kaprys do wieży posyłają, i po lat dwadzieścia trzymają w okowach bezkarnie, nikomu iść nie życzę; lecz u naszego podskarbiego, choć łaje, zżyma się i krzyczy, szkoła dla młodzieży dobra.
Sobek nie miał co odpowiedzieć.
— Człowiek jest gorący, lekko czasem nas szanujący, bo do innego porządku nawykł, ale w gruncie dobry. Nie wątpię, dodał, że waćpanu służbę dworską u siebie zaproponuje, a jabym mu życzył, skoro szkoły skończyłeś, łaciny masz trochę i rękę dobrą, u mnie zostać przy kancellaryi. Ja skryptora potrzebuję, a przepisując, nabędziesz formy, i dalej...
— Ale ja do palestry ochoty nie mam! — przerwał Sobek.
— Ani ja zachęcam — rzekł Morochowski. Nie idzie za tem, abyś w papierach siedział całe życie, a obeznać się z niemi potrzeba. Znajdą się okazje, to folwarki opatrywać, to z interesem pojechać, ludzi dużo poznać, stosunki pozawiązywać.
Mówiąc, patrzał ciągle pan Morochowski na Sobka i czytał z jego twarzy, że go nie bardzo przekonał; przerwał więc nagle i spytał:
— Cóżeś waćpan myślał wprzód z sobą robić, nim się ta okazja poznania pana podskarbiego trafiła?
Sobek się uśmiechnął.
— Jeszczem właściwie nic był nie postanowił — rzekł. Ojciec mój niedawno zmarł. Mam czterech chłopów W Trzcieńcu, ziemi nie osobliwej, ale szmat, chciałem sobie na niej gospodarzyć.
— Toby cię do niczego nie doprowadziło — odezwał się Morochowski, — to się na nic nie zdało. Zardzewiałbyś w tej dziurze, i Maciek posiał, Maciek zjadł, zrobićbyś nic nie potrafił. Ubogi, musiałbyś chyba z Tucznej lub Huszczy zagonową szlachcianeczkę wziąć, dzieci-by przyszła kupa, i — nędza!
— A tu co ja zrobić mogę? — spytał Sobek.
— Ba! wszystko! pieniądze, żonę bogatą, dzierżawę, zastawę, wójtowstwo, urząd mieć możesz, byle łaska pańska była!!
Tak ugadując Sobka, niby z wypadku po wieczerzy, że mu amanuensa zabrakło, poprosił Morochowski gościa, aby mu już skoncypowany krótki list do kancellaryi wojewody ruskiego przepisał.
Sobek siadł, a że rękę miał dobrą, list prędko, czysto, wyraźnie i bez błędu skopiował, który pan Morochowski wziąwszy, ucieszył się widocznie.
— Na próbę-m acindzieja wziął — rzekł, — przepraszam, wyszedłeś z niej gracko. Najrozumniejsi ludzie czasem brzydko i nieforemnie piszą. Charakter masz piękny, i to potrzebne...
— Niewielka zaleta z tego! — odparł Sobek.
Rozeszli się potem na spoczynek, bo godzina była późna. Z rana Feliś do gniadego poszedł, ale go znalazł i napojonego i obrok zasypany, a stajenny Morochowskiego upewnił go, iż doglądać będzie pilno.
Około dziesiątej Morochowski szedł do kancellaryi pałacowej, i wziął z sobą pana Felicjana.
Jeszcze do niej nie doszli, gdy powracającego z pola i folwarków na małej bryczce resorowej, ogromnemi końmi ciągnionej, spotkali Fleminga.
Podskarbi zaraz wysiadł żywo, krzycząc coś Morochowskiemu, na co on z flegmą i chłodną krwią odpowiadał. Spojrzał na Sobka i rzucił się ku niemu, bo go poznał.
— Jak się ma cztery chłopy? — zawołał. No? a co? Chce u mnie zostać?
— Jeśli się zdam na co — odparł skromnie Sobek.
— U mnie w kancellarji miejsce jest — wtrącił Morochowski, a pisze pięknie.
To mówiąc, dobył wczorajszy list i pokazał. Fleming go oczyma przebiegł i oddał.
Potrząsał głową.
— Nawykł na wsi się kręcić — rzekł, — nie można go do stołka przybijać, uciecze. Niech trochę pisze, trochę jeździ... Znajdzie się robota. Maliszewski (marszałek dworu) niech acana na mój etat zapisze..
— Ja tego dopilnuję — odezwał się Morochowski, — ojca jego znałem, mam obowiązek nim się zaopiekować.
Skinął głową pan Fleming i dodał:
— Polski szlachcic niepracowity, trzeba Fleiss mieć! Bez tego nic, i do ordynku (porządku) nawyknąć. — Bez tego nic!
Nic już Sobek nie odpowiadał.
— Na cztery chłopy nic się nie zrobi — a na dwie ręce z jednym głowem, dużo!!
Począł się śmiać.
W ganku stało kilku obywateli, oczekujących na podskarbiego; pośpieszył do nich, a Morochowski wziąwszy dyspozycję, poprowadził młodzieńca swego do kancellaryi. Tu zastali w izbie gołej, ale czystej, za ogromnym stołem suknem obitym, trzech chłopaków, a raczej dwu wyrostków pod wodzą ogromnie długiego młodzieńca, piegowatego, z konopiastym włosem. Wszyscy oni, nie wyjmując ostatniego, byli synami officjalistów podskarbiego. Blady i jasnowłosy, zwał się Wyrzykowski; ten to niby rej wiódł, lecz dość nań było popatrzeć i porównać go do Sobka, ażeby przepowiedzieć, że mu miejsca ustąpić będzie musiał. Zapewne przeczuwając to, piegowaty spojrzał na wchodzącego z trwogą razem i gniewem tłumionym, bo już o nim wiedział.
— Pan Felicjan Sobek — a to pan Ksawery Wyrzykowski — rzekł wchodząc gospodarz. Niech się ichmość poznają, bo się często o siebie ocierać będziecie.
Sobek się skłonił, poczuł, że nie był pożądany, lecz porozumienie się na później zostawił.
— Zmiłujcie się, listy czy gotowe? — rzekł Morochowski, zbliżając się do stołu.
— Wszystko w porządku! — sucho i sztywno rzekł głosem ostrym Wyrzykowski.
Obok wielkiej izby była pomniejsza dla sekretarza; do tej z sobą wziął p. Felicjana przybyły, a oczy kancellistów poszły za nim zazdrosne. Z młodszych, jeden korzystając z tego, że go nie widziano, pokazał dwie figi odchodzącym; drugi się skrzywił dziwacznie. Wyrzykowski nadęty, pogardliwym wzrokiem strzelił za sekretarzem i siadł zamaszysto, aż ława pod nim zatrzeszczała. Podparł się na stole, zadumał... Klienci, którzy oczekiwali na Morochowskiego, zaczynali się cisnąć; kancellarya się napełniała, Wyrzykowski nadawał sobie minę człeka, który gra rolę znaczącą i wie o niej.
Sobek z robotą daną sobie wyszedł z bocznej izdebki i na rogu stołu się do niej zabrał. W milczeniu mierzyli go oczyma towarzysze broni, Wyrzykowski tylko jak siedział tyłem, tak się nie odwrócił. — Było to wypowiedzenie wojny...