Pan na czterech chłopach/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pan na czterech chłopach | |
Wydawca | Michał Glücksberg | |
Data wyd. | 1884 | |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
PAN
NA CZTERECH CHŁOPACH.
HISTORJA SZLACHECKA
Z XVIII WIEKU
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA
1884. Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Сентября 1883 года.
Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.
|
Świadczy o tem stary zbieracz szlacheckich podań Bartosz Paprocki, jako rodzina Sobków, herbu Brochwicz, w herbie używająca Jelenia z koroną, swojego czasu bardzo zamożna była, znaczne majętności dziedziczne posiadała, od Zygmunta Starego zastawą Solec trzymała, a na kądziel potem zszedłszy, dwa domy pańskie, Radziwiłłów i Ciołków z Żelechowa zbogaciła. Dostatki jej wsiąknęły tam bez śladu.
Musiała to być jednak gałąź tylko zamożniejsza Sobków; gdyż za panowania ostatniego z Sasów, mieszkał jeszcze pan Felicjan Sobek, cześnikowicz nurski, nieopodal od Włodawy, nad Bugiem, a z papierów jego okazywało się, że do Brochwiczów należał, i że niegdyś protoplaści jego majątki mieli znaczne. Tymczasem cześnikowicz zszedł był na taki kłapeć ziemi, że na nim się już z wielką biedą szlachectwo jego trzymać mogło. Jak Sobkowie do takiego przyszli ubóstwa, wytłumaczyć trudno. Ludit in orbe Deus, mówili starzy; maluczcy rosną, a wielcy upadają, tysiące tego mamy przykładów. Składały się na Sobków ruinę rozmaite okoliczności: krew gorąca, nieopatrzność wielka, ofiarność zbytnia, klęski z dopustu Bożego, podział fortuny, córek wyposażenia, wojny, pożary, procesa i małoletniości.
Gdy pana Felicjana ojciec odumierał, miał chłopiec lat ośmnaście, ledwie się był cokolwiek przetarł w jezuickich szkołach, niedojrzały był cale, potrzebował opieki, a nie miał prawie żadnej, bo od ubogich swoi i obcy stronią jak od trędowatych.
A jest też ubóstwo jako trąd, który łatwo przylega, a wyleczyć się z niego trudno.
Przed śmiercią cześnik napróżno do dalekich krewnych swoich i żony pisał, aby sierotą się zaopiekowali; nikt pary nie puścił, nie odezwała się żywa dusza, i biedny starzec dziecka nie mając komu polecić, zdał je na ręce starego sługi, pewnie szlachcica też, bo się zwał Grzymałą...
Ten Adam Grzymała niby sługą u niego był, a więcej przyjacielem. Żyli z sobą jak bracia, jednym głodem oba marli, a Grzymale i na myśl nie przyszło opuścić Sobka, gdzieindziej szukając szczęścia, coby go pewnie na większym jakim dworze spotkało. Adam ekonomował niby, choć tam nie było na czem; w potrzebie za pługiem poszedł i z bronami; klucze trzymał od pustego spichrza, buty czyścił i do jednego stołu z Sobkiem siadał.
Gdy trzeba było jechać do Włodawy lub Sławatycz, a choćby i do Białej, Grzymała zaprzęgał i powoził. Zrośli się ci dwaj starzy ludzie z sobą tak, że jeden drugiego myśli zgadywał, a gdy który z nich płakał, ciekły łzy drugiemu.
To też gdy Sobkowi umierać przyszło, a nie było komu syna zostawić, resztą sił za szyję objąwszy Grzymałę, zaklął go stary, aby syna nie opuszczał i był mu opiekunem a ojcem. Nie potrzebował o to prosić, samoby było przyszło, bo Adam gdzieindziej żyć ani mógł, ani chciał, i wolał tu głodem mrzeć, niż gdzieindziej w dostatkach opływać.
O kilka pono lat młodszy od Sobka, Grzymała krzepki był, nie chorował jak żyw, znosił wszystko, co nań spadało, a choć człek niepozorny, wielkiego był waloru.
Nie lękał się umierający o to, czy go młody słuchać zechce, bo Feliś nawykł był od dzieciństwa Adama szanować i jak ojcu samemu ulegać.
Spuścizna po nieboszczyku panu cześniku ziemi nurskiej, była tak licha i takiego składu, jak się rzadko trafiało. W wioseczce, która Sobkom pozostała z rozerwanych dóbr, zwanej jakby na pośmiewisko Trzcieniec Wielki, — nie było nad chat pięć; z tych jedna wymarła za cześnika, tak, że stała pustkami, bo nie było kogo osadzić, i trzymały się już tylko cztery. Łąk nadbużnych miał Trzcieniec dosyć, wydm i piasku podostatkiem, lasu wypalonego i wyrąbanego kawałek, pól dobrych mało. Jeżeli którego roku woda nie zajęła, na łęgach nadbużnych jare zboże można było zasiać i plon zebrać znaczny; ale na pięć zasiewów takich najmniej trzy Bug odbierał i marnowała się praca.
Na takiej lichej wioszczynie, od której dawne jej awulsa poodpadały, został był dwór, jak nazwisko Trzcieńca niepotrzebnie ogromny, z przedwiecznych gdzieś czasów trzymający się, z którym niewiedzieć co robić było, chyba siadłszy w nim płakać.
Za cześnika już trzy jego części stały pustkami, okna w nich tarcicami pozabijano, dach słomą narzucono, i używano pokojów na składy różne, a szczury, łasice, myszy, więcej w nich od dziedzica gospodarowały. Ciężar to był wielki z tym dworem, i kilka razy już rozbierać go chciano, ale i na to rąk brakło. Stał więc czekając, aż go kiedyś burza powali.
W jednym rogu kilka izb pomniejszych zajmował dziedzic i Adam Grzymała.
W wielkich izbach, na których ścianach resztki jeszcze dawnych szpalerów pogniłych wisiały, składano, co Bóg dał, nawet drzewo do opału. W sieniach kloc stał, gdzie skałki rąbano. W jednej sali za wozownię służącej sań było kilkoro i łomy bryczek a koczów odwiecznych. Gdzie się światło zakradało, trawy rosły żółte i grzybów moc.
Gdy wszedłeś do tej pustki, powietrze obwiewało grobowe, chłodne, stęchłe, że długo wytrwać tam było trudno. Rozmaite ptastwo, począwszy od sów i puchaczów, gnieździło się na poddaszu, w kominach, u belek, a że mu tam nikt nie przeszkadzał, mnożyło się niezmiernie. W jednym końcu, snać z dawnych czasów, siedziało gniazdo bocianie ogromne, na które „Pan Wojciech“ co rok regularnie z familją przybywał, choć powszechnie mówią, że od nawiedzonych nędzą miejsc ucieka. Czasem nocami gdy cicho było, a zwierz drobny, który się tu rozsiadł dokazywać począł, — stukało i łomotało po pustych izbach, jakby w nich złe duchy harce odprawiały. I było to mniemanie u pospolitego ludu, że nieczyste siły po nocach broiły, niepokojąc ludzi. Po ciemku też nikt tam się iść nie ośmielił.
W izbach narożnych, choć przylegały do tej biedy, można było żyć jako tako. Ganeczek tam dawniej przyczepiono, i były oprócz kuchni, spiżarni i mieszkania Grzymały, dwie izby dosyć obszerne z alkierzem przyciemnionym. Tam się całe mieściło gospodarstwo, stara Motruna, gospodyni, która jeść gotowała, a z sierotką Pryską około dwóch krów i drobiu chodziła i wreszcie Niemowa, człek też stary, który stróżował we dworze.
Był to człek zdrowy, silny, zachartowany tak, że w najtęższe mrozy rzadko co oprócz koszuli kłaść potrzebował, pracowity, ale niezmiernie zły, gdy mu się sprzeciwiano. Urodził się tak bez słuchu i języka, mruczał tylko i piszczał, ale na migi wszystko rozumiał i co mu kazano robił, byle miał co jeść. Wódkę też lubił bardzo, ale mu jej nie dawano, bo czasem gdy się napił, w furję wpadał, a wtedy na nic w świecie nie zważał.
Osobliwością było, iż Niemowę tego nieboszczyk ksiądz proboszcz nauczył klęczeć w kościele, z rękami złożonemi, i tak się na nabożeństwie znajdował pięknie, że nie można lepiej.
Była z niego posługa wielka, bo mu nic nie dawano, tylko kożuch jeden na lat kilka, siermięgę i koszul zgrzebnych parę. Gdy się odarł, przynosił łachmany swoje i wskazywał na plecy.
Niech Bóg broni było go skrzywdzić niesprawiedliwie! Bo choć rozumu miał mało, a poczucie sprawiedliwości bardzo wielkie. I to w nim szczególne było, że dzieci niezmiernie lubił, i gdy nie miał co robić, na rękach je nosił, huśtał i usypiał. Czasu żniw, gdy babom trzeba było iść z sierpami, a z dziećmi małemi nie wiedzieć co było poczynać, wołano Niemowy, — najlepsza z niego niańka była.
Dworu tedy całego więcej nad to, co się powiedziało, nie miał cześnik, a i te dusze czasem wyżywić mu było trudno; bo Grzymała, choć głód pięknie znosił, gdy się do misy dorwał, tylko było patrzeć a dziwować się. — Niemowa żarł strasznie, — sierotka Pryska, małe dziewczę, chude jak szczapa, całyby dzień była gębą ruszała, byle miała co złasować. Za to Motruna więcej pościła za duszyczki swe różne, i za grzechy stare, niż jadła, a cześnik póki żył, lada czem się obchodził.
Po śmierci jego i ubogim pogrzebie, gdy się pan Felicyan znalazł sam w Trzcieńcu z Grzymałą, na prawdę nie wiedział co poczynać. Wyprzedać się, gospodarzyć, puścić komu ziemię, a samemu szczęścia szukać, wojskowo służyć, do kancellarji wstąpić, dworskiego chleba próbować, wszystko miał do wyboru, ale do niczego bardzo go serce nie ciągnęło. Ojciec dopóki żył, o nic tak nie stał jak o wychowanie syna, ostatki oddawał, aby go w szkołach popędzać, a że chłopiec był zdolny, głowę miał otwartą i umysł bystry, więcej z niego zrobili Ojcowie Jezuici niż z drugich. W szkołach też z różnymi się i zamożniejszymi paniczami poznał, lubili go wszyscy.
Statku w nim było nad wiek, bo choć sobie ośmnaście lat liczył, drugi go i we dwudziestu kilku tyle nie ma. Pau Bóg go sowicie ze wszech miar wyposażył, bo pokaźny, zręczny i szlachetnego oblicza był tak, że gdyby nie odzież uboga, często połatana, wziąćby go było łatwo za senatorskie dziecię. A obyczajnym też, skromnym i akkomodującym się być umiał bez wszelakiej podłości, i Ojciec rektor, ks. prefekt, wszyscy, co go znali bliżej, odchwalić się go nie mogli.
We dwa dni po pogrzebie, — było to jakoś w Marcu, wiosna przychodziła leniwo, zimno jeszcze Lutowe prawie na dworze, siedzieli w większej izbie u komina pan Felicjan i Grzymała. Ten był tylko co od gospodarstwa powrócił, bo choć go tam niewiele mieli, zawsze po oborach i chlewach i w stajni trzeba się było co wieczór rozpatrzyć.
Stary Adam od małego dziecka nawykł był cześnikowicza po prostu Felisiem nazywać.
Milczeli długo oba. Grzymała ręce czerwone tarł a rozgrzewał, wreszcie obrócił się do chłopca siedzącego niedaleko, i popatrzawszy nań, bąknął:
— No, a co? Wypłakawszy się, ta pomodliwszy, czas myśleć o sobie, co będziemy robili Felisiu?
Chłopak drgnął.
— Jakże wy myślicie?
— No, co tam ja! Ja do takich spraw rozumu wielkiego nie mam. Kiedy gnój wozić, to ja wiem, ta — i tyle.
— Ja też się jeszcze nie rozmiarkowałem... rzekł Feliś. — Czas na to. Rwać się na świat bardzo nie myślę: co ojciec robił, to i na mnie przypada.
— Ojciec był stary — westchnął Grzymała. Za młodu i on na Trzcieńcu nie siedział. Młodemu trzeba świata ujrzeć i obetrzeć się, a szczęścia poszukać.
— Toć prawda, panie Adamie — odpowiedział chłopiec; — ale żeby w świat iść, trzeba mieć za co ręce zaczepić.
To mówiąc rozłożył je, pokazując, że pusto w garściach było.
— A jak drudzy z talarem w kieszeni poczynają? — odezwał się Grzymała. Młodość za skarby starczy, służba nie krzywdzi, dorabiają się ludzie dworsko, trzymając pańskiej klamki.
Na to pan Felicjan nic nie odpowiedział. Grzymała aż się zwrócił do niego, żeby zobaczyć, dla czego milczy i co mu to jest?
— Cóż? dworska służba? nie w smak? — spytał.
Potrząsł głową Feliś.
— Bo widzisz Feliś — mówił Grzymała, — na wsi w tym gnoju zmarnujesz się. Szkoda ciebie do wideł i brony. Jak mi Bóg miły! skapcaniejesz, jak my tu z nieboszczykiem oba; łapcie wdziejesz, zamęczysz się, zachorujesz i zabijesz. Tobie trzeba ludzi. Nie darmośmy cię do szkół oddawali, aż do poezji, mospanie! Czy w palestrze, czy w kancellarji, czy na dworze, chętnie cię przyjmą.
— To prawda — odezwał się cześnikowicz, — ani słowa; lecz gdziekolwiek pójdę, sługą muszę być, gdy w Trzcieńcum ja sam sobie pan.
Rozśmiał się Grzymała.
— Piękne mi państwo, kiedy sobie sam w piecu palić będziesz musiał! Jeszcze póki ja żyję, nie dam ci tego robić... a no, mnie i Niemowie przyjdzie prędzej później na mogiłki wędrować. Motruna też kaszle i ledwo się włóczy... ze smarkatej Pryski pociechy wiele nie będzie. Ze wsi nie ma kogo wziąć.
— A co pomoże jak ja ztąd ubędę! odezwał się cześnikowicz, — albo się przez to co poprawi?
Grzymała się po głowie poczesał palcami, bo miał to we zwyczaju, gdy go co niecierpliwiło.
— Widzisz Feliś — rzekł, — nim my się położymy na niewstanie, ty do tej pory możesz się dorobić.
— Jakim sposobem?
— A głowa i ręce od czego?
Feliś grzał się u ognia milcząc, zadumał się. Stary czekał długo na odpowiedź, i nie mógł się jej doczekać.
— No cóż? co? — odezwał się, — co ty na to?
— Nie wypędzajcie mnie ztąd — rzekł powoli cześnikowicz. Ambicji wielkiej nie mam, trochę wiem, jakie po dworach życie; a jakbym rok popróbował tu posiedzieć i pogospodarzyć?
Grzymała ramionami ruszył.
— Któż ci broni, albo kto cię wypędza? rzekł cicho. Ojcu nieboszczykowi a memu dobrodziejowi najosobliwszemu przyrzekłem święcie, że ci służyć będę — służę czem mam. Tak mi się zdało, że kiedy on o te szkoły dbał, nie do brony i sochy cię sposobił!
Feliś milczał ciągle zadumany.
— Więc cóż? spytał Grzymała.
— Ja też się nie zarzekam niczego... odezwał się cześnikowicz. Gdyby się okazja jaka trafiła, możebym w świat poszedł; tymczasem spocząć tu trochę chciałoby się.
— Cóżeś ty się tak uznoił? uśmiechnął się Adam.
Przyłożyli drewek na komin, który i grzał i świecić musiał, bo innego światła w izbie nie zapalono; rozmowa się nie wiodła, zamilkli.
Nazajutrz Grzymała poszedł po oborach, do gumna, gdzie dwóch młocków owies na nasienie wybijało, obszedł gospodarstwo, popatrzał po niebie, że się coś na lepsze nie zanosiło, i do izby wrócił.
Zastał Felisia też gospodarującego, bo chciał porządek uczynić w tem, co po ojcu zostało.
— Panie Adamie — odezwał się cześnikowicz, — a jakbyście mnie pomogli się rozpatrzyć po kątach?
— Czemu nie!
Wzięli się tedy oba do wyciągania sepetów, otwierania szaf i inwentarza swojej biedy. Na prawdę nie było co robić bardzo, bo po cześniku, krom fascykułów, papierów, dokumentów, których kufer był cały, odzieży i ruchomości mało co pozostało. Najlepszy kontusz, żupan i pasik wziął z sobą do grobu; co po tem było pożądniejszego, syn odłożył i uścisnąwszy Grzymałę, jemu oddał. Zostały dwie karabele, z których jedna od parady, i sygnet z krwawnikiem, z herbem Sobków, bo szlacheckie godła na innym kamieniu rznąć się były nie zwykły, tylko na krwawym, tak jak herbowe pole, krwawo wysłużone, najczęściej purpurowe było. Strzelba jedna długa, z zamkiem popsutym; druga jeszcze dobra. Kulbaka i siodło paradne, aksamitem spłowiałym obciągnięte, dawno nieużywane a od molów mocno poprzegryzane. Zbroja żelazna z krzyżem na piersi mocno zardzewiała; kolczuga stara z misiurką srebrem okutą; ryngraf z Matką Boską i Św. Józefem.
Wszystko to z kątów powyciągali, cześnikowicz obejrzał, i nie wiele już pozostawało...
Poszli tedy do czeczotkowej szkatułki, która u łóżka stała, i wynieśli ją na światło do pierwszej izby. Tu w papier uwinięte były obrączki ślubne, dukat z Matką Boską, różaniec nieboszczki matki, kilka jej listów, laku kawałek, sprężyna od zegarka, guzików kilka pozłocistych, flaszeczka z wyschłym olejkiem różanym i parę modlitewek skutecznych, przepisanych na różnych papierkach.
Pieniędzy, po pogrzebie i jałmużnach, nad talar i kilka groszy nie było.
— Z czemżeś ty mnie, panie Adamie, w świat chciał wyprawić? — spytał Feliś.
Stary po głowie się potarł.
— W stodole nie ma nic, chyba co na nasienie, i przeżycie na przednówku, a Bóg raczy wiedzieć, czy tego roku urodzi?
— A czemu urodzić nie ma? — odparł Grzymała. Żyto posiane na najlepszym kawałku, na Wieruchowszczyźnie, da Bóg proso i len sypniem na łęgu, a że woda nam już trzy z rzędu, to świętojanka, to jakóbówka szkodę robiła i zabierała posiewy, chyba Bóg nie łaskaw, w tym roku się ostoim... I w stodole też... począł Grzymała z namysłem, ale się wstrzymał...
No... na stodołę, prawda, nie ma co rachować. Omłotu żytniego jest kupa, ale z tego pociechy nie będzie; nieomłóconego kilka kop, owies, tyle co na nasienie i dla szkap z sieczką... Jęczmienia drugi rok nie mamy...
Zadumał się Grzymała.
— Czyśmy komu co winni jeszcze? spytał cześnikowicz.
Tak zagadnięty pan Adam, pasa na sobie pociągnął, i rzekł:
— Nie bez tego... Zelmanowi talarów bitych pięć tynfów dwa.
Przypominał dalej, ale cedząc z wolna, aby nie nastraszyć sieroty.
— Breslauerowi we Włodawie, siedm z czemś.
— A więcej?
— Jużci i proboszczowi trzy.
— Jeszcze się co znajdzie? badał nieśmiało Feliś.
— Dwa talary pożyczył nam Chwedor Borzobohaty, ale z temi nie pilno. Chłop siedzi na pieniądzach, garnczków ma pozakopywanych nie wiem ile, tylko się tai. Ojciec jego już sławny był z tego, że u niego nigdy stogi się nie omłacały, aż drugiego roku. Temu nie pilno.
Westchnęli. Kilkanaście talarów z prowizyą dla biednego dziedzica stanowiło kapitał niemały.
Chudoba dworska ledwie starczyła gospodarskim potrzebom, a Borzobohaty miał i liczniejszą i tłuściejszą niż pańska. Wołów roboczych dwa, z których jeden łysy, stary, już na Żyda patrzał, byle go czem odkarmić, krów liczono trzy, jałówek dwie, cieląt dwoje, koni troje. Z tych klacz stara bułana, na jedno oko była ślepa i podpalona. Kilkoro gęsi, kilkanaście kur, dziesięć owiec czarnych — oto wszystko.
Sprzedać z tego inwentarza cokolwiek bądź niepodobna było, a gdyby na łysego się nawet kupiec znalazł, trzeba go było zaraz młodym zastąpić, bo na cielęta czekać nie miał czasu gospodarz. Orka wprawdzie na piaszczystych polach lekka była i sochę tam lada biedactwo pociągnęło, ale na łęgach, gdy się muł zsiadł i zapiekł, chudoba się męczyła strasznie i musiał dwór mieć swoją. Jeden Borzobohaty wychodził z uprzężą dobrą na pole; ze trzech innych gospodarzy, Andruk miał wolęta chude, a Chmura z Wronkiem sprzęgali się do roboty.
Pola dużo, jałowiało przez to... lecz gdyby się zmógł nawet dziedzic na lepszą oborę, rąkby mu do niej zabrakło. We czterek chatach nie zbyt „siemienistych,“ więcej było dzieci i wyrostków niż parobków. Gdy się przyszło rozpatrzyć we wszystkiem, ręce opadały. Grzymała wzdychał. Dźwignąć się nie było prawie sposobu. Wiedział to może i Feliś, lecz nie mówił nic; chodziło mu po głowie, że jakiśby przecież środek na to znaleźć się powinien.
Tak cały dzień prawie przegawędzili chodząc po kątach, i stękając. Z południa plucha na pół śnieżna trochę się przejęła; Grzymała oknem wyjrzał i chciał wychodzić, gdy do izby wpadł Niemowa.
Wyglądał strasznie biedny człek z głową ostrzyżoną krótko a brodą na pół siwą na cal odrosłą, z oczyma czarnemi wypukłemi, z piersią obnażoną, bosy, w koszuli tylko i spodniach u dołu słomą do nóg poprzywiązywanych, — czemś czy przestraszony czy nadzwyczaj zdziwiony. Ręce się mu trzęsły i usta krzywiły. Palcami wskazywał po za dwór, i wydawał krzyk dziwny: Hu! hu!... jakby się tam coś niezwyczajnego stało.
Nie mogąc go dobrze zrozumieć, wypadł na ganek Grzymała, i w stronę wskazaną patrząc, zobaczył — istne w Trzcieńcu dziwo.
Małą drożyną wiodącą ku dworowi, jechał powóz ciężki i ogromny. Była sama roztopów pora, błoto straszne. Gdzie niegdzie zamróz trzymał, ale w wielu miejscach do gruntu puściło i koła się rznęły głęboko. Droga też prowadząca do Trzcieńca nigdy większych powozów nie widywała i nie była dla nich przeznaczona; koleje wązkie wybijały wozy. Tu i owdzie rowek wymyły wody, stał jakby brodek, leżały kamienie, chróst i kołki, któremi się grzęznący ratowali. Słowem, droga była w świecie najokropniejsza zawsze, a onego wiosennego czasu, piekielna dla wozu, straszna dla kałamaszki, dla landary niemożliwa.
Prawda, że owo zjawisko ciągnęło sześć ogromnych koni, w chomątach ciężkich; ale machina była jak dom wielka, wisząca na drągach i pasach, na których kołysząc się istotnie na imię kolebki zasługiwała.
Na jednym z koni siedział wyrostek, na wysokich kozłach woźnica w delii i kołpaku, na stopniach z obu stron stała służba. Powóz był widocznie pański, ale jak się tu zabłąkał, zkąd wziął, tego Grzymała pojąć nie mógł, a Niemowa, który raz pierwszy w życiu widział coś podobnego, śmiał się, ręce podnosił i krzyczał:
— Hu! hu!
Z postawy jego widać było, że nie dotrzyma, i gdy się zbliży ów potwór — pierzchnie.
Grzymała stał jak wkuty.
Powóz posuwał się nadzwyczaj wolno, zapadał niekiedy to jedną stroną, to jednem kołem, a naówczas służba się rzucała i podtrzymywała, ażeby nie runął. Z po za skórzanych firanek widać było wysuwające się ręce, to z jednej, to z drugiej strony.
Patrząc zdala na tę podróż po wertepach, litość brała nad końmi najprzód, potem nad ludźmi. Oprócz tego Grzymała i później za nim wybiegający Feliś przejęci byli uczuciem innem, ogarniał ich wstyd i strach.
Oczywiście zdala ów dostojny podróżny, zobaczywszy ogromny dwór, został pozorem jego uwiedziony. Zdawało mu się pewnie, że tu znajdzie godną siebie gospodę. Tymczasem wrota wiodące na podwórze były dla skromnych wozów i bryczek stworzone, nie dla takiej bajecznej landary; sześciu koni owych olbrzymich nie było gdzie pomieścić, a w nizkie wrota ani ich można było wprowadzić. W dziedzińcu uszczuplonym ogrodzeniem zawrócić z tą machiną było niepodobna...
Cóż dopiero ludzi i konie i pana nakarmić?
Wszystko to przez myśl przechodziło przestraszonym i strapionym. Stali milczący, nie śmiejąc nawet odezwać się do siebie: Co to z tego będzie?
Staropolska gościnność nie dozwalała ani pomyśleć, żeby zabłąkanego podróżnego od wrót odprawić. Grzymała spojrzał na cześnikowicza; ten na niego.
Tymczasem choć landara się toczyła niezmiernie powoli, czasami nawet przystając, bo konie były zhasane, i para z nich buchała jak z kotła, a woźnica dobrze batem musiał szkapy smagać, gdy powóz zapadł tylnemi kołami, — zawsze jednak zbliżało się to widocznie, i już przewidzieć było można moment ów straszliwy, gdy konie u wrót staną, a ludzie do dworu przybiegną.
Choć płot z chróstu, opasujący dziedziniec, nie był stary i miał swą wartość, bo rąk do zbytku nie było (nie licząc łozy i kołków) — Feliś widział, że go przyjdzie na ołtarzu gościnności poświęcić i złamać.
Toby jeszcze najmniejsze było, lecz — co dalej? Jak tu takiego magnata przyjmować? Czem? Piwnicy całkiem nie było w Trzcieńcu, a w loszku ani butelczyny. Baryłka wódki siwuchy, którą się Grzymała pokrzepiał, do której Niemowa się uśmiechał, stanowiła jedyny trunek w domu... Zapasów żywności, oprócz kilku serów, wędzonych kiełbas, pary półgęsków i czerstwego chleba nie było tak dalece.
Owies młócono — na zasiew!
Sześć pańskich koni głodnych mogło skompromitować nadzieje przyszłego roku...
Stary sługa i młody dziedzic patrzali na siebie z niewymowną trwogą, ale zarazem z ową rezygnacyą heroiczną, która spełnieniu obowiązku gościnności szlacheckiej towarzyszyła. Szlachcic rozłamywał się chlebem w drodze, w domu płot musiał bodaj wyłamać dla gościa.
Nie szło o wypróżnienie śpiżarni, choćby jutro głodem mrzeć miano, lecz o to, jak się przyznać, że w niej godnych gęby pańskiej zapasów nie ma?
Zarumienił się Feliś i pobladł, Grzymała głowę poskrobał i pasa pociągnął.
Landara żółwiemi krokami posuwała się coraz bliżej, i już słychać było: „Wio!“ woźnicy i pokrzykiwania służby, prychanie koni, i pisk powozu nienawykłego do podobnych przejść, od których wnętrzności jego skrzypiały.
Feliś i Grzymała stali jak skamieniali. Niemowa widząc, że ta straszna rzecz już już się pod wrota podsuwa, prychnął jak kot, który się psu broni.
— Pch! pch! — huknął, i sadząc ogromnemi kroki przez kałuże, puścił się ku szopom, dopadł drabiny, schował się na wyżki. Żadna siła ludzka nie byłaby go powstrzymała, tak okrutna ogarnęła nim trwoga. Motruna z gębą otwartą, Pryska z ustami zamkniętemi fartuchem, stały tuż nieledwie gotowe dobry przykład dany im przez Niemowę naśladować.
W tej chwili przednia para koni, pod samiuteńki płot przybywszy — stanęła. Skoczyła służba ze stopni i dostrzegła, że powóz na żaden sposób przez ciasne wrota nie wejdzie.
Grzymała heroicznie, chłodno posunął się ku wjazdowi, i własnoręcznie wrota naprzód odrzuciwszy na bok, jedno przęsło płotu pochwycił w silne dłonie, machnął niem parę razy, aby kołki obluzować i na ziemię obalił.
Skinął potem poważnie na woźnicę, że droga stoi otworem, landara poruszyła się, zatrzęsła, zakołysała, zapiszczała i majestatycznie wtoczyła się szukając ganku.
Dawny zajazd do domu stał zabity deskami. Grzymała pokazał róg dworu, do którego przystęp był wązki i nieco balijkami zastawiony, ale musiano się tu skierować, bo innego nie było.
Z powozu dwie wielkie ręce się ukazały, przystąpił do stopni gospodarz z głową odkrytą i ukłonem gościa powitał...
Co to za gość mógł być, nikt się nawet domyślać nie umiał. W sąsiedztwie wprawdzie majętności były znaczne, do wielkich domów należące, księcia chorążego Radziwiłła, Sapiechów, dawne Pociejowskie, które był właśnie podskarbi Fleming zagarnął, ale panowie ci rzadko zaglądali po kątach, dla polowania tylko, albo czasu sejmików, gdy szło o przeprowadzenie kandydatów swoich, widzieć ich było można po miasteczkach i gościńcach. Tu z powozu i dworu znać było, że jechać musiał senator nielada i magnat wielki, za którym gdzieś reszta jego ludzi i furgonów pozostała; nikt jednak zrozumieć nie mógł, jak i po co w ten kąt zapadły przywędrował.
Pan Felicyan zbliżył się jako gospodarz honory czynić zmuszony, z głową odkrytą, lecz fantazyi bynajmniej nie straciwszy. Spojrzał w głąb: na pierwszem miejscu siedział człek niemłody, słusznego wzrostu, dosyć jeszcze przystojny, z niemiecka ubrany i twarz też mający jakąś nie naszą. Oczy mu nad śniademi policzkami świeciły bystro, czarne, niecierpliwe, i usta kręciły dziwnie, sam też rękami i nogami miotał, jakby mu na miejscu ciężko było usiedzieć. Peruka i kapelusz temi ruchy nadwerężone zdawały się kłócić z sobą; futerko, którem był okryty, pomięte było i stare... rękami po kolanach przebierał i rwał się już wysiadać.
Naprzeciw niego w polskim stroju podróżnym szlachcic siedział, dworak znać zażywny, twarzy rumianej, z wąsem spuścistym, oczu niebieskich mocno wypukłych, równie szparkiego temperamentu, bo już chciał, uprzedzając pana, z landary wyskoczyć, gdy z niemiecka ubrany, ręką go nazad w powóz popchnął i sam się wychylił. Oczy wraził zuchwale w pana Felicjana, obejrzał się na dwór i dziedzińczyk, i bez żadnej ceremonii począł akcentem cudzoziemskim:
— Jak się nazywa?
Stosowało się to do Felicyana, który w tej formie interpellacyi do siebie wystosowanej nigdy nie słyszał jeszcze, i skrzywiwszy się nieco, obejrzał po za siebie, jakby szukał tego, o którego pytano.
— Kto? — zapytał.
Podniesionym głosem i z wielką niecierpliwością już nie zagadał, ale zakrzyczał siedzący w powozie:
— Jak się jegomość nazywa?
— Ja?? Felicjan Brochwicz Sobek, do usług pańskich — odparł chłodno dosyć młodzieniec.
— A miejsce? wieś? hę? — wołał przybyły.
— Trzcieniec Wielki — rzekł śmiejąc się gospodarz, — choć w istocie on już dziś się stał bardzo maleńkim.
— Jest gdzie popaść? rzucając się ciągle, mówił siedzący w powozie.
— Czem chata bogata, tem służę, — odezwał się śmiało Felicjan. Uprzedzić tylko muszę pana, że chudym pachołkiem jestem i wygody u mnie nie znajdzie. Co jest tem służę!
Przybyły już więcej nie pytając, z pośpiechem wielkim począł się dobywać z powozu, co mu nie łatwo przyszło, bo się do tego brał zbyt żywo. Zbliżył się Felicjan, Grzymała i własna służba pańska, podając mu ręce. Wydobyto go z landary, zaplątanego w futerko i gniewającego się na własne nogi, któremi rzucał pociesznie, bo chwilę spokojnym być nie umiał.
Na tem się nie skończyło...
Powóz stanął był nieco opodal od ganku tak, że pomiędzy nim a suchym progiem przestrzeń była dosyć znaczna, zajęta kałużą i błotem. Niepodobna było wykwintnego obuwia pańskiego na despekt narażać, i Grzymała dał ręką znać, aby się wstrzymano z dalszym pochodem; skoczył ku dworowi, tarcicę leżącą pod nim schwycił, rzucił ją w kałużę i suchą drogę usłał.
Nie uważał tylko w tym pośpiechu i gorącej chęci usłużenia, gdy deskę rzucił, iż woda się musiała rozprysnąć i błotem obrzuciła wszystkich, pana Felicyana, dwornię i samego dostojnego gościa, który rzucił się gniewnie, jakby Grzymałę pięścią chciał walić, lecz się wstrzymał i poszedł ku gankowi.
Dwornia po cichu śmiała się z tego wypadku.
Szli tedy pontificaliter do izby wszyscy: pan, jego towarzysz, Felicyan i Grzymała na końcu, ręką gładząc włosy. W jedynej tej izbie ranny ogień szczęściem nie wygasł był na kominie, i zaraz do niego drzewek przyrzucono, aby podsycić.
Tu dopiero na świetle dziennem mógł się gospodarz gościowi dobrze przypatrzyć, a najprzód twarzy, w której jakieś wielkie wzruszenie lewą jagodę w dziwne drganie wprawiało. Oblicze było pańskie, dumne, rozumne, żywy nad miarę temperament okazujące.
Towarzysz pański, który przy nim tak pokornym był, że mu wnet sam zaczął stołka szukać i kapelusz odjął, uprzedzając sługi, pomimo to także buty miał duże i łatwo było zgadnąć, że sam na sam takby zawadyacko dokazywał, iżby go uchodzić nie było łatwo. Gospodarowali już w izbie, jakby ona do nich należała. Prychnął otyły jegomość, że krzesła nie było, i na stołku podłożył chustkę, którą zdjął prędko z siebie; obejrzeli się po ubogiem mieszkaniu, okazując pewne nieukontentowanie, że tak źle trafili.
Gospodarz stał z boku, mając za sobą w odwodzie Grzymałę, tulącego się do kąta, i czekał co dalej Bóg da, zachowując zimną krew i wcale pokornej nie przybierając miny.
Z niemiecka ubrany pan począł mu się naprzód przypatrywać, i pomyślawszy nieco, odezwał się głosem dziwnym, prędko i nakazująco a gorączkowo:
— Dziedzic wioski? hę?
— Tak jest, — odparł Felicyan, — i chciałbym mieć to szczęście wiedzieć, kogo u siebie przyjmuję?
Zdziwił się trochę i skrzywił gość usłyszawszy to pytanie, jakby mu się zdawało, iż go przecie cały świat znać musi, a jakby zagadnienie to wprost ad personam uczynione, uwłaczającem dla siebie znajdował.
Prychnął tylko, a towarzysz pański postąpiwszy krok, rzekł z cicha:
— Jaśnie wielmożny graf Fleming, podskarbi z Terespola.
Skłonił się z lekka młodzieniec, lecz spodziewanego może wrażenia to na nim nie uczyniło, pomimo że pan generał artylleryi koronnej, podskarbi litewski, starosta szereszewski i brzeski, świeżo od Pocieja strażnika litewskiego nabywca dóbr Włodawy, Rożanki, Rzeczycy i Zdzitowiec, był dzięki własnemu znaczeniu na dworze i kolligacyi z Czartoryskimi, jednym z najmożniejszych panów w okolicy.
— Jaśnie wielmożny graf, — dodał towarzysz, w drodze nieszczęśliwie zabłądził.
— Furman szlagi! — przerwał podskarbi, i stuknął o stół.
— Dokądże jaśnie wielmożny graf jechał? — zapytał Felicyan.
— Do Kaplonosów, — rzekł cicho spytany, — dla dyfferencyi z Holeszowem!
Grzymała słysząc to, przeżegnał się zdziwiony.
— Gdzie tędy do Kaplonosów! — zawołał.
— Szlagi! — powtórzył Fleming. Powiedział: wie drogę! Ludzie zostali, a my tu! hę! Dziura, piekło, żaden gościniec! szlagi!
Grzymała, który wcale też nie był wielkością pana onieśmielony, dodał:
— Na to się poradzi i da przewodnika do Kaplonosów, to mała rzecz!
— Mała rzecz! wielki czas! — zawołał Fleming gniewnie. — Konie zmęczone, a ja!
Pomacał się po bokach.
— To jest piekło nie droga! tędy nikt nie jeździ?
— Oprócz fur z gnojem i po drwa do lasu! — dokończył chłodno Grzymała, — a podskarbi podchwycił za nim ze złością:
— Ja! gnój, drek! wozić po te drogi!
Wszyscy zamilkli widząc gniew pański; podskarbi popatrzał na Felicjana.
— A co jeść? nie ma co jeść? — zapytał.
— Wątpię, żeby to, co jest, godnem było ust pańskich, — odparł gospodarz, — jaja się znajdą, chleb razowy, masło, mleko. Jestem człowiek ubogi.
— A dla czegoż jesteś ubogi? — podchwycił Fleming. — Młody człek, taki zdrów, silny, niepowinien być ubogi.
— Tak Bóg dał — odparł Sobek, — ojciec zubożał, jam się jeszcze nie miał czasu dorabiać. Niedawno mi go śmierć zabrała...
Tu westchnął.
— Szlachcic? — spytał Fleming.
— Stary szlachcic, herbu Brochwicz — odezwał się dumnie chłopak. Mieliśmy to szczęście, że dwa domy pańskie naszą się fortuną pożywiły: Radziwiłłowie i Ciołkowie z Żelechowa. Dla tego może nam, to jest mnie, czterech chłopów zostało.
Fleming się rozśmiał.
— Cztery chłopy! Herr Jesus! ale dwie ręce zdrowe i głowa! — Uderzył się w czoło.
— Chodził do szkół? — dodał.
— Aż do poesica, — rzekł Felicjan.
— No, to do palestry — zaśmiał się podskarbi, wskazując na towarzysza swojego, którym był Antoniewicz, patron trybunału i plenipotent pański.
— Nie mam ochoty! — odparł gospodarz.
— Na pański dwór — dodał Fleming.
Sobek zamiast odpowiedzi spojrzał dosyć hardo. Zamilkli na chwilę.
— Każę przynieść, co mam do jedzenia — rzekł, kłaniając się i wychodząc gospodarz.
Gdy się sami zostali, podskarbi się uśmiechnął, i na czoło pokazując zamruczał:
— Cztery chłopy a fumy szlacheckie jak na stu chatach! Polski szlachcic!
Antoniewicz, który też miał prawo do tego tytułu, trochę się skrzywił, a Fleming rozśmiał. Jakby dla uczynienia dywersyi, wszedł jeden ze sług pana podskarbiego, i spytał, czy puzderko z winem i wódką, które cudem się w powozie znalazło, ma dobyć? Za nim tuż kroczący Grzymała, nie czekając odpowiedzi pana, odezwał się głośno:
— A pewnie, bo u nas oprócz wody i bardzo śmierdzącej kotłówki, nie ma nic.
Rozłożył ręce. Fleming skinął na sługę, i Antoniewiczowi ręką pokazał, że pić co nie ma, ale jest duma szlachecka.
Poszli więc po puzderko.
Nim w kuchni jadło przygotowano, Fleming z gniewu i złego humoru szczęśliwie ochłonął. Rozglądał się po izbie i ubogich sprzętach, zdając się dziwić, że tu ludzie żyć mogli. Antoniewicz stał oparty o stół, siąść nie śmiejąc w obliczu pana.
Naprzeciwko Motruna z Pryską warzyły jaja, zniosłszy co najświeższych z pół kopy, lecz nie umiały ich inaczej zgotować tylko po szlachecku, to jest na twardo. Dodano kiełbasę wędzoną, masło solone z faski, chleb razowy i — kwaszone ogórki, nieunikniony przysmak, każdej przekąsce towarzyszący.
Wszystko to pan Felicjan przy pomocy Grzymały, gdyż bosonoga Pryska, w czarnej koszuli na żaden sposób nie mogła i nie chciała wystąpić, — zanieśli do izby. Nakryli grubym obrusikiem stół, i pan Antoniewicz popatrzawszy na śniadanie, puzderko otworzył. Pił tedy najprzód pan podskarbi, potem Antoniewicz do gospodarza, i utraktowano Grzymałę, który sobie nie przypominał, kiedy pił coś tak przedziwnego.
— Prawdziwa ambrozja, nektar — szepnął gładząc się po piersi.
W milczeniu, z rezygnacją, wziął się do otłukiwania jaj Fleming, z których same żółtka wybierał; powąchał parę razy chleba, spróbował go ukąsić i wyplunął. Popatrzał krzywo na ogórki, kiełbasy ukroił, wyegzaminował ją i odważył się zjeść kawałeczek.
Około powozu tymczasem, z którego puzderko wydobyto, dwór pana podskarbiego z panem Grzymałą rozprawiał o dalszej drodze do Kaplonosów. A że panu Adamowi pilno było zbyć się co rychlej nieproszonych gości, których koniom na podróżnych żłobkach owsa na nasienie przeznaczonego, z bólem serca zasypać musiał, zaraz się tem zajął, ażeby parobczak od Borzobohatego na konia siadł i powóz do traktu prowadził. Posłano Pryskę pędem na wieś i nakazano Antkowi w mig z koniem się stawić.
Fleming zjadłszy jaj dosyć, a napsuwszy ich dużo, raz się jeszcze napił, i zobaczywszy stojącego Felicjana, kiwnął nań, aby ku niemu przystąpił. Uczynił to chłopak ani zbytniej pokory, ni dumy nie okazując niepotrzebnej.
— Po łacinie? — począł pytać.
— A czegożbym się w szkołach uczył? — rzekł Sobek, — po polsku u nas nie uczą, bo to każdy z domu przynosi. Gradus ad Parnassum skończyłem.
— Po co Parnassu! — ruszając ramionami wtrącił podskarbi, i ręką po stole ruszając, mówił dalej:
— Kalligrafia?
— Niczego — uśmiechając się odezwał egzaminowany.
— Do kancellaryi ochota?
Potrząsnął głową Sobek.
— Niewielka!
— A do czegoż wielka? — spytał Fleming.
— Największa byłaby do roli, gdyby i na czem i z czem gospodarować było — mówił Felicjan.
— I! wasze gospodarstwo — rozśmiał się podskarbi, — polnische Wirthschaft! Wy nie umiecie gospodarować.
— Bośmy się nie mieli czasu nauczyć — odparł śmiało Sobek, — siedzieliśmy przez dwieście lat na koniu, z szablą, na kresach, przeciw dziczy pogańskiej, a baby u nas z włodarzami gospodarowały.
— No, to teraz czas — odrzekł podskarbi, — z kredką, z główką, pięknie! Ja wziąłem po Pocieju Włodawę i Rożankę i te nieszczęśliwe Kaplonosy, pięknie! Zobaczycie, co ja z nich zrobię. Z Błotkowa zrobiłem Terespol; byłeś w Terespolu? — spytał.
— Nie, dotąd nigdzie nie bywałem — rzekł Sobek, nie było czasu, teraz znowu trzeba swojego zagona pilnować.
Podskarbi ręce podniósł.
— Cztery chłopy! — rzekł śmiejąc się, — cztery chłopy!
— Co robić, kiedy pan Bóg nie dał więcej? — szepnął Felicjan.
— Pan Bóg się do was i do waszych chłopów nie miesza — począł żywo podskarbi. A na co ci dał rozum??
Sobek nic nie odpowiadał; ten dalej mówił zacinając z niemiecka:
— Waćpan jesteś młody, silny, nie głupi.
Sobek się skłonił, choć komplement nie był nazbyt gładki.
— Na cztery chłopy nie ma co robić! Trzeba iść szukać służby i grosza się dorabiać. Jak za młodu będzie cztery chłopy, na starość nie zostanie i jednego, hę??
Spojrzał na Antoniewicza, który święcie głową słowa pańskie potwierdzał. Tymczasem Sobkowi się wyrwało:
— Ale ja na moim zagonie panem jestem, na cudzym byłbym sługą.
Usłyszawszy to podskarbi, zarumienił się.
— Szlachcic polski! — zamruczał, — sługą! sługą! A któż nie służy? Ja jestem sługą Króla Jegomości, Król Jegomość podlega Cesarzowi i Imperyi, Cesarz Panu Bogu, a acan chcesz panem być — na cztery chłopy!!
Śmiał się mocno, Antoniewicz mu pomagał. Pan Felicjan milczący stał i słuchał.
— Acan mnie nakarmił, ja dam za jaja dobrą radę. Przyjedź waść do mnie do Terespola, zgłoś się do Morochowskiego, niech on mnie powie — jak? Sobek?
— Sobek — jaśnie wielmożny panie.
— Ja cię będę promować!
Skłonił się pan Felicjan, choć może nie tak nizko do kolan pańskich, jakby pan Antoniewicz życzył, bo się skrzywił.
— Pamiętajże! przybywaj, póki ja o waszeci i o popasie tym nie zapomnę, bo u mnie na głowie dużo rzeczy.
Grzymała stojący u progu, odezwał się cicho:
— Już ja mu przypomnę i wyprawię do łaski jaśnie pana.
Fleming popatrzał na wielce niepoczesnego starego.
— Kto? — spytał.
— Adam Grzymała! — rzekł, kłaniając się sługa.
— Szlachcic? — sarkastycznie dodał podskarbi.
— Samo nazwisko dowodzi! — rzekł, dumnie prostując się stary i gładząc czuprynę, — de illustrissima stirpe Grimalitarum.
— Szlachcic!! — powtórzył ramionami, zżymając Fleming. Tu wszystko szlachcic! W łapciach szlachcic, w siermiędze szlachcic.
— I w dziurawych butach! — dodał niezmieszany Grzymała.
Fleming śmiał się, aż mu łza pociekła.
— Mój Antoniewicz — odezwał się nagle, spojrzawszy w okno, — jechać czas do tych paskudnych Kaplonosów!
Ruszył się i Antoniewicz i Grzymała przed ganek zobaczyć, czy konie dojadły i czy już je ludzie zaprzęgli. Woźnicom i dworowi pilno było z pustego domu, gdzie im ledwie prostej wódki, sera i chleba dano, stali więc w pogotowiu, i Borzobohatego chłopiec na grubej kobyle, podesławszy sobie worek z trochą siana, we wrotach już czekał. Dano znać, ruszył się pan Fleming. Spojrzał raz jeszcze na Sobka, i po ramieniu go klepiąc, dodał:
— Szlachcic cztery chłopy, do Terespola. Rozumie? Znajdziemy jemu lepsza robota!
Skłonił się powtóre Sobek, i nie niżej, niż wprzódy. Zaczęto wyprowadzać do karety podskarbiego, który się już rwał co prędzej. Rozpoczął się pochód przez kładkę, która się uginała, pośpieszył za swym panem Antoniewicz i dano znak do jazdy.
Ruszył się ciężki powóz zwolna tąż samą drogę, jaką się tu dostał, przez kałuże i dziury dobijać do traktu. Lecz mając teraz przodem jadącego Antośka, który wskazywał suchsze objezdki, prędzej się wydostał na piaski.
Cześnikowicz, Grzymała, Motruna, której dano pół talara, Pryska, która dostała pono tynfa, nawet nieco ośmielony Niemowa, wydobywszy się z wyżek, długo stali i patrzali, jak powóz oddalał się od Trzcieńca.
Jako wspomnienie po tych odwiedzinach, zostało rozsypane na dziedzińcu siano, skorupy od jaj, złamany płot, który zaraz podniesiono, zasępiona twarz Grzymały, i dosyć obojętne usposobienie Felisia, niebiorącego bardzo do serca oświadczonej mu pańskiej łaski.
Stary sługa nie gniewał się na Opatrzność, która tu wielkiego pana jakby umyślnie sprowadziła, ale markotny był na Felicjana, że się hardo stawił i znaleźć nie umiał.
Gdy weszli z nim razem do izby, stary sługa począł mu wymówki czynić, rozbierając punkt po punkcie, jako najprzód niepotrzebnie swe ubóztwo wygadał i z niem się odkrył, gdy można było przypadkowym składem chwilowych okoliczności niedostatek tego i owego wytłómaczyć; zamiast czterech chat przynajmniej o piętnastu legitime dawało się mówić, bo niemal po tylu pustki stały odłogiem na piaskach; na ostatek i to miał za złe wychowańcowi, że się na pokorę nie zdobył, niżej nie kłaniał i nie dziękował za obietnicę promowania. Lecz Feliś był po młodemu hardą duszą, i na tej polityce, która kłamać i kłaniać się każe, wcale się jeszcze nie znał; uściskał Grzymałę.
— Daj mi ty pokój stary — rzekł, — ja sobie z tych łask podskarbiego nic nie czynię. Będę albo i nie będę z nich korzystał, pojadę albo i nie pojadę, a zajrzawszy do Terespola, jak mi się tam nie podoba, czmychnę nazad, że tyle mnie i widzieli.
Zniecierpliwił się stary pan Adam.
— Jam sługa — rzekł, — ale mi ojciec opiekę zdał nad tobą; otóż ci powiadam, że pojedziesz do Terespola, i musisz tam pobyć. Dosyć biedy zaznaliśmy, kiedy się można z niej dobyć, a okazję sam Pan Bóg daje, kiepby był, ktoby nie korzystał.
Feliś zamilkł, bo starego niemal jak ojca nawykł był słuchać i szanować.
Niebawem więc, nie dając projektowi zastygać, zaczął Grzymała sztyftować wszystko do podróży. A było o czem myśleć, bo począwszy od konia do czapki, musiano każdą rzecz obejrzeć, ocenić i wyłatać. Felicjan wedle swojego humoru, nie chciał się wcale z ubóztwem kryć i wysadzać nad siłę; Grzymale, który powtarzał, że jak cię widzą tak piszą, szło o to, aby wychowaniec choć skromnie, ale porządnie na dworze pańskim się pokazał, bo tam o śmieszków i żartownisiów, co radzi ze wszystkiego szydzą, nie było trudno.
— Zechcą się ze mnie śmiać — odparł cześnikowicz, — no, to co? Jeżeli z dobrego serca się pośmieją, sam im pomogę; jeżeli ze złej woli, to się wyrąbiemy, a jak ich pokiereszuję, dadzą pokój.
Grzymale podróż ta spać nie dawała: zagadywał o nią rano, mówił przy obiedzie, rozprawiał wieczorem, myślał w nocy, bo na niej budował wiele.
Potajemnie tedy, pod pozorem interesu do szewca, wybrał się do Kodnia dla dostania języka o podskarbim, i powrócił trochę markotny z wielkim zasobem powieści, które na dworze sapieżyńskim uzbierał.
Wydał się z tem, że Felisia pan Fleming sam do Terespola zaprosił, czemu mu winszowano, bo w Brzeskiem województwie, a i dalej, pan podskarbi trząsł, jako chciał, ludźmi i co chciał dokazywał. Możnym i rozumnym go głosili wszyscy, chociaż niepomiernie gorącym, impetycznym, do cholery skłonnym i samowolnym. Lecz że dobra miał rozległe, gospodarstwa liczne, stosunki wielkie, ludzie się przy nim żywili dobrze, i plenipotenci, dworcy, mecenasi, pomocnicy, słudzy, wszyscy przy nim grosza się dorabiali.
— Takie szczęście odepchnąć, gdy się samo stręczy — mówił stary, — szalonym trzeba być.
Sobek na to mało odpowiadał, a jednego wieczoru rzekł:
— Co dla jednego szczęściem, dla drugiego biedą być może. Ja się płaszczyć i pochlebiać nie umiem, narazić się łatwo potrafię, naówczas zemsta pańska potężniejsza niż łaska, i zamiast korzyści, do domu wniosę biedę.
— A od czegóż rozum! — zawołał Grzymała. Pan Bóg łaskaw, i wy głupstwa nie popełnicie, chcąc głową mur przebijać, i on wam uczciwego punktu honoru za złe nie weźmie!
Słowem, przy swojem stał sługa, panicza całował a wyprawiał. Stanęło tedy na tem, że gdy się ociepli, zazieleni, pora będzie do podróży przyjemniejsza, Felicjan się do Terespola wybierze. Więc stary w niebo poglądał, liście na drzewach liczył, pogodę wróżył, tak mu chłopca wyprawić pilno było.
Feliś jakby głuchego udawał.
Popstrzykali się czasem, lecz nim się rozeszli, zgoda najlepsza następowała, a Grzymała w swoje bił: — jechać trzeba.
— To się pojedzie — mówił Sobek obojętnie.
— Jechać póki śniadania i popasu nie zapomni — przynaglał Grzymała.
I śmieli się, Feliś ulegać musiał.
Zamawiał też sobie stary, aby zbytnio do domu nazad Sobek się nie kwapił, bo się gospodarstwo bez niego obejść może; i dowodził tego praktycznie, sam się około niego jak najmocniej krzątając. Felisia prawie nie dopuszczał, każąc mu się ze strzelbą i niewodkiem bawić. Nigdy może stary tak gorączkowo czynnym nie był, a widząc go tak zajętym, tknięty tem do żywego Feliś, rwał się sobie do jakie takiej roboty tak, że go raz stary złapał łupiącego łuczywo, co było funkcją Niemowy.
— A! tego to już nadto! — krzyknął, odbierając siekierę, — jak mi Pan Bóg miły! Na dwór się wybierając, ręce sobie psuć około takiej roboty, jakby nie było dla ciebie co lepszego! Choćbyś sobie co z książek i łaciny przypomniał — łuczywa nam, Bogu dzięki, nie zabraknie!
Siejba się rozpoczynała, roboty więc było dużo, Grzymała koniecznie chciał wyprawić chłopca, nim się kosowica rozpocznie. Codzień więc przypominał i napędzał, a gromił za ociąganie się i lenistwo.
Wcześnie obmyślał sam, jak się do Terespola Sobek dostanie. Z koniem był kłopot największy, kałamaszką ani wozem, choćby najlepiej wysłanym, jechać nie wypadało, już i dla tego, że człowiekaby z sobą musiał brać, a nie było kogo, bo rąk nie mieli do zbytku. — Tymczasem pod siodło żaden z trzech koni dworskich dla młodego chłopca się nie nadawał; chabety były małe, grube, kłapouche i niepokaźne, do bron i w chołoble połatawszy, a pod wierzch chyba Żydowi. Nic więc nie mówiąc Felisiowi, stary konia wierzchowego, roślejszego, dostał pożyczanym sposobem w Sławatyczach u handlarza, pod ciężkiemi warunkami, które wziął na siebie. Koń był gniady, rosły, choć bez regestru już, ale się dosyć dobrze prezentujący. Szyję miał niegdyś przestrzeloną w jakiejś potrzebie, lecz tego widać teraz nie było. Nogi trochę zmęczone, jeszcze nie były popsute; a osiodłany, pokryty, w dobrych rękach, czasem sobie młodość przypominał i ogona zadzierał.
Dowiedziawszy się o tym koniu, gdy go przyprowadzono, Sobek z razu ani chciał słuchać, żeby na pożyczanym jechał, Grzymała jak go wziął, jak począł prosić a obsedować, zmógł wreszcie i szkapę narzucił. Siodło stare sam poczciwy Adam pozaszywał, munsztuk i rzędzik skórzany wyczyścił, czaprak, juki, wysztyftował własnoręcznie, kryjąc się z tem przed wychowankiem, bo w potrzebie z dratwą nawet i z szydłem obejść się umiał... Nie spuszczając się na Felisia, sam też garderobę do ładu przywiódł. Nie była ona wytworna: żupanik zielony z fałszem, ze starego ojcowskiego, odświętnego przerobiony, kontusz też za życia jeszcze nieboszczyka ex antiquis chłopcu do figury przykrojony, pasik nie bardzo wytarty, buty jedne do drogi czarne, drugie na pokoje czerwone safianowe niczego, popakował i pozawijał Grzymała zawczasu. Kilka talarów na podróż zbił ze sprzedaży skóry wołowej wiszącej na strychu i drobnych w spichrzu pozostałości, do których wszedł i puch przez Motrunę dostarczony. Nie ręczymy, czy parę groszy nie dołożył z własnej chudej kieszeni.
Miał i to na uwadze stary, aby Feliś w tę drogę nie wybrał się w dzień feralny, sobie zostawując oznaczenie go, gdyż na kalendarzu złe do podróży, do obcinania włosów i puszczania krwi, konstellacje miał starannie ponotowane. Co się tycze drogi, o tę pytać, dzięki Bogu, nie potrzebowali, bo z Kodnia do Terespola jak strzelił, łatwo trafił, nawet kto nie chciał.
Sobkowi jednak, choć już był przyrzekł, mocno się jechać nie chciało — ściągał, wymawiał się, a gdy już wykręcić nie mógł, dał sobie słowo uroczyste, że długo u Fleminga popasać nie będzie, a do domu drapnie jak najprędzej.
Onego dnia pamiętnego w Maju, gdy już nareszcie jechać trzeba było, Grzymała wstał o świcie, poszedł sam do stajni, gniadego nakarmił, napoił, wyczyścił, sam mu siodło podpiął, popręgi wypróbował i Niemowie przykazawszy potrzymać, chodził mu się z różnych stron przypatrywać, czy też szkapa nie wygląda szpetnie.
Gdy Feliś odziany, podpasany, a chmurny, wyszedł siadać, rzucili się sobie w objęcia, i Grzymała się rozpłakał.
— Felisiu ty mój najdroższy, zajęczał: jak ty mi co dobrego życzysz, nie gorącuj się, nie unoś, nie wyrywaj nazad zbyt prędko. Krescytywy, gdy się trafia, nie rzucaj. Ja ci przysięgam na najdroższą krew Chrystusową, że nie dośpię, nie zależę, dopilnuje się tu wszystkiego, nic nie przepadnie. Jęczmień dosieję, na ługach dojrzę; trzeba będzie kosić, damy i kosowicy rady.
Sobek spoglądał na ubogie domowstwo swoje, tęskno mu je było opuszczać. Cały dwór i stary Borzobohaty kłaniali mu się żegnając, Motruna nie wiedząc czego, popłakiwała, Pryska wyszczerzała oczy, Niemowa ręce podnosił, śmiał się i wołał: — Hu! Pchu!
Przeżegnał się Felicjan i raz jeszcze skłoniwszy się Grzymale, który konia nie spuszczał z oka, jak też pójdzie i jak się wyda, — pokłusował raźno za wrota. Chłopak choć ubogo, wyglądał chędogo.
Szepcząc modlitewki, stary nie ruszył od ganku, aż póki za krzakami wychowanka z oczu nie stracił.
W Trzcieńcu biednym, gdy tego panicza, którego teraz panem się nauczono zwać, nie stało, — dwór straszniejszą jeszcze pustką się wydawał. Grzymała poszedł po izbach wzdychając, i wszystkie na klucz pozamykał, — nie były mu potrzebne.
Sobek postanowił jechać z wolna i konia nie zrywać, nie śpieszno mu było; tego więc dnia nad wieczór do Kodnia przyjechawszy, nocować tu w karczmie naprzeciw kościoła zabierał się, i już miał sobie miejsca szukać u żłobu, gdy z bramy postrzegł, że ścisk był wielki, ludzi mnóstwo, w izbach jedna wrzawa, w szopie druga, bo się tam o każdą piędź kłócono, i konia nie było gdzie postawić. Szlachty kilku stało we wrotach, rozprawiając żywo, a zobaczywszy pana Felicjana, który zsiadł z konia i z nim się zbliżał, krzyczeć nań poczęli zawczasu:
— Darmo się i nie kuście! nie ma gdzie!
Byłby więc zawrócił pewnie, gdyby w oknie nie ukazała się mu znajoma twarz patrona Antoniewicza.
Ten mu się przypatrywał bacznie. Poznali się, i Feliś pokłon mu oddał.
Antoniewicz ten, który w Trzcieńcu był z podskarbim, a ów co przez okno wyglądał, choć niby jednym i tym samym zdawali się Antoniewiczem, jak niebo od ziemi się różnili. Przy Flemingu pokorny i milczący, tu patron huczał i rej wodził, szlachta mu się z dala przypatrywała i kłaniała nizko. Mina była gęsta, wcale inna, wąs się podjął do góry, włosy inaczej się rosnąć zdawały.
— Ni fallor! zawołał, — JMPan Sobek ze Trzcieńca!
I skinął nań, aby się przybliżył.
— Czy nie do Terespola? spytał uśmiechając się, bo był w dobrym humorze, a na oknie stojąca na pół wypita szklanka po trosze tłómaczyła ten animusz jego.
Sobek głową skinął potwierdzająco.
— Masz asindziej szczęście — dodał Antoniewicz. Nasz graf nie zwykł dla szlachty być czułym, i nie tak jak książę wojewoda ruski, co na pamięć z regestru liczy i zowie po imieniu, choćby kogo raz widział w życiu, — a waćpana tak zapamiętał i śniadanie u niego, że się już pono kilka razy pytał, czy go nie było? Dobrze się Asindziejowi składa, bo to pan, co i sam dużo ma, i drudzy się przy nim pożywić mogą.
Jakoś w usposobieniu był do gawędy pan Antoniewicz i huknął na pachołka, który był w izbie:
— Weźcie konia od pana Sobka, — chodź acan do nas!
Felicjan nie śmiał odmawiać.
— Dziękuję panu mecenasowi — rzekł, — byle mi miejsce zrobiono, ja konia sam postawię i submittować się będę.
Nadbiegł sługa Antoniewicza, w karczmie się miejsce zaraz znalazło, i chłopak przyrzekł juk i rzeczy pilnować; miał więc głowę spokojną Sobek, i wszedł do karczemnej izby, gdzie pan Antoniewicz u okna siedział, do koła otoczony siedzącymi jak on i stojącymi ichmość obywatelami po większej części województwa Brzeskiego.
Buchowieccy, Suzinowie, Wereszczakowie, Dąbrowscy, Paszkowscy, nie licząc innych, właśnie o następnym Sejmiku rozprawiali. A jak to zwykle bywa przed sejmikiem, partja Fleminga i Czartoryskich już się tu sposobiła do występu przeciw hetmańskiej i chorążego Radziwiłła. Sprawom tym zupełnie obcy pan Felicjan, ani mógł zrozumieć, w jaki tu wpadł wrzątek i gmatwaninę.
Przybycie jego, że mało komu z imienia nawet był znanym, usta krzyczącym zamknęło, i zaczęto nań spoglądać.
— Pan Sobek ze Trzcieńca! odezwał się, przedstawiając go innym, mecenas. — I wraz do szklanki wina nalawszy, podał mu ją.
— Przyjmowałeś nas z podskarbim u siebie z niemałem utrapieniem, pozwólże się tu inwitować. Ja jutro też do dnia do Terespola zmierzam, ruszymy razem, a że z Morochowskim widzieć się muszę, to go mu zaprezentuję.
Dosyć to było na rękę Felicjanowi, skłonił się więc dziękując, a że mu na sercu raźniej być poczęło, odezwał się:
— Za zdrowie pana mecenasa! — Jakoż w porę wniósł, bo za nim drudzy huknęli różnemi głosy:
— Mecenasa dobrodzieja — zdrowie! Vivat! Niech żyje!
Aż się karczma zatrzęsła, tak szlachta głosy podniosła, i pan Felicjan od razu jakby prawo obywatelstwa tem pozyskał, bo się zbratał z nimi tą szklanką.
Antoniewicza to dobrze ku niemu usposobiło. Wtem, że czasu nie chcieli tracić, Buchowiecki stary, pisarz ziemski brzeski, począł o deputatach mówić, podjęli za nim zaraz sprawę gorąco Herubowicz cześnik żmudzki i Korowicki namiestnik Łomazki, wszyscy słudzy i przyjaciele Flemingowscy; zaczęto się sprzeczać, stanie-li wybór deputatów, czy sejmik będzie zerwany?
Czasu tej dyskussji, stojący nieco na uboczu Sobek miał czas i ochłonąć i rozpatrzyć się i rozsłuchać, nie mając potrzeby mieszania się do tego, czego nie rozumiał.
Ponieważ wszyscy około Antoniewicza siedzącego przy oknie się gromadzili, znalazł się więc kątek i ława, na której pan Felicjan mógł przysiąść i spocząć.
Bywał-ci on do szkół chodząc niejeden raz świadkiem wielkich szlachetnych tumultów, czasu trybunału w Lublinie; ale tam inaczej wyglądały gromadki klientów, niż tutaj owi przyszli sejmikowicze. Przypadkowo się to czy umyślnie zbiegło do Kodnia, nie wiedział, ale narada była gorąca. Rad nierad, przyszły dworzanin pana podskarbiego słuchać musiał, jak się tu ucierano.
Stary Buchowiecki, czy że go wiek podeszlejszy ostrożnym czynił, czy że miał lepszą dyspozycji szlachty wiadomość, radził ostrożnie sobie poczynać.
— Acaństwo sobie pochlebiacie — mówił, — że podskarbi ma przyjaciół dużo i pluralitatem głosów na sejmiku za sobą mieć będzie. — Utinam! atoli nie życzę zbytnio ufać, by się nie zawieść. Ma graf przyjaznych i wiernych sobie, lecz ma i pokątnych wrogów, co tylko czyhają na to, ażeby mu w oczy bryzgnąć.
— Nikt nie będzie śmiał! nikt! — przerwał sędzia grodzki Kropiński, człek pewny siebie i zarozumiały, jak to z twarzy widać było. Byle podskarbi nie obraził butą i cokolwiek się chciał akkomodować, pójdzie wszystko jak po maśle.
— Jesteśmy tu wszyscy, mogę rzec, jakby w familijnem gronie — wtrącił Antoniewicz, — bośmy przyjaciołmi podskarbiego, godzi się więc prawdę powiedzieć, że od niego wymagać, aby naturę gorącą zmienił — trudno. Nasza rzecz, gdzie będzie potrzeba zatrzeć, gdzie indziej podnieść, wytłómaczyć, załagodzić, — bo żeby miał podskarbi dla szlachty naturę zmienić, darmo i myśleć o tem!
— A no! to krótko powiem — wtrącił Buchowiecki stary, — może być źle. Za nic nie ręczę. My swoich znamy. Trudno grafowi odmienić humor, a szlachta, gdy się do kupy zbierze, też do applauzu nie tyle skłonna, co do szabli i kłótni.
Poczęto się sprzeczać, za i przeciw utrzymując, a Antoniewicz mitygował tem, że próżnego strachu zawczasu siać się nie godzi.
Trwały te dysputy sejmikowe do późna. Sobek parę razy do konia swojego zajrzawszy, zaproszony przez mecenasa na przekąskę, dotrwał tu, przysłuchując się do nocy, poczem na wyżki w siano z innymi poszedł spocząć, bo w izbie pełno było i nad miarę gorąco.
Z rana szlachty dużo poczęło się rozjeżdżać, lecz że mecenas spał jeszcze, bo wczoraj zbyt długo gardłował i dosyć podpić musiał, gdy w sygnaturkę do kościoła na pierwszą mszę zadzwoniono, Felicyan miał czas pójść przed cudowny obraz N. Panny z Gwadelupy i pobożnie wysłuchać całej Mszy świętej.
Antoniewicz wozem jechał, nie chcąc za nim kłusować, a umówiwszy się o spotkanie przed miasteczkiem, ruszył powoli przodem pan Felicyan, rad, że sobie pomyśli i pomilczy.
Dziwnie mu się też pomyślnie składało, za co Panu Bogu dziękując, niebardzo jednak chciał szczęściu ufać, a na wszystko był przygotowany. Gdy tak jechał, że gościniec był wielki, miał się czemu przypatrzyć, bo ludzi wszelakich wlokło się tędy ku Brześciowi mnóstwo, a niektórzy ze wczorajszych spotykając go, zaczepiali.
Trafił mu się szczególniej jeden, konno także jadący, młody Paszkowski, który do niego przystał. Wiekiem się z sobą zgadzali, a ten też pono w szkołach, których nie dokończył, gdzieś się z Sobkiem rozminął, i mało nie jednych był z nim usposobień.
Zaczepił go zaraz Paszkowski.
— Mówiono wczoraj, że waćpan do podskarbiego jedziesz?
— Tak jest.
— Więc i winszuję — dodał, — i niebardzo zazdroszczę. Szkoła to ten jego dwór, ale bodaj od jezuickiej twardsza. Człowiek impetyk, nieszanujący nikogo, niebardzo nas rozumiejący, saski graf więcej, niż polski szlachcic.
— Jam też z nim ślubu nie zawarł — roześmiał się Sobek, — a jak mi nie po myśli z nim będzie, rzucę go.
Pokręcił głową Paszkowski.
— Z tymi panami bieda, bo i nie potrzebować ich trudno, i odstać niebezpiecznie. Jedno tam w Terespolu jest, czego waćpanu zazdrościć można, (tu się uśmiechnął): pięknych pań i panienek dostatek. Przy córce podskarbiego panien szlacheckich, fraucymeru dobranego, jak kwiatków bez liku. Jest w czem wybierać!
— Dla mnie na to jeszcze nie pora! — odezwał się Sobek, — wolę nie patrzeć na nie i oczu sobie nie psuć.
— A to żebyś chciał, nie potrafisz! — począł Paszkowski. Daremna rzecz robić się indyfferentnym kiedy się jest młodym. Wiek ma prawa swoje.
Gwarzyli tak, jadąc po drodze, o terespolskim dworze, dla którego młody Paszkowski nie miał wielkiego nabożeństwa.
— Dura lex dla nas młodzieży — rzekł w ostatku, — iż inaczej się żaden nie wydźwignie, tylko pańskiej trzymając się klamki. Nowicyat to ciężki, choć nieodzowny, a kto go nie przebył, pleców nie ma, do niczego nigdy się nie dogrzebie. Jedni Radziwiłłów, drudzy Czartoryskich, ci partyi dworskiej, inni przeciwnej czepiać się muszą, boby inaczej ani do urzędu, ani do mienia, ani do ożenku dobrego nie doszli. — Pan swata, pan kłóci i godzi, wyposaża, a gdy mu się człek narazi, życie niepewne... ale u nas na tem świat stoi.
Ukazał się też wreszcie Terespol, który cale inaczej naówczas wyglądał, niż wszystkie miasta i miasteczka w Koronie. Naprzód, że cały niemal nowy był jak z igły, powtóre że dworki jego, domy, kamieniczki, rezydencya, kościół świeżuteńko, schludno, z niemiecka jakoś się prezentowały. Gdyby pudełka papierowe, stały dworki w ogródkach, wszystkie do siebie podobne, skromne, nieobszerne, szeroką obejmując ulicę. Gdzieniegdzie posadzone świeżo drzewka do kołków poprzywiązywane, także cudzoziemski pozór mu nadawały. Architektura kościoła i pałacu cale nie była wykwintna, bo choć dziedzic bogactwem słynął, na piękny pozór się nie silił, więcej dbając o czystość i porządek.
Z dala nad Błotkowem tem, na Terespol świeżo przechrzczonem, po za Bugiem i mostem widać było Brześć stary i mury kościołów jego: Jezuitów, Augustyanów, Bernardynów, Dominikanów. — Paszkowski, który do Brześcia na noc dążył, pożegnał tu Sobka, bo temu na rękę było Antoniewicza doczekać i pod jego opieką dostać się na dwór podskarbiego.
Od podskarbiego się dowiedziawszy, że znaczniejsza część dworu Fleminga z Niemców Sasów się składała, których on języka nie rozumiał, rad był szwargotania z nimi uniknąć. Tymczasem mecenasa, mającego po drodze różnych okazyj mnóstwo, jak nie widać było tak nie widać.
Felicyan z konia zsiadłszy i nad drogą sobie znalazłszy kamień, na którym mógł przysiąść, gniademu dał skubać trawę, a sam zdala mieścinie się przypatrywał. Ale godziny upływały, a mecenasa próżno czekał.
Już się tedy rozmyślał, czyby nie lepiej było zamiast tu bąki zbijać, wprost do pana Morochowskiego jechać i meldować mu się, gdy na drodze od miasteczka ukazał się widok, który go tak zajął, że o Antoniewiczu zapomniał.
Był to piękny dzień majowy, a wieczór ciepły, wonny i pogodny. W kościołku jeszcze na Anioł Pański nie dzwoniono, godzina najmilsza do przechadzki; słońce zachodziło, rosa padała, gorąco, które we dnie było dość znaczne, ustało.
Od miasteczka ukazało się coś, jakby processya jakaś, i w początku Sobek zbierał daty po głowie, czy nie dnie to krzyżowe, ale w pochodzie tym same były kobiety... a znajdowało się ich niemało i szły śpiewając i śmiejąc się, więc nie dla nabożeństwa. Cokolwiek się wpatrzywszy, dojrzał Sobek, że postrojone też były dziwnie, bo wianki miały na głowach i wieńcami były poprzepasywane. Starsza jejmość im przodowała, zresztą cały szereg składał się z samych dziewczątek, różnego wieku, a najstarsza z nich ledwie mieć mogła lat szesnaście.
Jak żyw Sobek nigdy ani tak pięknych istot, ani tak wielkiego ich razem doboru nie oglądał. Osłupiał więc, nie dowierzając oczom, zkąd się to wziąć mogło, co znaczyło, i jak na świecie coś tak dziwnie uroczego, ślicznego istniało. Zdaje się, że siedzącego na pół w rowie Sobka dziewczęta z początku nawet nie postrzegły, a pasący się koń nie był dla nich żadnem dziwowiskiem, szły więc poskakując, śpiewając, łapiąc się, śmiejąc, jak gdyby ta zabawa żadnego nie miała świadka, ze swobodą dziecięcą, której tylko zwracająca się niekiedy z surowem wejrzeniem ochmistrzyni wybuchy hamowała.
Przy niej szło dziewczę młodziusieńkie, najpiękniejsze może ze wszystkich, choć żadnej brzydkiej nie było; dziewczę zręczne, żywe, trzpioczące się, z dużemi, strasznemi oczyma czarnemi, w której królową i panią tej gromadki poznać było można. Towarzyszki czekały na jej skinienie, rozkazywała im, kierowała, zdała się nawet trochę i ochmistrzynią rządzić, która ze szczególną dla niej była attencją.
Z oczu jej czarnych tryskał ogień i życie, pieszczoszka dokazywała najmocniej, wołała najgłośniej, śmiała się najweselej. W gromadce za nią pośpieszającej, która się cisnęła, usiłując zbliżyć ku niej i zwrócić uwagę na siebie, trudno już było Sobkowi wybrać najpiękniejszą. Wszystkie, każda na swój sposób, śliczne były.
Szły powoli, bo się często nazad biegnąc zwracały, i goniły, i zlatywały na stronę, miał więc czas Feliś dobrze się przypatrywać, a gdy jedną pochwycił oczyma, ta mu się wydawała tak piękną, że nad nią już żadna nie mogła stać wyżej. — Cóż potem? druga, gdy się wpatrzył, inaczej śliczna, a znów była nad inne... Z kolei przebiegł tak te rumiane, białe śnieżne i śniade twarzyczki, i aż mu się w głowie zamąciło.
Na królową tych dziewczątek, idącą przodem, nie śmiał nawet zwracać już oczu, ta była jakąś istotą niby nie z tego świata; inne więcej ludzko patrzały. Od tych wzroku nie mógł oderwać...
Mimowolnie przyszło mu na myśl: — Gdyby ci też kazano wybierać! — przebiegł wszystkie po kolei oczyma, i nie wiedzieć jak i dla czego wzrok jego utkwił na jednej szczególniej.
Szła ona tuż za królową; tak samo jak ta w białą ubrana sukienkę, wysoko niebieską szarfą przepasana. Na główce jej wysoko ufryzowane pięły się włosy bursztynowo złote, do zbytku obfite, bo ich reszta na bielusieńkie spadała ramiona, twarzyczkę miała rysów drobniuchnych, delikatnych, tak jakoś kształtnie utworzoną, że nie można było wiedzieć, co w niej piękne, co najforemniejsze, wszystko się zlewało w całość cudnie harmonijną, jedną. Niebieskie oczy, trochę surowego wyrazu, przysłaniały rzęsy ciemniejsze niż warkocze, i brwi też nieco wydatne tej samej barwy były. Ze wszystkich ona była może najmniej roztrzepana, najpoważniejsza, choć nie najstarsza. Widział Sobek, że idąc myślała, jak stąpi i jak się poruszy. Twarzyczka podobała mu się dziwnie, a smutek jej, bo powaga wśród tego trzpiotowstwa niemal smutku miała cechę, — pociągał go ku niej. Zapatrzył się jak w tęczę.
Dziewczęta szły, nie widząc go, i zbliżyły się tak, że koń nastraszony w bok się rzucił, a Sobek, potrzebując go wstrzymać, z rowu i kamienia wstał nagle. Zjawienie się jego przestraszyło dziewczęta, oprócz pięknej królowej i ochmistrzyni, pierzchnęły pokrzykując.
Sobek stał, nie wiedząc, czy się ukłonić, czy przepraszać. Wszystkie oczy się zwróciły na niego, jakby im wyrósł z ziemi; zdawały się pytać, co tu robi? kto jest? czy nie rycerz błędny? czy nie zaczarowany królewicz?
Mówiliśmy już, że Sobek był wcale pięknym chłopcem i miał paniczykowatą postać; młodość mu dodawała wdzięku, nie mógł się źle wydać ciekawym dziewczętom. Najuparciej mu się przypatrywała piękna przewodniczka, a po niej złotowłosa, którą Feliś w myśli sobie wybrał... Dziewczęta nie śmiały go zapytać, ale starsza ochmistrzyni odważnie postąpiła do brzegu rowu i odezwała się z cudzoziemska:
— Pan nie tutejszy? Czy czeka na kogo?
— Tak jest pani — odpowiedział, zdejmując czapeczkę Sobek, — oczekuję na pana Antoniewicza...
Popatrzano nań, uśmiechnęły się panienki, coś poszeptały, rzuciły ukradkiem oczami, ale starsza pani dała znak dalszego pochodu, i gromadka pobieżała za nią z podwójną żywością, jakby dla popisu wyprawiając swawolę.
Głosiki ich wesołe, śpiewne, podobne do ptaszęcego gwaru, brzmiały jeszcze w uszach Sobkowi, gdy — na licho — Antoniewicz nadjechał.
— A? to wy! — zawołał — przepraszam, spóźniłem się, — ale mnie Buchowieccy zastąpili na drodze, musiałem wstąpić.
To mówiąc, kłaniał się razem, zobaczywszy zbiegłe z drogi panny, a kłaniał aż stanąwszy w bryczce, aby pokłon uczynić wydatniejszym.
Panny się skryły w zarośla.
— A! to bo acindziej we wszystkiem jesteś istotnie Felicissimus. Na samym wstępie spotkałeś i miałeś szczęście widzieć naszą gwiazdeczkę, pannę podskarbiankę z jej fraucymerem! istny kwiatów wieniec! Nie możesz tedy się żalić, żeś tu na mnie czekał, bo to się sowicie nagrodziło! ha! ha!
Sobek już na gniadym siedział i za bryczką jechał, wprost do dworku pana sekretarza Morochowskiego. Gdy stanęli tu, gospodarz właśnie był w ganku. Piękny, niestary jeszcze mężczyzna, stał w bok się ręką ująwszy, i zdala wesoło witał Antoniewicza, bo z nim byli przyjaciołmi wielkimi.
— Cóż to za kawalera z sobą prowadzisz? pięknym głosem, jasnym, mówił Morochowski. Cóżeś salvum conductum potrzebował, by się do Terespola dostać?
Poczęli się ściskać, a tu i Sobek do ganku się zbliżył. Antoniewicz widać o nim uprzedził.
— Witam — ozwał się Morochowski. — Pan podskarbi już parę razy zapytywał o niego, a to wielka raritas, że pamiętał. Rozgośćże się proszę u mnie. Ja nieboszczyka cześnika ojca waszego znałem i kochałem go, więc się to dobrze składa, boś mi nieobcy; a konia oddaj, proszę, do mojej stajni, a izdebka się tu dla waćpana znajdzie. Do pałacu pojechawszy, nabrałbyś się kłopotu, a do pana podskarbiego wątpię, byś trafił. Więc lepiej idź za moją radą.
Sobek podziękował i posłuchał chętnie, bo Morochowski i twarzą, i mową, i obejściem się swem ujął go od razu. Oblicze miał piękne, otworzyste, spokojne, zwiastujące charakter łagodny zarazem i energiczny. Antoniewicz i on siedli zaraz w ganku rozmawiać, bo ten sejmik brzeski, choć do niego czasu jeszcze dosyć było, wszystkich ogromnie zaprzątał. Chciał na nim koniecznie i uparł się marszałkować podskarbi, a wcale u szlachty popularnym nie był, już dla tego, że znaczna jej część wpływowi Radziwiłłowskiego domu ulegała, już że w nim Sasa czuli i ów tytuł grafowski, nie swój, równości szlacheckiej był solą w oku. Nie było to więc łatwem zadaniem tak Brześcian uchodzić, aby Flemingowi popędliwemu i nieumiejącemu się kłaniać ani pochlebiać fumom szlacheckim, dali sobą pokierować i stanąć na swem czele. Ufano wiele rozsypanym po trosze, różnemi tytułami, pieniądzom, szczególniej na przyjęcia i uraczania, choć i na to podskarbi skąpym był, a dużo sypać nie chciał.
Gdy Antoniewicz z Morochowskim po cichu się tu naradzali, aby potem zgodnie z sobą Flemingowi zdać rapporta, Sobek z pomocą służby pana Morochowskiego, konia postawił, do gościnnej izdebki rzeczy swe zniósł i opodal nieco stanąwszy, aby rozmowie nie przeszkadzać, bo się do niej mieszać nie chciał, miasteczku się przypatrywał.
Jak z dala i zewnątrz, tak też tu we wnętrzu swem Terespol inaczej się wydawał, niż zwykłe małe mieściny, Żydów w nim było mniej, za to Niemiec na każdym kroku. Tych z samego stroju poznać było łatwo, z kapeluszów, z guzów, z pluder i kaftanów, i z tego rodzaju kwaśnej miny, którą Szwaby z sobą zawsze noszą... Tu czując opiekę grafa, jeszcze twardszemi do zgryzienia wyglądali, choć, jak wiadomo, wszystko to było proste chłopstwo, na wysadki do Polski posprowadzane. Grunt im tu jakoś nie posłużył, i mało co się z tego na ów czas zostało.
Po naradzie Antoniewicz do pałacu poszedł, a Morochowski pozostał i zaraz się obejrzał za Sobkiem. Jak to najczęściej bywa na świecie, Morochowski od razu chwycił Felisia za serce, i wzajem chłopak mu się podobał.
— Nie wiem — rzekł, — czy dziś się panu podskarbiemu zaprezentować będzie można; ale poczciwy Antoniewicz, jeśli się zobaczy z nim, wspomni o waćpanu... Cóż myślisz z sobą, cześnikowiczu?
Sobek był zwykle szczery, a do Morochowskiego czuł się usposobionym tak, że jeszcze śmielej się postanowił przed nim otworzyć.
— Znał-ci pan dobrodziej ojca mojego — począł, — nie potrzebuję więc mówić o tem, że wysoko osobistą swoją swobodę szacując, wolał w domu chleb razowy, niż pańskie pulpety. Ja po nim coś wziąłem z tej natury.
Morochowski popatrzał nań bystro.
— Pozwólże sobie powiedzieć — odezwał się, że co na starość i wytłumaczone i słuszne, to w młodości grzeszne być może. Człowiek godność swoją szacować powinien, ani słowa, ale służba u panów ma swe korzyści.
— Jakie? — zapytał Sobek.
— Uczy karności, pokory, porządku, posłuszeństwa — rzekł Morochowski. U takiego pana, który człowieka nie poszanuje, służyć nie warto; ale u innego, choćby żelazną rękę miał, nałamać się nie szkodzi.
Uśmiechnął się Morochowski.
— Krzyczą już u nas na te teranie się ubogiej szlachty naszej po pańskich dworach — mówił dalej. — Do księcia chorążego w Białej, gdzie za lada kaprys do wieży posyłają, i po lat dwadzieścia trzymają w okowach bezkarnie, nikomu iść nie życzę; lecz u naszego podskarbiego, choć łaje, zżyma się i krzyczy, szkoła dla młodzieży dobra.
Sobek nie miał co odpowiedzieć.
— Człowiek jest gorący, lekko czasem nas szanujący, bo do innego porządku nawykł, ale w gruncie dobry. Nie wątpię, dodał, że waćpanu służbę dworską u siebie zaproponuje, a jabym mu życzył, skoro szkoły skończyłeś, łaciny masz trochę i rękę dobrą, u mnie zostać przy kancellaryi. Ja skryptora potrzebuję, a przepisując, nabędziesz formy, i dalej...
— Ale ja do palestry ochoty nie mam! — przerwał Sobek.
— Ani ja zachęcam — rzekł Morochowski. Nie idzie za tem, abyś w papierach siedział całe życie, a obeznać się z niemi potrzeba. Znajdą się okazje, to folwarki opatrywać, to z interesem pojechać, ludzi dużo poznać, stosunki pozawiązywać.
Mówiąc, patrzał ciągle pan Morochowski na Sobka i czytał z jego twarzy, że go nie bardzo przekonał; przerwał więc nagle i spytał:
— Cóżeś waćpan myślał wprzód z sobą robić, nim się ta okazja poznania pana podskarbiego trafiła?
Sobek się uśmiechnął.
— Jeszczem właściwie nic był nie postanowił — rzekł. Ojciec mój niedawno zmarł. Mam czterech chłopów W Trzcieńcu, ziemi nie osobliwej, ale szmat, chciałem sobie na niej gospodarzyć.
— Toby cię do niczego nie doprowadziło — odezwał się Morochowski, — to się na nic nie zdało. Zardzewiałbyś w tej dziurze, i Maciek posiał, Maciek zjadł, zrobićbyś nic nie potrafił. Ubogi, musiałbyś chyba z Tucznej lub Huszczy zagonową szlachcianeczkę wziąć, dzieci-by przyszła kupa, i — nędza!
— A tu co ja zrobić mogę? — spytał Sobek.
— Ba! wszystko! pieniądze, żonę bogatą, dzierżawę, zastawę, wójtowstwo, urząd mieć możesz, byle łaska pańska była!!
Tak ugadując Sobka, niby z wypadku po wieczerzy, że mu amanuensa zabrakło, poprosił Morochowski gościa, aby mu już skoncypowany krótki list do kancellaryi wojewody ruskiego przepisał.
Sobek siadł, a że rękę miał dobrą, list prędko, czysto, wyraźnie i bez błędu skopiował, który pan Morochowski wziąwszy, ucieszył się widocznie.
— Na próbę-m acindzieja wziął — rzekł, — przepraszam, wyszedłeś z niej gracko. Najrozumniejsi ludzie czasem brzydko i nieforemnie piszą. Charakter masz piękny, i to potrzebne...
— Niewielka zaleta z tego! — odparł Sobek.
Rozeszli się potem na spoczynek, bo godzina była późna. Z rana Feliś do gniadego poszedł, ale go znalazł i napojonego i obrok zasypany, a stajenny Morochowskiego upewnił go, iż doglądać będzie pilno.
Około dziesiątej Morochowski szedł do kancellaryi pałacowej, i wziął z sobą pana Felicjana.
Jeszcze do niej nie doszli, gdy powracającego z pola i folwarków na małej bryczce resorowej, ogromnemi końmi ciągnionej, spotkali Fleminga.
Podskarbi zaraz wysiadł żywo, krzycząc coś Morochowskiemu, na co on z flegmą i chłodną krwią odpowiadał. Spojrzał na Sobka i rzucił się ku niemu, bo go poznał.
— Jak się ma cztery chłopy? — zawołał. No? a co? Chce u mnie zostać?
— Jeśli się zdam na co — odparł skromnie Sobek.
— U mnie w kancellarji miejsce jest — wtrącił Morochowski, a pisze pięknie.
To mówiąc, dobył wczorajszy list i pokazał. Fleming go oczyma przebiegł i oddał.
Potrząsał głową.
— Nawykł na wsi się kręcić — rzekł, — nie można go do stołka przybijać, uciecze. Niech trochę pisze, trochę jeździ... Znajdzie się robota. Maliszewski (marszałek dworu) niech acana na mój etat zapisze..
— Ja tego dopilnuję — odezwał się Morochowski, — ojca jego znałem, mam obowiązek nim się zaopiekować.
Skinął głową pan Fleming i dodał:
— Polski szlachcic niepracowity, trzeba Fleiss mieć! Bez tego nic, i do ordynku (porządku) nawyknąć. — Bez tego nic!
Nic już Sobek nie odpowiadał.
— Na cztery chłopy nic się nie zrobi — a na dwie ręce z jednym głowem, dużo!!
Począł się śmiać.
W ganku stało kilku obywateli, oczekujących na podskarbiego; pośpieszył do nich, a Morochowski wziąwszy dyspozycję, poprowadził młodzieńca swego do kancellaryi. Tu zastali w izbie gołej, ale czystej, za ogromnym stołem suknem obitym, trzech chłopaków, a raczej dwu wyrostków pod wodzą ogromnie długiego młodzieńca, piegowatego, z konopiastym włosem. Wszyscy oni, nie wyjmując ostatniego, byli synami officjalistów podskarbiego. Blady i jasnowłosy, zwał się Wyrzykowski; ten to niby rej wiódł, lecz dość nań było popatrzeć i porównać go do Sobka, ażeby przepowiedzieć, że mu miejsca ustąpić będzie musiał. Zapewne przeczuwając to, piegowaty spojrzał na wchodzącego z trwogą razem i gniewem tłumionym, bo już o nim wiedział.
— Pan Felicjan Sobek — a to pan Ksawery Wyrzykowski — rzekł wchodząc gospodarz. Niech się ichmość poznają, bo się często o siebie ocierać będziecie.
Sobek się skłonił, poczuł, że nie był pożądany, lecz porozumienie się na później zostawił.
— Zmiłujcie się, listy czy gotowe? — rzekł Morochowski, zbliżając się do stołu.
— Wszystko w porządku! — sucho i sztywno rzekł głosem ostrym Wyrzykowski.
Obok wielkiej izby była pomniejsza dla sekretarza; do tej z sobą wziął p. Felicjana przybyły, a oczy kancellistów poszły za nim zazdrosne. Z młodszych, jeden korzystając z tego, że go nie widziano, pokazał dwie figi odchodzącym; drugi się skrzywił dziwacznie. Wyrzykowski nadęty, pogardliwym wzrokiem strzelił za sekretarzem i siadł zamaszysto, aż ława pod nim zatrzeszczała. Podparł się na stole, zadumał... Klienci, którzy oczekiwali na Morochowskiego, zaczynali się cisnąć; kancellarya się napełniała, Wyrzykowski nadawał sobie minę człeka, który gra rolę znaczącą i wie o niej.
Sobek z robotą daną sobie wyszedł z bocznej izdebki i na rogu stołu się do niej zabrał. W milczeniu mierzyli go oczyma towarzysze broni, Wyrzykowski tylko jak siedział tyłem, tak się nie odwrócił. — Było to wypowiedzenie wojny...
Wszędzie na świecie nowoprzybyły nowicjat odbywać musi, rzadko gdzie spotka przyjazne twarze i usposobienia przyjacielskie; miejsce sobie zdobyć potrzeba, obronić go, zżyć się, dać poznać. Towarzysze lękają się przybysza do jednej misy, trwożą się, aby ich nie odjadł z łaski starszyzny, a że nowe sitko często na kołku bywa, stareby go chętnie na ziemię ściągnęły.
Pan Felicjan, który nowicjat szkolny przebywał, znał się już na tem. Pierwszego dnia nikt do niego nie gadał, drugiego szukano już przyczepki, potem Wyrzykowski spróbował go w oczach naczelnika podać w posądzenie. Morochowski był człek bystry i umiał się obchodzić z młodzieżą; na pierwsze słowo Wyrzykowskiego zamknął mu usta.
— Daj pokój, panie Ksawery — ja znam Sobka i wiem, co może. Życzę z nim być dobrze. Miejsca ci nie zabierze, bo pewnie tu długo nie posiedzi. Uczciwy chłopak i zdolny...
Przez cały dzień potem namyślał się i gryzł pióro Wyrzykowski, a pod wieczór mimo wstrętu zdecydował się, gdy wychodzili z kancellarji, zaczepić Sobka.
— A pan dokąd pójdzie teraz?
— Wrócę do dworku — rzekł Felicjan.
— To możebyśmy się przeszli po tej sedenterji?
Zdziwiony nieco propozycją, nie odrzucił jej cześnikowicz.
— Czemuż nie? rzekł, — chodźmy się przejść. Dokąd?
Wysoki blondyn piegowaty, który „teksty światowe“ dla panien z fraucymeru przepisywał, i jak niepozorny był, tak strasznie kochliwy, — rozśmiał się i jedno oko przymrużył. Zdawało mu się, że pozyskać serce nowego towarzysza, z którym mu dobrze być kazano, nie mógł lepiej, niż wiodąc go na pokuszenie płci pięknej.
Poufnie więc do ucha się pochyliwszy, aby wyrostki wychodzące z kancellarji tego nie słyszały, szepnął Sobkowi:
— Gdy panna podskarbianka po ogrodzie chodzi z pannami, to nam tam nie wolno, ale ja wiem takie miejsce za płotem, z którego wszystko widzieć można.
— A cóż my tam zobaczymy? — rozśmiał się Felicjan.
— Cały fraucymer i podskarbiankę — dodał okiem mrugając Wyrzykowski.
— Ale z za płotu? — spytał Sobek, któremu to stanowisko niebardzo było do smaku.
— No, to co? kiedy tam wszystkim chodzić wolno!
Sobek poszedł. W istocie po za rowem i parkanem, odgradzającym ogród pałacowy, szła tam drożyna nikomu niewzbroniona. Wyrzykowski jak był z razu niedostępny i milczący, tak teraz poufałą gawędą w przyjaźń towarzysza się wkupiał.
— Piękne są panny — mówił. To prawda, że z podskarbianką, to tam żadna w parze iść nie może, ale przecież i inne gładkie.
— Ja podobno już raz wszystkie je miałem szczęście widzieć, gdy do Terespola przybywałem. Szły z ochmistrzynią na spacer.
Piegowaty zrobił minę zdziwioną i dodał:
— Czasem i za miasto wychodzą — ale rzadko.
Rozmawiając szli dalej. Płot okryty był pozwieszanemi nań gałęźmi drzew, krzewów, wirginią obrosły i berberysami tak, że przezeń do ogrodu zajrzeć było trudno. Wyrzykowski jednak miał tu z dawna sobie zrobioną lukę, przez którą widać było trawnik, ścieżki, altanę i szeroki kawał ogrodu. Ukazanie tej luki było z jego strony niepospolitym dowodem zaufania i życzliwości. Z tryumfem wskazał ją Sobkowi, i umieścił go przy sobie, uśmiechając się. Panien widać nie było, ale szczebiotanie ich i śmiechy tu dochodziły.
Swawoliły po dziecinnemu, bo też po większej części dziećmi jeszcze były.
— Niech pan postoi! — dodał Wyrzykowski, — a zobaczy, co to będzie!
— A jak nas zobaczą? — spytał Sobek.
— Ochmistrzyni nie dojrzy, wzrok ma krótki, no, a panny! Ta one wiedzą, że ja tu przychodzę, za to się nie gniewają, a i na pana też gniewać się nie będą. Mężczyzn rzadko widują, to im miło przez płot się pogzić z nimi.
Wyrzykowski prostował się, pasika podciągał i włosy przygładzał, chciał być pięknym, a to mu było trudno.
Rój dziewcząt jak stado wróbli przeleciał raz po za płotem i zniknął, widzieli tylko rozwiane włosy i białe sukienki; wkrótce potem przybiegł znowu. Jedna z dziewczątek, figlarne stworzenie, pokręciła się, obejrzała ostrożnie, skoczyła do płotu, przyłożyła oko i śmiejąc się, zawołała cicho:
— A kuku?
Wyrzykowski wnet odparł:
— A ja tu!
— A kto z panem!
— Pan Sobek, co dopiero przybył.
— Ten, cośmy go spotkały! wiem! ładny chłopak..
Wyrzykowskiemu to nie w smak było, a Sobek nie słyszał, ale patrzał ciekawie.
— Dawajże pan prędko tekst, coś obiecał, bo jeszcze jejmość starsza zobaczy! a żywo!
Pan Ksawery papier, złożony w kształt serca, dobył z za kontusika, i przez płot go do białych rączek przecisnął. Swawolne dziewczę wnet za gorsik wsunęło, i śmiejąc się pierzchło od nich.
— Pan masz tu już widzę blizkie znajomości? — odezwał się Sobek.
— A cóż! Ta starościanka Tymanówna, jak Boga kocham! — odezwał się Wyrzykowski. Jak laleczka, śliczności!
Właśnie gdy to mówił, zdala się ukazała podskarbianka z ochmistrzyniami dwiema, które jej assystowały, otaczając najtroskliwszą opieką. Tuż za nią postępowała, patrząc w ziemię zadumana, w ustach gryząc kwiatek, ta, którą Sobek, gdy je po raz pierwszy spotkał, wybrał był z pomiędzy wszystkich.
Patrzali skrywszy się za płotem.
— Waćpan je znasz? — zapytał Sobek, — wszystkie?
— Co do jednej! — dumnie odparł Wyrzykowski.
— Ta co idzie za podskarbianką? — odezwał się Sobek.
— Blondynka! o! to podstolanka Sieniawska; a za nią zaraz córka pana Morochowskiego, śliczna, maleńka, z wesołą twarzyczką panna Konstancja.
Liczył dalej, a Sobek nie słuchał, bo mu o jedną tylko szło, a tej nazwisko już wiedział.
Panna Tymanówna, która nie sama jedna wiedziała, co się za płotem działo, że na nie ztamtąd patrzano, — rzucała oczyma w tę stronę. Dziewczęta szeptały, wskazując paluszkami ostrożnie, bo a nużby ochmistrzynie defraudację straszliwą wytropiły!!
Chciała pono śmielsza nad inne starościanka niby przypadkiem kilka swych towarzyszek podprowadzić w to miejsce ciekawe, lecz dziewczęta się nie dały.
Wyrzykowski napróżno oczekiwał choć „Bóg zapłać,“ za papierowe serce, zamykające w sobie wykalligrafowany tekst światowy. Przechadzka w inną stronę odciągnęła panny, ogród opustoszał, robiło się ciemno. Panu Ksaweremu też nie chciało się pod płotem siedzieć nadaremnie, poszli więc napowrót do miasteczka. Po drodze Sobek, którego nazwisko panny Sieniawskiej uderzyło, począł pytać o inne panny, aby w końcu i na tę naprowadzić rozmowę.
— A cóż to za panna Sieniawska? — odezwał się. Jam-ci słyszał, że już tej familii nie ma!
— Pewnie tamtych Sieniawskich, co po hetmanie nie stało — rzekł Wyrzykowski; a to jakaś krewna czy imienniczka, którą Czartoryscy się opiekują, i choć nie z tych wielkich Sieniawskich, jednak pewnie ją za jakiego pana wydadzą, bo i posag słyszę ma obiecany...
— Ma rodziców? pytał Sobek.
— Nie — sierota, ani ojca ani matki, i dla tego ją wzięli Czartoryscy, a pan podskarbi od nich, aby się z córką jego wychowywała.
Potem obszerniej się rozwiódł Wyrzykowski o pannie Tymanównie, która na niego była łaskawa i okazując, jak on do tego zręczny był; opisał poufnie Sobkowi, przez jak mądre postępowanie, do zawiązania z nią znajomości i służenia jej tekstami doszedł.
— Takiej drugiej jak panna Tymanówna na świecie nie ma! — dokończył. Pan się jej przypatrzył?
— Nie bardzo — rzekł Sobek, — tylkom wesoły głosik jej słyszał.
— Ona choć nie najstarsza — dodał Wyrzykowski, — jednak z nich wszystkich najbystrzejsza, a tak się umie ułożyć, że jeśli kogo, to jej ochmistrzyni nigdy nie złapie!
Sobek myślał, nie bardzo słuchając, więcej o pannie Sieniawskiej, bo ta mu się nierównie i piękniejszą wydawała i ponętniejszą — lecz, po co było daremnie głowę sobie zaprzątać? Szlachcic o czterech chłopach nie mógł nawet pomyśleć choćby o ubogiej Sieniawskiej, wychowance Czartoryskich... Dosyć było tego, żeby o książęcy ich dom się otarła, aby dla niego niedostępną się stała.
Przeszedłszy się po miasteczku, którego wszystkich mieszkańców i mieszkanki, właścicieli dworków, oficjalistów znał doskonale Wyrzykowski i o nich informował towarzysza, — gdy do domu Morochowskiego się zbliżyli, Sobek pożegnał go.
Wieczór ten, rozmowa, spoufaliła ich, Wyrzykowski odszedł pewien, że sobie pozyskał przybysza. Sobek w istocie rad był z nim na stopie przyjacielskiej żyć, lecz szczególnej dla niego sympatji nie miał. Poczciwy Wyrzykowski był, przy odrobinie chytrości, chłopak wielce ograniczony, a tyleż zarozumiały. Kumać się z nim bardzo Sobkowi było trudno, a waśnić się też nie widział przyczyny ani potrzeby.
Naostatek, pomimo że został z namowy Morochowskiego u dworu, p. Felicjan ani tu sobie obiecywał wiele, ni na tem budował. W duchu zamierzał pozostać czas jakiś, a potem do Trzcieńca powrócić.
Pomiędzy innemi i koń go pożyczany inkommodował. Nie kosztowało jego utrzymanie, bo stał na pańskim obroku, wszelako kupować go nie było warto, a za najem płacić też się na nic zdało. Przemyślał nad tem, jakby go odesłać, choćby tu przyszło pieszym zostać, gdy się tak trafiło, iż jednego dnia Fleming do Różanki potrzebował wyprawić zaufanego kogoś dla sprawdzenia rachunków, o których doniesiono, iż w nich nadużycia były.
Morochowski nastręczył Sobka, który miejscowe stosunki znał dobrze. Fleming do siebie go powołał, niecierpliwy był jak zawsze, i chciał natychmiast officjalistę wypędzić, precz wyrzucić na gościniec, sekwestrować co miał.
Sobek go z gniewu bełkoczącego na wpół po niemiecku, (bo gdy się zapalił, zaraz po swojemu zarywał), ledwie mógł zrozumieć; to tylko wiedział, że trzeba było wpaść insperate, zrewidować śpichrze i rachunki, i jak najsurowiej postąpić.
Dodano mu ze stajni dworskiej masztalerza do posługi, siadł na gniadego i ruszył.
O wstępowaniu do Trzcieńca, choć ten mało co był z drogi, mowy nawet być nie mogło, bo szalenie i tam i nazad śpieszyć się musiał.
Było też o czem myśleć, jak się do tej sprawy wziąć, aby się sprawiedliwości uczyniło zadosyć...
Nie spodziewano się w Różance gościa tego, a gdy przed ekonomią stanął Sobek i wszedł natychmiast do izby, ukazując dyspozycję, jaką z sobą przywiózł, ogarnął strach zarządzającego w Różance Waczewskiego, zachwiał się i o mało nie padł.
Człek stary, późno ożeniony, miał czworo dzieci, a całą sperandą wychowania ich — swoje miejsce. Załamał ręce przed Sobkiem, miłosierdzia prosząc; przypadła żona, beczeć zaczęły dzieci.
— Bóg świadek... niewinien jestem! — wołał Waczewski.
— Co mnie nakazano, spełnię, — rzekł Felicjan, — a niewinnego gubić nie będę, choćbym sam z nim miał przepadać.
Poszli więc do regestrów, do śpichrzów, po gospodarstwie, zrewidował Sobek wszystkie kąty, nie okazało się nic. Potwarz była czysta, rzucona przez niejakiego Barchatowicza, który sam się na to miejsce stręczył, a znając Fleminga prędkość, sądził, iż samego podejrzenia starczy na wyrzucenie Waczewskiego.
Spełniwszy w półtora dnia, co mu polecono, i uspokoiwszy nieszczęśliwego ekonoma, Sobek na konia siadł i na całą noc do Terespola ruszył. Tym czasem owa kalumnia rzucona przez Barchatowicza inną drogą się wydała tak, że Bystry, plenipotent podskarbiego, ze swej ręki posądzonego Waczewskiego oczyścił zupełnie, wykazawszy pobudki denuncjacji, nim Felicjan przybył do Terespola.
Fleming uspokojony śmiał się z Morochowskiego i jego protegowanego, że pewnie z wielkiej gorliwości bąka strzeli.
Czekał raportu, bo to dla niego była próba człowieka. Sobek wprost do kancellarji pałacowej się stawił. Morochowskiego tu nie było, a Wyrzykowski miał rozkaz p. Felicjana zaraz do samego podskarbiego posłać.
Fleming wybiegł do niego do przedpokoju, jagoda lewa mu drgała, jak zwykle, gdy się sierdził lub szydził.
— No, co pan szlachcic cztery chłopy, co zrobił?
— To, co pan podskarbi przykazał: zrewidowałem gumna, śpichrze, regestra, wszystko, nic się nie okazało, oprócz złości ludzkiej.
— Nie złodziej? — spytał szydersko podskarbi, — nie kradł?
— Nie, — rzekł Sobek.
— Bo wy patrzeć nie umieliście! — zawołał Fleming. Po młodemu szparko, a w kątach co było, nie wiecie.
— Niech jaśnie wielmożny pan poszle kogo innego — dodał Sobek, — jeśli mnie nie wierzy, a drugi raz młokosa jak ja nie posyła.
Zaperzył się na śmiałą odpowiedź Fleming, ale się począł śmiać.
— Recht! — rzekł, — dobrze się sprawił szlachcic cztery chłopy, dobrze.
I na tem się skończyło, ale tejże nocy koń gniady znalezion był w stajni odęty i z nogami do góry, pośpieszna podróż była dla niego ostatnią. Felicjan zrozpaczony wpadł do Morochowskiego.
— A! panie — zawołał, zapomniawszy się, — co za nieszczęście! Koń mi padł z tego pośpiechu! Gdyby swój, nicbym nie mówił, ale się przyznam panu jak ojcu: pożyczony był.
Po ojcowsku rozpytał o wszystko Morochowski, i z tem poszedł.
Wieczorem dostał Sobek assygnację do kassy na dwieście złotych gratyfikacji i konia pod wierzch ze stajni dworskiej.
Pobiegł dziękować podskarbiemu, ale ten go zburczał, i nabełkotawszy niezrozumiale, poszedł.
— Pan cztery chłopy, koń pożyczany! Crepirt! aha! Oto tobie pożyczać...
Ponieważ sprawę gniadego należało uregulować i Grzymałę od ucisku żydowskiego uwolnić, musiał się Sobek wyprosić do Trzcieńca choć na parę dni. Dano mu urlop, nie bez wiadomości podskarbiego, gdyż ten o wszystkiem wiedzieć musiał; zapowiedział Fleming, aby pan na czterech chłopach pod najsroższą odpowiedzialnością na termin z powrotem się stawił.
Nowy wierzchowiec, którego za pośrednictwem Morochowskiego dano wybrać z kilkunastu, był maści niepewnej, ni siwy, ni dereszowaty, z pręgą czarną przez grzbiet, duży, gruby, z nogami doskonałemi, w średnich już leciech, objeżdżony, troszkę w pysku twardy, lecz wszyscy się na to godzili — żelazny. O tego się nie było co obawiać, byle go poić często, gotów był bez obroku sześć mil kłusować. Kłusa miał ogromnego, a trząsł tak, że go ludzie przeklinali.
Gdy go sobie wybrał, popróbowawszy Sobek, stajenni śmieli się z niego, — on przecię mu był rad. Utrząśnięcia się nie lękał, a koń zresztą był, że mu równego poszukać. Nie opatrzył się Sobek, gdy go ów „Myszką“ przezwany wierzchowiec do Trzcieńca dostawił.
Grzymała — było to około południa — siedział na przyźbie, między kolanami garnek trzymając, z którego kaszę wyjadał, zobaczywszy jeźdźca, ani się domyślał Felisia. Poznałby go był po koniu, ale na tym nowym, dopiero gdy u wrót huknął, po głosie go poczuł. Padł garnek i kasza ofiarą, bo się zerwał przestraszony i sam do wrót pobiegł...
— Jezu miłosierny! Już nazad! na czyim koniu? Cóż się to znaczy? Co się stało? — wołał stary. — Gadajże...
Feliś już zsiadłszy, szedł śmiejąc się ściskać go.
— No nic! nie gorącujcie się, — odpowiedział, — złego się nic nie stało, tylko, że gniady zdech.
— Otoż masz! — łamiąc ręce zawołał Grzymała i dłońmi potem oczy zasłonił. Czegom się bał, tegom się nie ubał. Panie Jezu Chryste w rany Twoje!...
Sobek się śmiał, starego to gniewało, lecz nim doszli do ganku, gdzie już Motruna, Pryśka i Niemowa rękami wyrzucając, na panicza czekali — opowiedział po krótce przybyły, jak się to wszystko stało i skończyło.
— Tylko cyt, ani pary nie puszczaj, że koń zdechł. Żyd, jak się dowie, zaceni, jak za rajskie jabłko. — Ja konia kupię...
Co była za radość w Trzcieńcu niewypowiedziana, opisać trudno. Nawet stary Borzobohaty przyszedł przywitać, a że u niego tego dnia świeży chleb baba upiekła, przyniósł bochenek pachnący pod pachą.
Grzymała drzwi do izb otworzył, bo czasu niebytności Sobka nie chodził do nich, tak mu tam smutno było. Tegoż dnia stary się wybrał dla ugodzenia z Żydem o konia, a że pieniądze gotowe poniósł z sobą, na widok ich zmiękł Izraelita, i gniady za sto dwadzieścia złotych został nabyty tak, że osiemdziesiąt można było na inne dłużki obrócić.
Dopiero mohorycz zapijając, gdy już wszystko było skończone, przyznał się stary filut Żydowi, że konia na świecie nie ma. Cmoknął dawny jego właściciel, ale co z woza spadło, to i przepadło.
W nocy Grzymała wrócił do Trzcieńca, wesół, rad, i buchnął na swoje listne łoże jak stał, nawet się nie rozbierając. Chciał co najprędzej Sobka nazad do Terespola odprawić.
— Widzisz — odezwał się, nazajutrz do niego przyszedłszy rano, — nie ma jak panom służyć i klamki się trzymać. Długo ci to czasu było trzeba, a to dwieście złotych jak lodu, i koń taki wspaniały, że choć pod królewicza. Już to maść jak maść, dla oka mogłaby być okazalsza, ale takich dzikich maści bywają najtęższe konie, niezjeżdżone.
Sobek nic nie opatrując w Trzcieńcu, choć mu wszystko chciał pokazywać Grzymała i koniecznie męczył, aby z nim chodził po kątach, po śniadaniu się wybrał nazad do Terespola. Wolał mieć czasu więcej, aby konia oszczędzić i kłusem nie jechać, bo Myszka trząsł okrutnie.
Znów tedy dwór był na nogach, i Feliś oczyma powiódłszy po swem ubogiem dziedzictwie, ucałowawszy Adama zapłakanego, ruszył do Terespola.
W niedzielę przed ranną mszą już tam był i do kościoła się stawił, sądząc, że tu się podskarbiemu zaprezentuje.
Na prawdę jednak Fleming, który jak król August II, z protestanta katolikiem został, był nim tylko z imienia. Dla ożenienia z Czartoryską jedną i drugą, wyrzekł się swego luterstwa, ale w sercu religii żadnej nie miał. To mu też nie jednało szlachty, która go widywała w kościele obojętnym i wielce się tem gorszyła. Niemieckie nazwisko, tytuł cudzoziemski i jawne niedowiarstwo obcym go czyniły. I tej niedzieli nie ukazał się Fleming na mszy, ale za to Sobek miał przyjemność widzieć wchodzący i wychodzący cały fraucymer pałacowy. Znowu się przed nim przesunęła w kruchcie ta piękna jasnowłosa Anusia Sieniawska, którą w sercu za najśliczniejszą miał w świecie. Nawet urocza piękność podskarbianki nad wiek swój już wdzięczącej się, zalotnej, uśmiechającej, gasła w jego oczach przy Anusi.
I tego dnia był tak szczęśliwy, że przechodząca dzieweczka, zbliżywszy się ku niemu, podniosła główkę, wlepiła oczy w stojącego jak słup, zmieszanego Felicjana, długo je na nim zatrzymała ciekawa, i półuśmieszek blady, smutny, prześliznął się po jej ustach.
Sobkowi się zdało, że mu się ten uśmiech chyba przywidzieć musiał, a miał on jednak znaczenie. W rozmowie z Wyrzykowskim Felicjan zdradził się niechcący z wrażeniem, jakie na nim Anusia uczyniła, pan Ksawery codzień pod płotem czatujący na pannę Tymanównę, podobno jej coś o tem nadmienił, a starościanka Sieniawska kawalerem nieznajomym, który się w niej zakochał, prześladować zaczęła.
Niewinna Anusia tym razem chciała się choć przypatrzyć lepiej temu, którego jej narzucano. I wydał się jej bardzo przystojnym, może nawet coś więcej nad to. Szlachetna postać, męzkie rysy, jakaś duma w wejrzeniu i swoboda, podobały się dzieweczce.
A że między pannami fraucymeru tajemnica się nie utrzymała żadna, wszystkie ciekawie przechodząc wpatrywały się w Felicjana. Wyrzykowski z konopiastemi włosami, amant panny Tymanówny, nie zyskał na porównaniu. Z niego też i starościanka i wszystkie naśmiewały się okrutnie, ale dzieciakom, dla których jeszcze wszelkie zbliżenie się z mężczyznami surowo było zakazane, nawet blady, piegowaty Wyrzykowski był pożądany. Nosił on przepisywane wierszyki, wzdychał, płatano mu figle, a gdy czasami wybór młodzieży do tańca na sali bywał przypuszczony pod okiem ochmistrzyni, z Wyrzykowskiego w tańcu zrywano boki.
Rzadko się to bardzo trafiało, by ten wybór dworskiej młodzieży przypuszczony był na pokoje, jednakże w czasie świąt niektórych, gdy brakło tancerzy, a panienki skakać lubiły, wolano w ryzie trzymany dwór, szlachtę wprowadzić, mając ją na oku, niż obcych gości.
Nie każdego też i szlacheckiego rodu uznawano godnym uczestniczenia w tych zabawach, trzeba było do tego nietylko nazwiska i prozapii, ale pokaźnej miny i pewnej ogłady. Podskarbiankę otaczały nauczycielki i ochmistrzynie, po największej części Francuzki, ton był europejski bardziej niż polski, ale towarzyszki panny Fleminżanki, córki szlachty, obywateli, officyalistów, dla zabawy jej i emulacyi przyjęte — wnosiły z sobą język i obyczaj domowy.
Pomimo że wychowanie dziedziczki grafa było dosyć surowe, ogólna atmosfera wieku oddziaływała na nie. Po swawoli Augusta II zostały ślady w społeczeństwie, w mowie, w obejściu z kobietami, pożyciu małżeńskiem, a nawet w wychowaniu niewieściem. Zawcześnie tam marzono, śpiewano, szeptano o zalotach, i sposobiono się do nich. Francuzkie nauczycielki znajdowały to naturalnem, a szlachta choć zgorszona, modzie powszechnej brać się dawała.
W otoczeniu podskarbianki, która wielkiej używała swobody, dziewczątka też niecierpliwie oczekiwały emancypacji, rozpowiadano sobie wiele. Ochmistrzynie wiedziały i mówiły półgłosem o tem, że pani starościna rostkowska, Tymanowa, owdowiałego podskarbiego za nos wodziła. Nie czyniono z tego tajemnicy. Córka jej wychowywała się z panną podskarbianką.
Jednego wieczoru zdziwił się trochę Sobek, gdy mu Morochowski zaproponował, aby z innymi dworskimi poszedł na pokoje, bo panny w gry grać miały, i młodzież do nich była przypuszczona.
— Nie potrzebuję waćpanu dawać przestrogi — dodał, — ażebyś się skromnie znajdował i był ostrożny. Dziewczęta wesołe, trzpiotowate, ale to są dzieci jeszcze; trzeba je mitygować więcej, niż im do swawoli pomagać. Podskarbianka bardzo jest wesoła, — czasem aż nadto...
Ponieważ było do woli pozostawione korzystać z tego pozwolenia lub nie panu Felicjanowi, rozmyślał dosyć długo, czyby nie lepiej było w domu zostać; nie miał nawet zbyt wytwornego ubrania, a do kobiecego towarzystwa wcale nienawykły, lękał się go. Przemogła w końcu ciekawość, a może i inne jakie rodzące się uczucie i choć z bijącem sercem, wziął na siebie najlepszy a jedyny żupanik i kontusz. Wyrzykowski strojny, wypucowany, pachnący szałwią w niedostatku innej woni, przyszedł zabrać go z sobą. Skromnie i ubogo się przy nim wydawał Sobek, lecz się tego nie wstydził. Poszli razem do pałacu, gdzie w wielkiej białej sali, pod nadzorem dwóch ochmistrzyń, bony i guwernantki, już panny się znajdowały, Francuz nauczyciel tańca, figurka jak z parawana, i kilku muzykusów.
Miały być gry towarzyskie i trochę tańca, którego figury kawalerom na prędce Francuz Bichon pokazał.
Sobek niewtajemniczony został z boku. Że nieznajomym tu był, oczy dziewcząt zwróciły się nań natrętnie, a że przystojny, zatrzymały się chętnie na nim.
Wyrzykowski napróżno się naprzód wysuwał. Parę razy swawolna Tymanówna przeszła mu pod nosem nucąc, udając, że go nie zna, z instynktem prawdziwie niewieścim nadstręczając się jego admiracji...
Zdala panna Sieniawska też nie patrząc, przyglądała się owemu kawalerowi, którego jej nastręczano. Poczęły się gry zwykłe, biegany, cenzurowany, pierścionek.
Sobek nie należał do nich z początku, ale jedna z młodszych dziewczątek pochwyciła go z kąta i wyciągnęła, czy także instynktem, czy namówiona przez którąś starszą — zgadnąć było trudno. Stało się jakoś, że zmuszony kręcić się i miejsce zmieniać, na chwilkę znalazł się przy Anusi, która się uśmiechnęła i śliczne mu pokazała ząbki. Lecz uśmiech ten na jej poważnej twarzyczce był czemś takiem niezwyczajnem, gościem tak niespodzianym, że natychmiast z niej zniknął. Wielkiemi tylko niebieskiemi oczyma śmiało w oczy popatrzała Sobkowi, któremu nadto drogie było to spojrzenie, ażeby chciał go uniknąć. Tak naprzód poznali się tą niemą wejrzeń zamianą.
W następnym zwrocie gry Anusia, na przekorę tym, co ją prześladowały, sama wybrała pana Felicjana. Przybyło mu odwagi, zuchowstwa i wesołości, i już potem uczuł się jak w domu, nie obawiając wcale.
Do tańca tylko nie poszedł, bo go nie umiał i chciał mu się przypatrzeć wprzódy. Tu pan Bichon dokazywał cudów, a czując się w swym elemencie, popisywał się z baletniczemi sztukami, którym starsze panie dawały oklaski. Pełen próżności mistrz tańca doskonale był śmieszny, i Sobkowi wydało się, że mężczyzna w tych skokach powagę całą tracił, — lecz inni nie mogli mu się wydziwić.
Podskarbianka pod jego wodzą wykonała cudnie parę tańców solowych, z nadzwyczajnym wdziękiem i swobodą. Dzieweczce było to tak właściwe, iż się tem zachwycać było można, gdy obok niej Bichon wydawał się niemal jarmarcznym pajacem.
Sobek oparłszy się o ścianę stał, gdy panna Anna podała mu rękę do tańca.
— Niech mi pani daruje — rzekł kłaniając się, — otwarcie powiem, że nie umiem tańcować, a panna podstolanka lepszego niż ja warta towarzysza do tańca.
Dziewczę spojrzało mu bystro w oczy i rzekło żywo:
— To się pan naucz tańcować, ja poczekam!
Dziecinna ta grzeczność Anusi, która istotnie, nikogo już nie biorąc, siadła w kątku i patrzała, jak się inne zwijały, wzięła za serce mocno cześnikowicza, kilka razy popatrzał na nią, nie unikała i teraz spojrzenia, owszem śmiało odpowiadała na nie, lecz gdy inne miały w oczach swawolę i zalotność przedwczesną, podstolanka taka była przy tem poważna, jakby do każdej swej czynności niezmierną wagę przywiązywała.
Wyrzykowski puszczał się śmiało w skoki, bo Francuz go osobno był wyuczył figur i kroków, lecz że niezgrabny był, długi, a strój polski nie bardzo się do francuzkich krygów nadawał, śmiano się z chłopca, który wesołość tę za dobrą monetę przyjmował.
Uznojony stawał potem w kącie, dobywał chusty ogromnej i ocierał czoło pracowicie, zwycięzko oglądając się dokoła.
Przy podwieczorku, który potem nastąpił, panna Sieniawska znalazła się niedaleko od pana Felicjana, jakby się jego oczom chciała nastręczyć, co go mocno konfundowało. Dziewczę w ten sposób brawowało swe koleżanki, szczególniej Tymanównę. Gra ta zdawała się niewinną, Sobek jednakże rozmarzał się, a i ona sama, nie wiedząc co czyniła, poczęła znajdować narzuconego jej kawalera najprzystojniejszym i najprzyzwoitszym ze wszystkich.
Nikt na to nie zważał, oprócz panny Tymanówny, nad wiek swój bystrej i złośliwej.
Znalazła ona sposób zbliżenia się do pana Felicjana choć zupełnie mu nieznajoma, szepnęła:
— Niech pan się w Anusi nie kocha, bo ona ma być mniszką. Ja — to nie!!
I uciekła.
Zkąd tę złośliwą groźbę wzięła panna starościanka, Bóg ją wiedział, ale niezmiernie rada była ze spłatanego figla. Sobek się zmieszał, słówko wyrzeczone uwięzło w nim głęboko.
Nie zastanowił się nad tem, że panny do zakonów przeznaczone, wychowywały się tylko w klasztornem zaciszu i uczyć się gawotów i menuetów nie potrzebowały.
Zawczasu skończyły się zabawy, pan Bichon dał znak mężczyznom, że się mieli żegnać, wszyscy się bardzo pięknie pokłonili, podskarbianka z obu stron paluszkami ująwszy spódniczkę, dygnęła im, Anusia oczyma pożegnała Sobka, i młodzież wyszła z pałacu. Wyrzykowski szczęśliwy był, jakby go kto na sto koni wsadził. Należał on do tego rodzaju ludzi, co nigdy o niczem, a najmniej wątpią o sobie. Przyznać potrzeba, że czasem takim właśnie pociesznym kreaturom na świecie się najlepiej powodzi.
Sobek wyszedł z głową spuszczoną, raczej smutny niż szczęśliwy, choć mógł się cieszyć, ale on dalej myślami sięgał i widział, że z tych dziecinnych zabaw, nigdy nic urosnąć nie może oprócz tęsknoty.
— Ja panu powiem — rzekł, poufale biorąc go pod rękę Wyrzykowski, pan jest trochę nieśmiały. Czemu ja? widział pan, jak dokazywałem! Panna Tymanówna dała mi w grze klapsa, co mnie jeszcze pali jak ogień! Nie ma jak starościanka, jak Boga kocham, to dopiero kobieta kiedyś będzie, — klękajcie narody!
P. Felicjan nic na to nie odpowiedział.
Zbliżał się sejmik brzeski, przygotowania do niego wkrótce całego Fleminga pochłonęły, miała też do czynienia kancellarja. Że Sobek dosyć znał (przez ojca) stosunki w okolicy i pojętnym był, nieustannie go tu i owdzie posyłano, osobliwie tam, gdzie pisać się i nie chciało i nie było bezpiecznie, a z ustnem poleceniem poufnem trzeba było dobierać roztropnego i wiary godnego człowieka.
W tych sprawach użyty w początkach na próbę, okazał się Felicjan tak rozważnym, nad wiek swój pomiarkowanym i zręcznym, że podskarbi, gdy tylko coś delikatniejszego było do traktowania, kazał zaraz przywołać — szlachcica na czterech chłopach.
Przezwisko to żartobliwe już się Sobkowi zostało, za co się nie gniewał, bo pysznym nie był, ani się za innego chciał przedawać, niż go Bóg stworzył.
Rósł tem w łaskach u pana podskarbiego, który choć hojnym nie był, obiecywał mu krescytywę, i coraz nowemi zachęcał do pracy gratyfikacjami. Chociaż liczył się zawsze przy sekretarzu Morochowskim i kancellarji, w istocie częściej był na Myszce pan Felicjan niż u stolika. Dawano mu na ucho instrukcje, ruszał to do Buchowieckich, to do Paszkowskich, to ze słowem jakiem do Bystrego, do Linowej, to do Antoniewicza, to za Bug między szlachtę.
Pomimo tych starań i zabiegów, w przejażdżkach swych, przysłuchując się, co szlachta o przyszłym sejmiku i o podskarbim mówiła, mógł zawczasu zmiarkować, że z marszałkowstwem Fleminga na sejmiku kłopot będzie niemały. Nie taił tego przed Morochowskim, lecz flemingowscy przyjaciele olśnieni znaczeniem i potęgą swojego pryncypała, wierzyć złym wróżbom nie chcieli. Sam podskarbi, który z panami nawykł był się obchodzić tak, jak i Czartoryscy, lekceważąco i dumnie, ani przypuszczał, by ubożuchna szlachta śmiała mu się opponować.
Familia naówczas i adherenci jej wszechmocnymi się sądzili.
W poniedziałek, jakoś ku końcowi Sierpnia, sejmik się miał w Brześciu agitować, a już w wigilię szlachta zastępami całemi zewsząd się do Brześcia ściągała. Terespol też tego dnia pełniuteńki jej był i w pałacu drzwi się nie zamykały, a marszałek dworu Maliszewski, Antoniewicz, Morochowski i sam podskarbi szlachtę częstowali i umawiali się na dzień jutrzejszy.
Wojewoda brzeski Karol Sapieha, który chciał pozyskać Fleminga, bo go był przeszłego sejmiku naraził, nie przybywszy w porę, sam też do Terespola zjechał, z zapewnieniem, iż zagajając narady, podskarbiego do laski przedstawi.
W górze między panami, zdawało się wszystko łatwem, a tak do przeprowadzenia niewątpliwem, iż Fleming ani przypuszczał, aby mu szlachta czoło stawić miała. Wojewoda grzeczny a pyszny pan, choć Sapieżyńskiej buty dawnej dużo się ukróciło po Olkienikach, zawsze w znaczny wpływ swój wierzył, podskarbi zaś w Czartoryskich i własną potęgę.
Sobek, który na to z dołu patrzał, i miał zręczność tego dnia dwa razy się przemknąwszy do Brześcia, rozsłuchać w tem, co szlachta sobie pomrukiwała, kręcił głową i zamyślony chodził.
Wieczorem, kupami szlachta zaczęła ciągnąć do Terespola, dobrze podpiła, wrzekomo z rewerencją, a w istocie dla powzięcia języka.
Nadciągnął z jedną kupą pułkownik Matusewicz, którego podskarbi posądzał, że mu nie bardzo sprzyja, submittował się, drwił sobie po trosze, i ze swym pułkiem nad wieczór do Brześcia odciągnął. Doniesiono do pałacu, że ci goście wracając, na moście na Bugu wina sobie przynieść kazawszy, drwili i odkazywali się na Fleminga.
Podskarbi, który miał lepsze niż jego przyjaciele przeczucie, na chwilę zwątpił o dniu następnym, lecz drudzy ani mówić o tem dawali.
Sapieha był swojego najpewniejszy i podskarbi też nabrał otuchy.
Morochowski markotny nieco tem, co mu Felicjan opowiadał o zasłyszanych w Brześciu przygotowaniach na dzień jutrzejszy, choć niepokoju nie zdradzał, jeszcze raz Sobka już późno wyprawił na zwiady.
Brześć, mieścina zwykle dosyć cicha i spokojna, czasu tych paroksyzmów sejmikowych napełniał się taką wrzawą i zalany bywał takim natłokiem szlachty, że niektórzy ichmoście, co się ani po klasztorach, ani w gospodach pomieścić nie mogli, w rynku koczowali. Czeladź panów, szlachta drobna, którą częstowano do upadłego, przy tej zręczności zwykle harce odprawiała z Żydami tak, że i szkołę musiano zamykać, i o straż dla niej prosić, i z kramów się okupować, bo je nieraz splondrowano.
I ta noc się dosyć jakoś burzliwie zapowiadała tak, że Sobek, który z chłopakiem jednym stajennym się puścił, na moście brzeskim najprzód pochwycony przez Matusewiczowskich przyjaciół, pić z nimi musiał i drwin słuchać, a naigrawania się z Sasa; potem w miasteczku, konia nie mając gdzie postawić, chłopcu go dał do przeprowadzenia przed Augustjanami, dokąd zamierzał się wcisnąć, bo tam było największe szlachty conventiculum.
W refektarzu u kks. Augustyanów zastał pełno szlachty, a im większy był tłum, tem łatwiej się tam było wcisnąć niepostrzeżonemu. Hałaśliwie tu rozprawiano; a najgłośniej rej wodził pisarzewicz grodzki, Franciszek Kościuszko, ostry człek, znany z tego, że przed nikim nie ustępował.
Kilku Paszkowskich, Piotra Tołoczkę i innych, co w Terespolu nie bywali, i z Wołczynem nie trzymali, najrzał Sobek w wesołej gromadce. Wpadł tam właśnie, gdy pisarzewicz śmiejąc się, wołał:
— Sapieżyńskie czasy minęły, a Flemingowskie nie przyszły pono jeszcze. My tu na swym zagonie, ojczycowie starzy, żebyśmy sobie z pozwoleniem pod nos smrodzić Niemcowi dawali, cobyśmy byli warci?
— Nigdy w świecie! — krzyknął Tołoczko.
— Tandem, już dziś w Terespolu tak swojego pewni, jakby nas na świecie nie było, — ciągnął pisarzewicz. Pan wojewoda myśli, że Brześć to Kodeń lub Romanów, a pono się myli. Nie damy się szołdrze!
— Nie damy! — zawołano po całym refektarzu.
— Ino asindzieje animuszu nie traćcie — dodał Kościuszko, — zahukać się i zaimponować sobie nie dawajcie. Pan Fleming, pan w Terespolu i Włodawie, a ja taki sam na Siechnowiczach, i moje kluski tyle warte, co jego szpek niemiecki.
Zaczęli się śmiać.
— Niedoczekanie ich! krzyknął Tołoczko. — W kaszy się zjeść nie damy.
— A więc słowo, verbum! Fleminga do laski nie dopuścić!
Wtem Matusewicz pułkownik nadciągnął ze swoimi. Wszyscy pod dobrą datą, śpiewający, czapki na bakier.
— Prosto z Terespola! — krzyknął Matusewicz, — podskarbi się ichmościom kłania, służby swe poleca, i rachuje na was jak na cztery tuzy.
— Aby nie było czterech guzów! — krzyknął Tołoczko, pięść podnosząc.
— Co słychać? co słychać? — przerwał Paszkowski.
— Niemcem słychać! — odparł Matusewicz.
Szlachcic siwy, bez oka jednego, stał i słuchał nie odzywając się; usta mu się czasem wydęły i opadły, ucha nastawiał na wsze strony, wreszcie odchrząknął.
— Mości panowie — rzekł chrypliwie, (był to stary Wereszczaka) — Fleming jak Fleming, to tam o niego nie idzie, przywędrował z Sasów, wróci sobie do nich, bo tu oni nie przyrosną, a no po za nim Wołczyn stoi!
— A w Wołczynie co? zapytał Kościuszko.
— Potencja wielka! — westchnął stary, — co w plecy Fleminga uderzy, to się na księciu kanclerzu odbije, a z nim i z p. wojewodą ruskim żartować niezdrowo.
Zakrzyczano Wereszczakę.
— Stary stchórzył — wołano, — prepotencji magnatów dosyć już! Jak się szlachta im nie da we znaki, okulbaczą nas i jeździć będą. Niemcowi nauki potrzeba!
Tych i tym podobnych mów się nasłuchawszy, że w refektarzu dla ścisku zbytniego, mimo pootwieranych okien skwar był okrutny, jak z łaźni wyszedł ztamtąd Sobek...
W rynku nie inaczej wtórowano; bronili niektóry wojewody, bo Sapiechowie mieli swoich wielu, a Fleminga prawie nikt.
Szołdrą go przezywano, i śmieli się ludzie, niestworzone nań wymyślając rzeczy. — Nie zwlekając więc, Sobek do konia poszedł i nazad przez most do Terespola.
Wprost do dworku Morochowskiego zajechał, którego zastał powracającego z pałacu.
— A co? — zapytał stary.
— Prawdą a Bogiem źle się święci. — Zaczął tedy powtarzać, co słyszał, niemal co do słowa pan Felicjan, nie dodając ani ujmując nic. Zdania swojego nie śmiał dawać, bo nie jego to rzeczą było.
— No darmoby już pono pana podskarbiego straszyć, — odparł Morochowski, — Kropiński i Bystry tak go zapewnili, że przed nim wszyscy padną, iż z refleksyą wystąpić, wiaryby nie dano. Niech więc będzie, co Bóg da.
— A tom waćpanu miał powiedzieć — dodał w końcu, — iż pan podskarbi chce go mieć jutro przy sobie nieodstępnym. Będziesz mu więc jako dworzanin towarzyszył. Z rana się odziać trzeba jak od święta, i w pogotowiu być...
Nic dobrego na ten dzień jutrzejszy nie wróżąc, Sobek położył się przedrzemnąć, nagotowawszy na jutro wszystko do rannego wstania. Szarzało jeszcze, gdy Morochowski, który sypiał mało, już go obudził. Trzeba się było przygotować i do pałacu pośpieszać.
Tam też już ruch był wczesny, bo się dwór, kuchnie, służba i co było, gotowało do pochodu. Wozy niektóre już ruszały, inne zaprzęgano, zaszły potem wojewodzińskie konie, kareta podskarbiego, a za nią dworzanie konno w assystencji. Wprost wszystko do kościoła ks. Jezuitów dążyło, i tu stanęło, gdy właśnie na mszę ranną sygnowano.
Brześć, jakby całą noc nie spał, co po części prawdą było, ruszał się już i ludu pełen, ledwie się powozom dał przecisnąć. W kościele też jezuickim, mimo jego wielkości, miejsca próżnego już nie było, i wojewoda z podskarbim przez zakrystję weszli, zasiadając w stallach przed wielkim ołtarzem.
Ztąd na kościół spojrzawszy, jeno głowy wygolone i facjaty wąsate jedne przy drugich widać było, pełniusieńko aż po kruchtę. A choć przy nabożeństwie wszyscy się spokojnie znajdowali, z oczu szlachcie wrogo jakoś patrzało.
Po mszy świętej honoratiores, wojewoda, podskarbi, urzędnicy wojewódzcy, Buchowiecki, Kropiński, Bystry i innych wielu zeszli się w refektarzu...
Na twarzach nie było by najmniejszego zakłopotania i wątpliwości co do skutku.
Sapieha zagaił, iż do laski pana podskarbiego przedstawi, nie przypuszczając nawet, ażeby mógł i ośmielił się kto przeciwić.
Fleming był w najlepszym humorze, tylko jak zwykle, śpieszył się i gorączkował. Napędzał, ażeby iść co rychlej do Augustyanów, gdzie zwykle sejmiki się odbywały. Posłał się dowiedzieć, czy Sanctissimum wyniesiono, ławy i stoły czy były przysposobione, czy szlachta już tam jest. Dano znać, że tłumnie zalegli kościół ichmoście i czekają.
Co prędzej więc wojewoda przodem, podskarbi za nim podążyli na miejsce.
Tu, nie dosyć że kościół pełen był, ale przede drzwiami, na ulicy, wszędzie zalegały gromady szlachty. Fleming tylko nie dostrzegł i nie rozpoznał, że między nimi znajomych twarzy wcale nie było. Sobek, który za nim szedł, wczorajsze fizyognomie upatrywał, i różne postacie zawiesiste i groźne jakieś, niewiadomego autoramentu.
Gdy z wojewodą na przedzie przez zakrystyę weszli, dążąc do krzesła i stołu marszałkowskiego, — gwar ogromny, który kościół napełniał, powoli począł ustawać, oczy wszystkich zwróciły się na pana wojewodę i Fleminga, — Sapieha, potomek hetmanów i kanclerzy z wielce imponującą postawą wkroczywszy, z góry oczyma zmierzył zgromadzenie, i majestatycznie do krzesła szedł, przez niewielu ukłonami witany. Reszta posępnie patrzała, głów nie skłaniając.
Planem wojewody i podskarbiego było owładnąć laską i Fleminga kandydatów: Kropińskiego i Bystrego, deputatami dać wybrać.
Sapieha zajął krzesło, a za nim tuż w gotowości stanął Fleming, aby jak tylko się usunie, miejscem jego owładnął.
Wśród ogólnego milczenia wojewoda do laski wniósł podskarbiego, i jak to było umówionem, ruszył z krzesła, Fleming nie czekając przyzwolenia, natychmiast się wcisnął, i już się gotował dziękować.
Wtem z za stołu ogromny mężczyzna, Paszkowski, pułkownik przedniej straży, wąsa sobie pokręcając, w bok się wziąwszy, krzyknął na głos:
— Nie pozwalam!
Podskarbi czy nie słyszał, czy nie chciał tego przyjąć, czy nie zrozumiał, z wdzięcznym ukłonem odezwał się:
— Dziękuję pięknie! dziękuję!
Aż prysnęły śmiechy z tłumu. Paszkowski grzmiącym głosem odezwał się:
— Nie pozwalam na laskę pana Fleminga! nie pozwalam!
Jakby na dane hasło, z całego kościoła zahuczały głosy:
— Nie chcemy! nie pozwalamy!
Był to jakby piorun dla podskarbiego, który rzucił się gniewnie, szukając oczyma tych, co podtrzymywać mieli, uderzył oburącz o stół. Siadł na krzesło i plując a zżymając się, nie ustępował. A tu burza w kościele rosła, partyzanci podskarbiego, widząc ogromną większość przeciwko sobie, nie puszczali głosu...
Paszkowski, a za nim inni chórem, krzycząc, wyjąc, drwiąc, wołali:
— Nie chcemy! nie pozwalamy!...
— Niemcze, wynoś się, pókiś cały!
— Precz z Sasem!...
— Do Drezna! — wołano ze wszech stron.
Bystry i Kropiński stojący obok, pobledli. — Bliżej podpierająca szlachta bez względu żadnego, rwała się do krzesła, które z pod Fleminga wychwytywano.
Podskarbi za szpadę już porywał, gdy Bystry go powstrzymał.
— Na miłość Bożą! źle będzie!
Wtem krzesłem przyparto Fleminga do stołu, a zdala śmiechy się rozległy.
Pozycya była krytyczna.
Coraz więcej twarzy nieznanych zupełnie gniewnych, szyderskich, widział podskarbi cisnących się tuż; tracił z gniewu przytomność.
Tołoczko mu prawie w ucho wlazłszy, krzyknął:
— Do Saksonii!
— Jak się ty nazywasz? — wrzasnął Fleming.
— A ty coś tu za jeden, że z nami grasz w tyczki? — zakrzyknął Tołoczko, kułak podnosząc.
Z drugiej strony Paszkowski, który pierwszy rozpoczął, śmiejąc się ukazywał na drzwi.
— Póki czas, na świeże powietrze.
— Jak się ty nazywasz! — wołał już prawie nieprzytomny podskarbi.
— Lepiej się nazywam od ciebie, — zawrzał Paszkowski.
— Precz z szołdrą!..
W tem pisarzewicz grodzki Kościuszko, z drugiej strony oparłszy się o stół, począł historyjkę.
Probatum est! ja ichmościów nauczę, jak się Sasów wyprawia do domu. Oto, mości dobrodzieju, czasu ostatniego interregnum, gdyśmy jedno głupstwo nasze pochowali, aby drugie po nim zrobić, wybierając Niemca, choć przysłowie mówi, non bis in idem, — przyjeżdża mi Sas do wioski i zaczyna gospodarować. Szpek! — dalej Brud!
Kościół się rozlegał śmiechami, słuchali wszyscy, Fleming ani uciekać nie mógł, ani się skryć, ani obronić. Oczy zwracano na niego.
— Dawaj szpek! dawaj brod, dawaj butter! Niczego mu nie było dosyć! Dają mi znać do dworu, że Sas egzorbitancye wyprawia u mnie! Siadam na konia zobaczyć, co się tam dzieje, a bizun wziąłem z sobą. Patrzę — prawda, Sas mi plondruje po chatach. Jak go gwiznę nahajem grubym na trzy palce przez łeb: — A będziesz ty mi tu bruździł! — aż padł na ziemię. — Dopiero ja go po pludrach jak nie wezmę ciemiężyć!
— A do Saksonii... ty jakiś, nie rządzić się tu w naszem województwie!
To mówiąc, patrzał w oczy podskarbiemu, a wszyscy śmiechem ogromnym, piskiem i hałasem wtórowali.
— A do Saksonii!
Wśród takiego wzburzenia umysłów nie było już co robić, ustąpić koniecznem się stało. Bystry i Kropiński ciągnęli, zaklinając podskarbiego, ażeby się mitygował. Wrzawa i okrzyki przerażające napełniały kościół, wojewoda już był uszedł przez zakrystyę.
Flemingowi laska dygotała w ręku; podniósł ją i począł w stół bić — wołając głosem drżącym:
— Żegnam!
— Nie żegnaj, boś nie witał! krzyknęli otaczający! — Precz! precz.
Paszkowski, który stał najbliżej i huczał najśmielej, nasunął się na podskarbiego tak, że ten z laską się rzucił na niego, zapominając przestróg, z impetem wielkim.
Wtem z drugiej strony Tołoczko wołać począł.
— A pókiż to tego będzie! póki ty tu będziesz szlachtę poniewierał! ty, jakiś!
I dobył szabli.
Nie było niebezpieczniejszej rzeczy przy wzburzonych umysłach nad ten sygnał bojowy; na widok żelaza dobywał je każdy, a uchowaj Boże, krwi kropla pociekła, szał ogarniał wszystkich...
I tu się tak stało, szelest dziwny i brzęk rozległ się po całym kościele, kto żyw w ścisku szerpetynę wyciągał, Bystry i Kropiński pierwsi drapnęli.
Widząc niebezpieczeństwo, Sobek nie namyślał się i rzucił na ratunek podskarbiemu w samą porę. Ale nim dobiegł do niego, szlachta wzburzona, zajmująca ławę z tyłu, miotając się, obaliła ją, padli wszyscy z grzmotem wielkim na ziemię. Fleming rzuciwszy laskę, chciał przez leżących przeskoczyć i upadł. W tejże chwili, czternastoletni chłopak, wisus, syn regenta Laskowskiego, przyskoczył i kilka razy dziecinną szabelką w plecy go rąbnął. Pchnięty przez pana Felicyana, toczył się na szlachtę, a Sobek schwyciwszy pod ręce podskarbiego, jak był silny i zręczny, tak go trzepiącego nogami w powietrzu, do zakrystyi zaniósł i drzwi natychmiast zatrzasnął.
Z kościoła wrzask okrutny słychać było; szlachta dobijała się i goniła. Miał jeszcze tę przytomność Felicyan, że przelękłego i oszalałego z gniewu podskarbiego, wyciągnął w korytarz, do pierwszej celi z nim wpadł, i zaryglowawszy ją, na straży stanął z szablą dobytą.
Wszystko, co było na sejmiku Flemingowskiego, uchodziło, pierzchało na łeb, na szyję.
W miasteczku popłoch, przestrach, trwoga, jak czasu pożaru, szlachta z dobytemi szablami. Żydzi bramy zatarasowują, w ulicach tłumy jak fale, to się w jedną to się w drugą stronę miotają.
— Fleming! szołdra! Dawaj go tu! Na szablach go rozniesiemy! Dać mu szpeku!
Ktoś z adherentów podskarbiego, czy z rozumniejszych ludzi, aby wzburzoną szlachtę ukołysać, puścił wieść, że Fleming na prostym wozie już dawno do Terespola, słomą nakryty uciekł.
Dopiero się jedni do Jezuitów, drudzy po gospodach, na zamek, i w różne strony rozpływać zaczęli.
Podskarbi leżał jak nieprzytomny na łóżku w gorączce; Sobek tymczasem sam na sam z nim zostawszy, haiduka Franca, Niemca, co żywo po konie i karetę wyprawił, rozkazując mu, aby zajechała na tylny dziedziniec Augustyanów, zkąd mogli się łatwo dostać do gościńca i odwieźć podskarbiego do Terespola. Gwałtowna tego była potrzeba, gdyż wzruszenie nadzwyczajne, przestrach, gniew, wstyd wreszcie, w gorączkę rzuciły Fleminga, tem gwałtowniejszą, że sam temperament jego powiększał ją jeszcze. Podskarbi leżąc w celi zrywał się, majaczył, za szpadę chwytał, pienił się, oczy wywracał i prawie konwulsyi dostał. Nie było przy nim w tej chwili nikogo oprócz Sobka jednego, gdyż Kropiński, Bystry i wczorajsi doradcy, zagrożeni szablami, pochowali się, gdzie kto mógł, po najmniejszych dziurach, i żaden nie pokazał nosa.
Bystry, jak był dosyć otyły i ciężki, nie zważając na to i na wiek swój, a na skwar sierpniowy, pieszo się przedarł tyłami do mostu i do Terespola, pierwszy alarm przyniósł, lamentując, że Fleminga rozsiekano w kościele.
Tymczasem przytomniejszy i mężniejszy od innych Sobek, wodą rzeźwił, okładał i uspakajał podskarbiego, a gdy Franc dał znać, że konie na tylnym dziedzińcu już stoją, podniósł Fleminga, szablę dobytą w rękę jedną wziął, drugą pod pachę chorego, Francowi go kazawszy też podtrzymywać, i tak z nim przez puste szczęściem korytarze, doprowadzili do karety. Chciał na koźle siąść Sobek, ale Fleming go zmusił, ażeby przy nim miejsce zajął, firanki zapuszczono, woźnicy dano rozkaz, choćby cwałem byle za Bug się dostać i w żadnym razie nie dać powozu wstrzymać. Obawiał się bowiem, nie bez przyczyny p. Felicyan, ażeby snująca się w ulicach, podpiła i swoim tryumfem oszalała szlachta, na drodze nie napadła podskarbiego.
Szczęściem, nie spotkali sił większych, a pojedynczo przechodzący na powóz nie nacierali, sądząc, że próżny powraca.
Wrzawa tylko, śmiechy i śpiewy towarzyszyły im do mostu. Fleming na poły nieprzytomny leżał na ręku p. Felicyana...
Tak, w wielkiej trwodze naostatek poczuli po huku, że byli na moście, a gdy ten ustał, domyślili się, iż do Terespola przybywają. Tu oknem głowę wysadziwszy Sobek, krzyknął na hajduka, aby starego doktora Millera natychmiast do pałacu zawezwał i wprowadził.
Stanęła kareta w ganku; szczęściem, że podskarbiance nie powiedziano nic o wypadkach, bo Fleminga miotającego się w passyi i bezsilnego zarazem, na ręku prawie wynieść z niej było potrzeba. Największym gniewem, oprócz na szlachtę, którą z błotem mieszał, miotał się na tych podskarbi, co go tak haniebnie w niebezpieczeństwie odbiegli. Bystrego, który się zjawił z potarganą głową, w rozmamanym kontuszu, bladego, na oczy nawet nie chciał przypuścić i precz mu iść kazał.
Nadbiegł stary Miller, który choć biegać nie umiał, a powaga doktorska na to mu nie pozwalała, tym razem dreptał co mógł, bo się niezmiernie nastraszył. W istocie było czego: pochwyciwszy za puls znalazł go tak poruszonym, iż tej minuty krew puścić musiał i w łóżko się kłaść kazał, zapisując uspakające leki.
Tak spełniwszy powinność swoją, Sobek, gdy się już tu niepotrzebnym widział, wycofał się, aby spocząć, bo i sam był zmęczony na śmierć, strapiony a na siłach z gorąca, pragnienia i niepokoju doznanego upadał.
W ganku nań czekał już Morochowski i cały tłum dworaków, co w Brześciu nie będąc, nie wiedzieli z pełna, co się stało.
Wieści chodziły szkaradne, lecz Sobek w tym tłoku różnych ludzi opowiadać nic nie chciał, i Morochowskiego na bok wziąwszy, temu jednemu wyśpiewał, jak do tej smutnej przyszło alternatywy. Zgryzł się pan sekretarz, lecz po czasie była desperacya wszelka, musiano milczeć i gorzką ową połknąć pigułkę.
Najsmutniejszym ze wszystkiego był stan pacyenta, który despektu mu wyrządzonego znieść i pogodzić się z myślą doznanych afrontów nie mógł. Wpadł w gorączkę podskarbi, tak, że Miller, wedle ówczesnej medycyny, nic innego nie mogąc wynaleźć na umitygowanie tak strasznej aprehensyi, krew jeszcze raz puścić musiał.
Leżał pan podskarbi kilka dni z łóżka nie wstając. Tymczasem poszły listy do Wołczyna, do księcia kanclerza, rozeszła się wiadomość o sejmiku po województwie całem, w którym Czartoryscy dość swoich mieli adherentów. Głównym sprawcom groziła zemsta ciężka, która szczególniej Matusewiczom dała się we znaki, bo im później zadano i dowodzono chłopstwo, i ledwie się ze sprawy tej nierychło, z wielkim kosztem, upokorzywszy się Czartoryskim, mogli oswobodzić.
Kościuszko, Tołoczko i Paszkowscy uszli cało, chociaż nie bez znacznych utrapień i niebezpieczeństwa.
Wcale się Sobek ani myślał przechwalać tem, że podskarbiego ratował, ani sądził, aby za to miał być wynagrodzonym. Pierwszą jednak myślą Fleminga, gdy ozdrowiał, było kazać go przywołać do siebie.
Sądził Felicyan, że go znowu dokąd, a najpewniej do Wołczyna wyprawią z językiem, bo tam już nieraz bywał; w progu ujrzawszy go Fleming, którego znalazł zmienionym mocno, uśmiechnął mu się i głową skinął.
— Szlachcic cztery chłopy mnie ratował: słuszna rzecz, — odezwał się, — abym ja to pamiętał.
Pochodził po pokoju zamyślony, i stanął naprzeciw Sobka.
— Żebyś się nie rwał odemnie zaraz, tobym ci dzierżawę dał; ale sobie ekonoma weź, a u mnie zostań.
— Ja panie grafie — odezwał się Sobek, — nie mam czem za dzierżawę płacić.
— Już ona zapłacona — rzekł Fleming... Od twoich czterech chłopów do Kaplonosów nie daleko. Bierz Kaplonosy, z pierwszego roku kwita!!
Sobek się skłonił do kolan.
— A potem po roku, puszczę tanio. Tylko proszę mi siana i słomy do domu nie wywozić, na miejscu zjeść, żeby był drek. Zły gospodarz, co paszę przedaje. Rozumie szlachcic cztery chłopy?
— Rozumiem?
— Wół, owiec, świnia, niechaj je w Kaplonosach i na zdrowie im i wam.
Sobek dziękował znowu.
Wtem Fleming rulon dobył z kieszeni i wcisnął mu w rękę.
— Masz urlaub na dwa tygodnie do Kaplonosów, a potem proszę do mnie wracać!
Klapnął go po ramieniu.
Sobek jak pijany wyszedł, nie wiedząc, co ze swem szczęściem pocznie. W ganku go Morochowski pochwycił ściskać, bo już wprzódy o wszystkiem wiedział.
— Widzisz kochanku — rzekł, — ot, jak się czasem człek dorabia, kiedy Pan Bóg pomoże. Teraz masz wioskę w kieszeni, bo mam cię za cztery litery, jeśli się jej nie dorobisz na takiej dzierżawie! W czepkuś się rodził!
Winszował i Wyrzykowski, ale kwaśno.
Lat upłynęło kilka, dużo się też rzeczy zmieniło między Terespolem a Kaplonosami, — najbardziej jednak pono zmienionym był ów Feliś Sobek, który z domu o jednym kontusiku wyruszył na pożyczanym koniu, a teraz!!
Ani go było poznać. Na całe Podlasie i bodaj województwo brzeskie nie było większego eleganta i wytworniej się noszącego człowieka nad niego. Z jednym tylko panem Janem Aleksandrem Kraszewskim, chorążym pancernym, który na dworze hetmana Branickiego najczęściej bawił, a owego czasu słynął z nadzwyczajnie wyszukanego stroju, nie mógł iść o lepsze.
Być może, iż miał wprzód żyłkę do tego cześnikowicz, lecz gdy dzierżawa Kaplonosów szczęśliwie iść zaczęła, puścił sobie cugle trochę, i choć w tem rozrzutnym nie był, młodzież go za wzór brała, tak wiele miał smaku i wykwintności w ubiorze. Był to czas właśnie, gdy strój stary na gwałt zrzucać poczęto, Czartoryscy, Poniatowscy, Fleming, Mniszchowie, Brühlowie, wszystko co się o dwór ocierało i do
dobrego tonu miało pretensye, przebierało się po niemiecku, albo raczej po francuzku, bo to co się u nas zwało niemieckiem, Niemcy z Francyi zapożyczyli.
Namawiano i Sobka, ażeby perukę włożył, szpadę przypiął i w pończochy się ustroił, ale tego on uczynić nie chciał, już przez samą pamięć na ojca nieboszczyka, i przez wzgląd na starego Grzymałę, któryby go w tej metamorfozie nie poznał.
Oprócz pięknego stroju, w koniach począł się kochać cześnikowicz, a że i w tem mu się szczęściło, przychodził do nich bez wielkich kosztów i miał dosyć a pięknych.
Więc i Trzcieniec teraz inaczej zaczął wyglądać, bo się i tu polepszyło, inwentarz urósł, piątego chłopa osadzono na pustce, ugory orać zaczęto.
Ze starym dworem tylko nie wiedzieć co począć było, zbyt długo opuszczony, reparacyi gruntownej jużby nie wytrzymał, obalić go nie chciał za nic Sobek, i popodpierawszy a parę izdebek schludniej urządziwszy, Grzymale w nim wygody wszelkie zapewniwszy, dojeżdżał niekiedy, aby sobie dawne przypomnieć czasy.
Oprócz Motruny, której się zmarło, i Pryśki, którą wziął Antoszek od Borzobohatego, Niemowa po dawnemu i Grzymała deptali ścieżki stare. Pan Adam gospodarzył, chodził, gderał, o ile mu wiek jego pozwalał. Czasem nawet do Kaplonosów dojeżdżał, aby tam na ekonoma naglądać, bo Sobek więcej przy dworze, na koniu, w pałacu i za sprawami pańskiemi się kręcił, niż swoich mógł pilnować.
Szczęściło mu się, lecz jak najczęściej bywa, pomyślność zazdrosnych i nieprzyjaciół robiła. Oprócz Mrochowskiego, który mu sprzyjał wielce, jak się zwykle kocha rąk swoich dzieło, inni nań z ukosa patrzali i nosami kręcili. Bystry, który u Fleminga wiele znaczył, bo mu był potrzebny i zasługiwać się a pochlebiać umiał, nie lubił Sobka, Wyrzykowski go nie cierpiał, chociaż dyssymulował, — temu się to szczególnej nie podobało, że go postawą, elegancyą, tonem zagasił i zakasował, po francuzku się nauczył z pomocą Bichon’a, po niemiecku też szwargotał nieźle, i na pokoje chodził, coraz tam lepiej przyjmowany. Najdumniejsi panowie, jak starzy Czartoryscy, którzy ze szlachtą czasem bywali szorstcy bardzo, pięknego kawalera tego estymowali. Być bardzo może, iż się do tego przyczynił rozgłos nadany dawnemu splendorowi rodziny Sobków Brochwiczów, bo się nie zapierali Radziwiłłowie, że z nich znaczne dobra wzięli. Z przypadku raz odezwał się przy księciu chorążym z tem Sobek, a Radziwiłł, choć bardzo dumny i nieprzystępny, przeświadczywszy się, iż z tych samych Sobków był, z którymi się ich dom raz zkolligacił, pół żartem, pół seryo, nazywał go „kuzynkiem“.
Pomimo tak pochlebnego tytułu, ani chciał, ani myślał Felicjan podskarbiego rzucać, a do Białej się przenosić. Było tam onego czasu niekoniecznie zdrowo. Wiedziano w Kodniu, w Terespolu i w Wołczynie, że książę chorąży gdy się rozgniewał, to nie tak jak Fleming, który do oczów skakał i łajał, ale dyssymulował, a jednego pięknego wieczora kazał ad fundum szlachcica wrzucić, i dawał mu gnić w więzieniu.
Wiedziano i to, co sobie pozwalał faworyt ks. chorążego, ów przechrzta Wolski, łowczy jego, który w passyi ludzi wieszał i po kilkaset batów im walił. Choć książę Florjan napomykał „kuzynkowi“, iżby go przy sobie rad miał, bo ludzi zdolnych z Białej do zbytku nie było i łatano się często pożyczanymi, Sobek się tam przenosić nie myślał. Trzymały go też w Terespolu i niebieskie oczy panny podstolanki, w które jak w prawdziwe niebo się wpatrywał.
Miłość ta wzięła się nie wiedzieć jak, ludzie ją rozdmuchali, a potem żyła przez to samo, że była czysta i piękna.
Pan Felicjan, choć się tak stroić i występować lubił, płochym nie był, do kobiet się nie rwał wcale, ani się im dał pochwycić. Nie miał on żadnej nadziei, aby sierotę, którą się opiekowali Czartoryscy, mógł kiedy zaślubić, ale przeto poczciwie jej kochać nie przestawał.
Na owe czasy, gdy siła było romansów niepięknych, o których lepiej zamilczeć, ów cichy romans panny podstolanki był istną osobliwością, ale i ona sama nie miała sobie równej.
Towarzystwo to, wśród którego się wychowała, nie wyjmując panny podskarbianki, wielce wesołego i żywego temperamentu, miłostki o których słyszało dużo, na które patrzało choć z dala, miało niby za zabawkę. Anusia poważniejsza z natury, z serdecznych affektów żartów nie stroiła. Czytała ona dużo dawnych pono rycerskich historyj, i musiała z nich zaczerpnąć pojęcie, charakterowi swemu właściwe, tego co się — miłością zwało.
Gdy pan Felicjan dostawszy Kaplonosy, począł się stroić, języków przyuczać i na pokoje chodzić, a na nich, dzięki pięknej postawie i twarzy, cale pańsko się prezentował; miał coraz więcej zręczności spotykać się z panną podstolanką.
Bichon nauczył go tańcować, więc teraz nie lękał się menueta, ni żadnego tańca cudzoziemskiego. Wszystkie ochmistrzynie, guwernantki i bony z powodu, że ładnym chłopcem był, protegowały go.
Nie uszło też oczów ich, a nadewszystko niezmiernie bystrowidzącej podskarbianki, że się Sobek kochał w Anusi, a ona w nim. Gdy ten affekt, z którego się śmiano i żartowano z razu, potrwał rok i dwa, zaczęto go szanować, bo się heroicznym wydawał.
Nikt naówczas, nawet dzieci, do affektów na długą metę nie były nawykłe. Panna starościanka Tymanówna, dawno porzuciwszy Wyrzykowskiego, już z trzeciego adoratora drwiła sobie jawnie. Inne panienki także łatwiuteńko sercem dysponowały. Dwie z nich wyszły za mąż, żeby wdziać rogówkę, i być paniami domu, za starszych dużo od siebie, i cale nie do kochania ichmościów, choć innym były poprzysięgły.
Podstolance już dorastającej także stręczono kilku. Starał się o nią jeden Suzin, wieś mający piękną, już dla jej pięknych oczu, już dla wołczyńskiej protekcyi. Była to partya świetna dla panny, którą z łaski tylko Czartoryscy wyposażyć obiecywali. Podstolanka odmówiła. Odmówiła też przysłanemu przez księżnę wojewodzinę z zaleceniem mecenasowi majętnemu, który nieszpetnie wyglądał, a znaleźć się umiał.
Owa miłość stała, tajemna niby, choć wszystkim wiadoma, obudzała silne zajęcie i współczucie, podskarbianka niezmiernie się nią bawiła i koniecznie chciała — uwieńczyć.
Gdy się na pokojach zjawiał cześnikowicz, wszystkie panny i starszyzna starały się o to, aby mógł bez przeszkody zbliżyć się do podstolanki. Trzpioty młodsze nastręczały się do noszenia poselstw pomiędzy nim a podstolanką, gdy daleko od siebie byli.
Może też istotnie uszanowanie obudzało uczucie, które z wielką godnością i powagą nosiła w sercu Anusia. Miała ona od dzieciństwa jakieś ruchy, obejście się, postawę i ton starszej pani. Świeża i młodziuchna, chodziła i mówiła jak matrona, nigdy się najmniejszej nie dopuszczając płochości.
Rozmowy jej z cześnikowiczem tęż samą cechę miały poważną i uroczystą; potrzeba było lat całych, aby one z zupełnie obojętnych doszły do dwuznacznych, a naostatek do otwartych wyznań.
Możeby nawet cześnikowicz nigdy nie miał odwagi ustami potwierdzić, co oczy jego oddawna oświadczyły, gdyby się dziewczątka trzpiotowate nie podjęły pośrednictwa. Najwięcej do tego przyczyniła się ciekawa, żywa, niecierpliwa jak ojciec, piękna podskarbianka, której było więcej wolno niż innym.
Ona to osobliwie prześladując Anusię cześnikowiczem, wymogła z niego wyznanie affektu, odniosła je podstolance, i nawzajem wydobyła zapewnienie przywiązania od Anusi. Ona potem zbliżyła ich, i skłoniła, że sobie poprzysięgli. Bawiło ją to niezmiernie.
Ale później już się i podskarbianka czem innem zajmowała, bo potrzebowała coraz czegoś nowego, coby żywy jej umysł karmiło — gdy ów dziecinny romans Anusi z cześnikowiczem dalej a dalej się sobie ciągnął.
— Cóż ty zrobisz, gdy cię zmuszą iść za innego? pytały dziewczęta panny Anny.
— Jakże mnie kto do tego zmusić może! odpowiedziała spokojnie Anusia.
— To cię do klasztoru zamkną!
— I w klasztorze gwałtu mi nikt nie zada. Będziemy czekali.
— Aż do starości.
— Choćby do siwego włosa.
— A on?
— On tak samo jak ja czekać będzie, dał słowo.
— Mężczyzna! zdradzi cię!
— Nieprawda! odpowiedziała chłodno podstolanka: on nie jest jak inni, ja go znam, ja mu wierzę.
W Wołczynie, nie wiedziano może o tem, co się tu działo, los też sierotki wziętej z łaski na wychowanie, przez poszanowanie nazwiska, tak dalece nie obchodził Czartoryskich. Wlokło się to tak aż do czasu, gdy pomiędzy Flemingiem a wojewodą ruskim nastąpiły potajemne układy, o wydanie hrabianki Izabelli za wojewodzica ks. Adama.
Rzecz to była postanowiona już, szło tylko o to, ażeby podskarbiankę przygotować do marjażu, który tak był świetnym, iż nie mógł znaleźć oppozycji. Nie chciano jej zadawać gwałtu. Wpadło naówczas na myśl księżnie kanclerzynie, aby podstolanki użyć do insynuacji. Jeszcze o wydaniu za mąż hrabianki Izabelli nie było mowy w Terespolu, gdy jednego dnia przyszedł bilet od księżny kanclerzyny do panny Anny, a razem z nim ekwipaż Wołczyna, z panią Żuchowską, ochmistrzynią, wzywający podstolankę, aby natychmiast tam przybywała.
Ponieważ w bilecie nie było mowy, ani czy powróci nazad do Terespola, ani dla czego ją w Wołczynie mieć chciano, popłoch się stał wielki.
Pani Żuchowska przybywszy z tem wieczorem, nazajutrz rano pannę z sobą zabierać chciała. Ulękła się o los protegowanej pary podskarbianka, a że jej to zajęcie bardzo było miłe, zaczęła się krzątać, ażeby się nie rozstali nie widząc. Potrafiła więc tak jakoś nastroić swoje Francuzki, że na wieczór zabawę urządzono, a cześnikowiczowi o niej znać dano.
Sobek już wiedział o groźnym wypadku, bo mu go ze szczególną satysfakcją doniósł Wyrzykowski, śmiejąc się i zapowiadając.
— Oho! już my tu podstolanki nie ujrzymy! Biorą ją do Wołczyna. Tyle ją oczy nasze oglądały. Słyszę tam dla niej wyprawa gotowa, indult, het, precz wszystko co się należy, i pan młody czeka!! Jak Boga kocham! Żuchowska mówiła pod sekretem.
Można sobie wyobrazić, jak to ścisnęło serce Sobkowi, choć tego po sobie poznać nie dał, pobladł tylko nieco, poszedł się ubrać czarno i na pokoje do pałacu pośpieszył.
Zdala już zobaczył podstolankę siedzącą, wyprostowaną, z twarzą jak zawsze wypogodzoną, bladą, ale z wyrazem energii na niej i silnej woli. I on też po sobie strachu pokazać nie chciał.
Łatwo mu się było przybliżyć do niej, a podskarbianka dla zabezpieczenia rozmowy, śmiać się i chichotać głośno bardzo poczęła.
— Przysłano po pannę podstolankę? zapytał cześnikowicz.
— Tak jest, odparła spokojnie.
— Niewiadomy powód?
— Nie — nic nie wiem. Żuchowska też zaklina się, że nie wie o niczem.
— Tu się wieści rozchodzą, że tam na pannę podstolankę czeka już narzeczony.
Anusia spojrzała mu w oczy.
— Bardzo wątpię, odpowiedziała, ale choćby tak było, nie wydadzą mnie mimo woli, bądź waćpan spokojny.
— Panno podstolanko dobrodziejko, począł zniżając głos Sobek: jeżeli się ta jej absencja przedłuży, Bóg mi świadek; ja tu z tęsknoty przepadnę.
— Mnie też będzie tęskno, odezwała się Anusia, — ale miłość to niewielkiego waloru, co próby swej stałości wytrwać nie może.
Cześnikowicz zaprzysiągł, że nie tylko ten, ale stokroć cięższe eksperymenta gotów jest przetrwać i nie uledz, prosił jednak o pozwolenie, czyby pod jakim pozorem do Wołczyna się nie mógł dostać.
Na to zezwolono. Nastąpiła potem wymiana pamiątek jakichś, i Sobek kokardę w kieszeni na sercu umieścił, czego, oprócz podskarbianki (bo ta wszystko widziała), nikt nic nie dostrzegł.
Wszystkie koleżanki pięknej Anusi postrzegły to, że tego wieczora, zamiast wydawać się przygnębią i smutną, miała w sobie coś nadzwyczaj uroczystego, jakby istota skazana na męczeństwo, która z godnością chce je znieść i czuje się niem zaszczyconą.
Oczyma dodawała męztwa daleko mniej zrezygnowanemu cześnikowiczowi, a gdy się przyszło rozchodzić i za rękę ją wziął do pocałowania, ścisnęła jego dłoń szepcząc:
— Męztwo potrzeba mieć!
Nazajutrz rano, gdy pani Żuchowska zabrawszy podstolankę, ruszyła do Wołczyna do dnia, aby cztery mile te przed obiadem jeszcze zrobić, znalazł się na gościńcu Sobek na najładniejszym swym koniu, niby przypadkiem, i przy drzwiczkach powozu kłusując, spory kawał bohdankę swą przeprowadził. Ale o tem oprócz pani Żuchowskiej i ludzi z Wołczyna nie wiedział nikt.
Smutnych dni kilka upłynęło w Terespolu, a podskarbianka figlarnie coś szeptała cześnikowiczowi, pocieszyć się go starając, gdy jednego wieczoru cale niespodzianie zjawił się ów ekwipaż wołczyński znowu, a z niego wysiadła pani Żuchowska i podstolanka.
Radość była wielka. We dworku o przybyciu panny Anny nie wiedziano nic, gdy litościwa podskarbianka pajuka popchnęła do miasteczka i kazała mu powiedzieć cześnikowiczowi, aby wieczorem przyszedł do pałacu. Wesołe dziewczę chciało mu uczynić siurpryzę i cieszyło się nią zawczasu, ale chłopak języka nie wstrzymał, i wypaplał się. Spełzła więc na niczem niespodzianka — lecz nie mniejsze było szczęście, gdy Sobek ujrzał wesołą, ale zawsze wielce poważną twarzyczkę, która mu się uśmiechnęła zdala.
— Panna podstolanka przybyła do nas w gościnę? na długo? — zapytał.
— Sądzę, że zabawię — o! aż póki się ztąd wszystkie nie rozjedziemy! — tajemniczo odparła Anusia.
Bawiono się tego wieczoru doskonale. Sobek wyszedł śpiewając. Nazajutrz markotno mu było, że go wyprawiono z poleceniami do Włodawy, lecz służba wolność traci.
Sprawa powierzona Anusi daleko była łatwiejsza, niż ona sama sądziła, podskarbiance chciało się wyjść w świat, podróżować, być swobodną, uśmiechało się jej życie, a mogłaż je świetniej rozpocząć, niż u boku pięknego księcia, po książęcemu wychowanego, miłego i znanego jej od dzieciństwa kuzynka?
Domyślała się już pewnie wprzódy tych układów familijnych, będąc domyślną we wszystkiem, i gdy jej nazajutrz pomału zaczęła napomykać coś Anusia, zamknęła jej usta uściskiem.
Pani Żuchowska odjechała, i wszystko po dawnemu szło znowu.
Lecz pobyt w Wołczynie choć krótki, nie był bez następstw, których podstolanka nie przeczuwała.
Do rezydencji Czartoryskich naówczas, jakby pielgrzymi z całego kraju, ciągnęli z różnych stron szlachta, panowie, klienci domu, lub ci, co nimi być pragnęli. Nie było dnia bez gości, bez narad, bez pokłonów i traktowania o sprawach różnych. W czasie pobytu podstolanki nadjechał do Wołczyna jeden z Sosnowskich, rodziny, która się właśnie wybijała ze szlachectwa w górniejsze strefy.
Owego młodego Sosnowskiego oczy zwróciła na siebie panna Anna, nietyle pięknością może, co nazwiskiem i stosunkami do książęcego domu. Nie bacząc więc na to, iż posag się po pannie wielki nie obiecywał, osnuł sobie projekt starania się o rękę Anusi.
Przez dwa dni nie odstępował od niej, akkommodując się wielce księżnie kanclerzynie i dając poznać, że mu panna w oko wpadła. Dalej jednak to nie zaszło.
Sosnowski odjechał do swoich, chcąc familię wybadać, czy przeciwną nie będzie, a panna Anna do Terespola wróciła, o niczem nie wiedząc. Wprawdzie wejrzenia strzeliste pana Sosnowskiego mogły jej coś dać do zrozumienia, lecz ona tego rozumieć nie chciała.
Wkrótce potem wojewodzic ruski stawił się w Terespola, i już tajemnicy z tego nie czyniono, po co tu przybywał.
Fleming starzał, rad był ściślejszym jeszcze węzłem połączyć się z domem, którego losy podzielać musiał, rad więc też był i przyszłemu córki marjażowi. W Wołczynie obawiano się może trochę jego coraz większego przywiązania do starościny Tymanowej, tembardziej, że ta pani bardzo zręcznie około własnych chodziła interesów — ale Fleming dając sobą kierować, do mezaliansu jednak dopuścić się nie był zdolny. Rola jego polityczna tak była związana z robotami Czartoryskich, iż przed projektem wydania córki, już się tylko ich narzędziem i pomocnikiem wydawał.
Sobek wysłużywszy Kaplonosy na owym nieszczęsnym sejmiku brzeskim, chociaż łask podskarbiego nie stracił, i owszem rósł w nich widocznie i do najtajemniejszych był przypuszczany konszachtów, nie posuwał się już wyżej. Zajmował na dworze toż samo stanowisko nieokreślone, na którem stanął od razu. Pomagał Morochowskiemu w kancellarji; zmuszony był i niechętnemu dla siebie Bystremu posiłkować w sprawach wielu, co zawsze niepomyślnie wypadało; jeździł po dobrach, w ostatku i na sejmiki bywał komenderowany, gdy coś gotować przyszło lub odwracać.
Dawało mu to poznać bracię szlachtę, jednało przyjaciół i konsyderację. Niejeden przez niego i próbował, i potrafił coś wyrobić u podskarbiego.
Nie zmieniło to charakteru Sobka, który otwartym pozostał, gdy o niego samego chodziło, a milczeć umiał, gdy o cudze szło sprawy.
Właśnie w tym czasie pomiędzy podskarbim a Potockim starostą trembowelskim, toczyła się sprawa, która maluje dobrze owego czasu stosunki. Był starosta dziedzicem Pratolina, wioski, z której zachciało mu się zrobić miasteczko. A że bez Izraela nie ma miasta i miasteczka, i bogaty Żyd zaraz około siebie skupia ludzi i interesa, wziął Potocki z Włodawy od Fleminga namówionego, majętnego, obrotnego, ale wielce zuchwałego Anszela. Na nim jako na kamieniu węgielnym Pratolin miał stanąć.
Od czego jednak zaczął ów osiadły w Pratolinie spekulant, domyślećby się trudno. Pod Pratolinem płynie Bug, a Bugiem się spławia klepka i bale. Anszel mając jakieś pretensje do swych współwyznawców handlujących drzewem, Żydów szereszowskich i terespolskich — zatrzymał im towar na rzece.
Stało się to z rozkazu Potockiego, a podskarbi był naówczas marszałkiem trybunalskim. Sprawa Żyda pratolińskiego z Żydami terespolskimi stała się sprawą pana Potockiego z Flemingiem. Roszczono pretensje za drzewo przeszło czterdzieści tysięcy złotych. Fleming otrzymał kilka dekretów i zabierał się tradować dobra pratolińskie. Trzeba się więc było układać! Użyto sprężyn różnych, aby Fleminga przez Czartoryskich skłonić do układów; zgodził się impetyczny zawsze podskarbi na zjazd dla traktowania w Konstantynowie, i kazał z sobą jechać Sobkowi.
Znalazłszy w nim taką powolność do załatwienia sprawy przyjacielsko, Potocki chciał się sianem wykręcić, dawał za mało, Fleming porywczy zażądawszy wiele, słuchać już więcej nie myśląc, pod wieczór gniewny ruszył do Wołczyna, a potem do Szereszowa, dokąd i Sobka ciągnął z sobą. Tymczasem tradycja nad Pratolinem wisiała. Używano środków różnych dla pokombinowania stron obu, a że Sobka widziano u boku podskarbiego i w wielkiej z nim konfidencji, Żydzi się potajemnie do niego udali.
Byłby może pośrednictwa w sprawie się podjął, gdyby wedle ówczesnego obyczaju, Anszel, sądząc, iż trafił na pospolitego officjalistę, nie szepnął o porękawicznem, ofiarując złotych tysiąc. Skutkiem tej propozycji stary Anszel za drzwi wyleciał. Zrobiło się larum wielkie na ekonomii w Szereszowie, gdzie się to działo, i gdzie podskarbi natenczas przebywał; o mało Żydów nie pobito, ale Fleming uczciwego chłopca w większą jeszcze niż kiedy wziął konsyderacje.
Anszel tymczasem trafił do pana Bystrego i z nim się potajemnie ułożył, aby z podskarbim skończyć, a Bystry, który nie cierpiał Sobka, bo się w nim obawiał współzawodnika, skorzystał z okoliczności, aby heroiczny postępek cześnikowicza w cale innem świetle wystawić. Nie domyślał się niczego pan Felicjan, gdy po wielkich owych łaskach nastąpiło ostudzenie. Podskarbi nie odzywał się do niego i unikał.
Nigdy się zbytnio o fawory nie starając, zniósł to Sobek cierpliwie, czekając, aż się wyjaśni. Tymczasem mu buty szyto.
Morochowski, przed którym taili się ci, co faworyta wysadzić chcieli, o niczem nie wiedział, ale dopatrzył się zmiany w postępowaniu. Po kilkakroć podskarbi, posłyszawszy Sobka nazwisko, skrzywił się i splunął; raz nareszcie odezwał się:
— Dajcie mi z nim pokój! To ptaszek!
Pan sekretarz, posłyszawszy to, tegoż dnia zapytał otwarcie Felicjana, czem się podskarbiemu mógł narazić? Ten o niczem nie wiedział, i pojęcia nie miał.
W istocie pan Bystry postępowanie z Żydami odmalował w świetle innem i zaręczał, że Sobek grubszej od nich summy żądał. Niełaska pańska nagle spadająca na niedawnego faworyta, poczęła i innych odstręczać od niego. Radzić na nią nie było można, bo przyczyny nie znano. Zachmurzyła się atmosfera. Sobek zaczynał myśleć już, że i Kaplonosy, na które żadnego nie miał kontraktu, mogą mu odebrać, i ze dworu się go pozbyć. Zniósłby był tę przeciwność mężnie, gdyby nie — podstolanka. Wygnanie z Terespola znaczyło rozdział wiekuisty.
Jednego więc wieczoru, rozmyślając o tej zmianie losu swojego, powlókł się na pokoje. Wśród zabawy znalazła się chwila do rozmowy. Stanął smutny przy Anusi.
— Panno Anno, dobrodziejko moja — odezwał się, — muszę się jej poskarżyć. Źle jest ze mną: pan podskarbi, przez kogoś zapewne nabechtany przeciw mnie, zupełnie mnie z łask wypuścił. Tylko co nie widać jak i dzierżawę stracę, i każą mi może ztąd iść precz — co wówczas mam poczynać?
Panna Anna spojrzała nań.
— Waćpan wiesz, że stałym umysłem z przeciwnościami walczyć potrzeba. Więcej mu nie powiem. Losy się zmieniają, ludzie nie powinni odmieniać.
— Tymczasem panna podstolanka zapomnisz o mnie! — odezwał się cześnikiewicz.
— Nie czyń mi pan tej krzywdy, byś o mnie wątpił, — rzekła panna z powagą, — ja mu słowa danego dotrzymam!
Uspokoiło to nieco cześnikowicza, a obawy okazały się nieusprawiedliwione, Sobka nie odprawiono, nadto był potrzebny. Postradał tylko dawne zaufanie, i został w cieniu.
Już się i wesele w Wołczynie odbywać się mające przybliżało, do którego ogromne czyniono przygotowania, gdy znowu nagle przysłano od księżny kanclerzyny po podstolankę. Na ten raz strach już nie żartem owładnął cześnikowiczem, nastraszyła się i panna, bo pani Żuchowska szepnęła jej poufnie, że o Sosnowskim dla niej była mowa.
Gdy dowiedziawszy się o tem, przybiegł pan Felicjan do pałacu, zastał podstolankę z twarzą zarumienioną mocno, poruszoną i widocznie niespokojną. Sama się ku niemu zbliżyć starała.
— Wiozą mnie do Wołczyna — odezwała się, — a mam wiadomość, że nie bez celu. Kanclerzyna, dobrodziejka i opiekunka moja, ma dla mnie projekta, lecz nie wie wcale o inklinacji serca mego. Mężnie więc stanąć muszę, i wszystko jej wyznać. Życzy mi dobrze, jest i była dla mnie drugą matką, nie wątpię, że ją skruszę.
— A jeśli się nie da skłonić?
— To i za nikogo innego nie wyjdę, a czekać będę na waćpana, — dodała spokojnie podstolanka. Możesz waćpan pewien tego być, i gdyby przeciwne chodziły wieści, proszę im nie dawać wiary.
Wyjechała podstolanka, a tym razem nawet już jej przeprowadzać nie mógł cześnikowicz. Gdy do Wołczyna przybyła, ledwie jej dając odetchnąć, księżna kanclerzyna wzięła do swojego gabinetu. Była to pani surowa, pobożna, i niepobłażająca dla młodzieży, ale serca dobrego.
— Kazałam waćpannie przyjeżdżać — rzekła do Anusi, — bo mam dla niej plantę maryażu, która jej szczęście zapewnić może. Kawaler jest ze wszech miar przyzwoity i ma nadzieję wielkiej krescytywy. Jest to pan Sosnowski, którego tu już widziałaś.
Usłyszawszy ten wyrok, podstolanka do nóg się rzuciła opiekunce.
— Byłaś mi pani opiekunką i matką, odezwała się, — wiem, że życzysz szczęścia mojego: nie zmuszaj mnie pani do tego, ani do żadnego maryażu — ja, ja, — nie mogę...
Tu się jej łzy rzuciły.
Pani kanclerzyna mocno się oburzyła.
— Waćpanna nie masz prawa dysponowania sobą lekkomyślnie, — rzekła gniewnie. Zapewne jakieś amory w Terespolu i bałamuctwo głowę jej zawróciło.
Zmuszona naleganiem księżny, panna Anna wyznała jej wszystko, nie tając, iż słowo dała.
— A dotrzymać go acanna nie możesz, bo ja nie pozwalam! — zawołała kanclerzyna. Gdybym nawet przeciw temu nic nie miała, oburza mnie to, iż bez mojej wiadomości i zezwolenia waćpannaś sobą rozporządziła. Oświadczam stanowczo, iż z tego nic nie będzie. Masz acanna tydzień do namysłu, życzę rozważyć dobrze i szczęścia nie odpychać. Nie zechcesz mnie słuchać, to kwita z mej protekcyi.
Po otarciu łez nakazano pannie wynijść na pokoje, gdzie pan Sosnowski był i attentował pilno. Snadź mu podszepnięto, ażeby około panny się kręcił, gdyż i następnych dni jej nie odstępował. Podstolanka grzeczną będąc dla niego, nawet oczu nie podniosła, unikając spotkania i rozmowy. Nic nie pomogły fukania i groźby pani kanclerzyny, których z pokorą słuchając panna Anna, nie zmieniała postępowania.
Jednego wieczoru wreszcie, gdy wszyscy u kart siedzieli, a pan Sosnowski tę chwilę obrał, ażeby ze swego affektu pannie podstolance uczynić wyznanie, panna Anna się odezwała:
— Wdzięczna jestem nieskończenie panu za uczyniony mi zaszczyt, lecz oświadczyć muszę, iż godną się go nie czuję. Ufam zbyt szlachetnemu jego charakterowi, bym się lękać mogła, że rękę moją zechcesz waćpan pozyskać mimo woli mej, a tej ja nigdy nie zmienię.
— Więc na affekt nie zasłużyłem? — spytał urażony Sosnowski.
— Sercu rozkazywać nie można, — odparła podstolanka.
— Lecz wstręt się może zmienić?
— Wstrętu do tak godnego kawalera wcale nie mam, — przerwała panna Anna, — lecz do małżeństwa więcej się wymaga, niż obojętności.
Zbyty tak Sosnowski, poskarżył się nazajutrz kanclerzynie, ta znowu srodze napadła na wychowankę, lecz ani grozą ani namową nie mogąc jej złamać, w końcu zapowiedziała uroczyście, że na żaden inny maryaż nie zezwoli.
— Zostań waćpanna na koszu, jeśli chcesz, mnie to wszystko jedno.
Napisano o tem do Terespola, wywiadując się o tego amanta, który serce panny Anny ująć sobie potrafił, i czyniąc wyrzuty, że na dworze podskarbiego taką dawano dziewczętom swobodę, iż zawiązywały romanse. Doszły skargi do podskarbiego, już źle dla Sobka usposobionego. Fleming zawsze szparki, na oczy nie dopuszczając nawet Sobka, Morochowskiemu wydał rozkaz, ażeby pan na czterech chłopach ze dworu precz jechał natychmiast.
Ze smutną twarzą wrócił z pałacu pan Morochowski.
— Złą mam dla waćpana nowinę, do kaduka! — rzekł, — a choć nie tracę nadziei, że się to zmieni i podskarbi waćpanu wróci łaskę swą, tymczasem kazano mi waćpana natychmiast ztąd wyprawić.
— Jak to? i nawet bez pożegnania pana podskarbiego? — zawołał Sobek.
— Znasz go acan, szparki jest i gniewliwy, lepiej jest, żebyś mu się już nie pokazywał. Ruszaj do Kaplonosów i siedź cicho.
Nie wytrzymał Sobek, by odjeżdżając długim listem nie pożegnać podskarbiego, lecz praca to była zmarnowana, bo Fleming ledwie okiem nań rzuciwszy, rzucił pismo między szpargały na stoliku.
Podskarbianka, dowiedziawszy się o wypadku, chciała za swoim protegowanym przemawiać i instancyonować. Ojciec jej mówić nie dał, zatrzepotał rękami i nogami, był zły, musiała dać pokój.
Nie było dla nikogo tajemnicą, że jedna pani Tymanowa starościna wszystko mogła co chciała u Fleminga, ona trzymała kassę główną, odprawiała i przyjmowała ludzi i rządziła się tu samowładnie. Sobek, że jej protekcyi nigdy nie szukał, nie miał też łaski. Podszepnięto mu, żeby do niej do Bulkowa jechał, gdzie już i starościanka była, starając się ją sobie pozyskać.
— Takiemi drogami ja chodzić nie zwykłem, odparł Sobek. Co będzie to będzie, niech tam drudzy karki uginają, ja nie mogę.
Tegoż dnia, z wielkim tryumfem dla Wyrzykowskiego, który niby bolejącego udawał, milcząc pan Felicyan na koń siadł, chłopcu swemu na bryczkę rzeczy zabrać kazał, i mało kogo żegnając, z Terespola wyruszył.
Po latach kilku przebytych tu, to wygnanie nagłe ciężkiem dla niego było, gdyż nawykł już do ludzi, i do ruchu a pracy, i do gwaru dworskiego, — musiał się jednak do doli swojej stosować, i przyjąć co mu było przeznaczone.
— Nie trać ino waćpan ani ducha, ani nadziei; siedź, powtarzam, w Kaplonosach, poluj na kaczki, — wszystko się to odmieni. Ani dola ni niedola nie jest na świecie wieczną. Jakoś to będzie!
I uściskał go, krzyżyk mu nad głową robiąc, poczciwy Morochowski.
Zamiast do Kaplonosów, wprost pociągnął Sobek do Trzcieńca. W Kodniu tego dnia podnocowawszy, nazajutrz mszy świętej wysłuchał przed obrazem cudownym i wybierał się jechać do domu, gdy wychodzący z kościoła trafił mu się Dubiski, doktor radziwiłłowski z Białej, którego już nieraz spotykał.
Człek to był, jak mówiono, uczony bardzo, nadęty wielce, Niemców nie cierpiący, a że z Radziwiłłami do czynienia miał, od nich przejął sposób obchodzenia się z ludźmi, pogardliwy niemal i dumny. Ubierał się po cudzoziemsku, lecz zaniedbany był i brudny, a tabaką się obsypywał nieustannie, bo ciągle nos nią zapychał. Nosił się zawsze w tabaczkowym fraku, z laską wielką w ręku i poobrywanemi mankietami, w trzewikach z klamrami ogromnemi i obwisłych pończochach. Z chorymi, wyjąwszy księżnę chorążynę i jego samego, obchodził się extra-bratersko.
Gdy mu się idącemu skłonił Sobek, Dubiski stanął.
— Kłaniam — rzekł, — a pan tu co robisz?
— Jadę do domu.
— Do jakiego domu? Waćpan zostajesz na dworze podskarbiego?
— Zostawałem, ale już jestem wolny, — rzekł Sobek.
— Cóż się to stało? Głoszono, żeś waćpan w łaskach?
— Pan konsyliarz wiesz, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, — rzekł Sobek. Ale ja się nie skarżę; łaski doznałem dosyć, a gdym niepotrzebny, po co miałem wisieć tam?
— Aha! dobrze waćpanu tak! Niemcowi acan służył, a u Niemca natura taka, że człowieka wyciśnie jak cytrynę i porzuci łupinę precz.
— Nie żalę się na podskarbiego.
Dubiski zażył mocno tabaki.
— Acan przecie jesteś jakimś kolligatem radziwiłłowskim — odezwał się, — książę chorąży zawsze to przypomina i śmieje się z tego. Czemubyś do Białej nie przyjechał?
— A po co? — spytał Sobek, — ażebym potem tak samo jak z Terespola do domu wracał?
Dubiski ramionami poruszył.
— Pan Onufry Korytyński, który jest sekretarzem przy księciu — rzekł, — ma passję wiersze pisać, przeto się do innej roboty mało zdał; brak u nas ludzi, jak Bóg miły. Warto wziąć to w konsyderację.
Rozeszli się pożegnawszy, gdyż Sobkowi wcale się do Białej nie chciało. Kaprysy dzikie chorążego nadto były wszystkim znane.
Ruszył więc do Trzcieńca swojego, gdzie że rzadko bywał, Grzymała zobaczywszy go, z radości się rozpłakał. Wprędce jednak twarz mu się zmieniła, gdy zobaczył wózek, wszystkie rzeczy spakowane, konie powodne i chłopca.
— A toż co jest! w imię Pańskie!
— Mój stary — odparł Sobek, — to się stało, czegośmy się dawno byli powinni spodziewać: jak mnie fantazja przyjęła, tak kaprys odprawił. Wracam na swoje śmiecia. Nie masz się co skarżyć, grosz jaki taki się zarobił. Kaplonosy jeszcze do czasu trzymam. Czegoż chcesz?
Grzymała stał jak wkopany z załamanemi rękoma, długo nie mogąc przemówić słowa, łzy mu po twarzy ciekły. Potem uścisnął wychowanka, klucze dobył, i nie próbując ani pocieszać go, ani rozpytywać, począł myśleć o wygodnem umieszczeniu.
Tegoż dnia konno pobiegł do Kaplonosów Sobek w obawie, czy tam już co do jego dzierżawy dyspozycji nie wydano. Kontraktu nie miał żadnego, każdego więc czasu wyrugować go mogli. Do Ś-go Jana daleko jeszcze było, lecz Fleming, gdy mu się co zamarzyło, i wśród roku wyrzucić mógł, o nic nie pytając; procesować się z nim nie było podobna. Kazał więc na łeb na szyję Sobek zboże młócić, a inwentarza co przybyło nad liczbę, zaraz do Trzcieńca przepędzić.
W Kaplonosach jednakże ani tego dnia, ani następnych, żadna z Terespola i z Włodawy do głównego zarządu nie przyszła wiadomość. Spodziewał się więc Sobek, iż przynajmniej do następnego Ś-go Jana spokojnie posiedzi na opłaconej dzierżawie. Była ona wielce korzystną i kilkanaście tysięcy złotych, oprócz inwentarza, koni, sukien, różnych ruchomości dorobił się na niej Sobek; tem więcej też było prawdopodobnem, że plenipotent hrabiego, a nieprzyjaciel jawny Sobka pan Bystry, pokusi się o wioskę tę albo dla siebie, lub dla kogo z protegowanych.
Była jesień, niekiedy piękna w kraju naszym, zawsze smutna, choć brogi pełne i zasieki. Dla pana Felicjana podwójnie ona tego roku była ponura i wydawała się długą, bo mu na samotnym Trzieńcu i z dala od podstolanki strasznie się dni wyciągały. Nie było co robić, ni z kim oprócz Grzymały pogadać, — do życia się też i wygód innych nawykło. Sąsiadów nie szukał Felicjan, aby go za język nie ciągniono, i szlachta wesoła nie przypadała mu teraz do smaku. Strzelbę więc na plecy wziąwszy, pomny rady p. Morochowskiego, po całych dniach się pluskał za kaczkami na wyżarach, i u Buga, lub do Kaplonosów jechał dozierać gospodarstwa.
Późno raz ztamtąd powróciwszy, zdziwił się widząc Grzymałę, który zwykle na przyźbie siadywał, wychodzącego na spotkanie do krzyża.
Zwiastowało to coś niezwykłego.
Stary pan Adam zdala już znaki dawał, bo jako nienawykły do wszystkiego, co z ram powszednich wychodziło, najmniejszą rzeczą poruszał się wielce. Stanął Sobek i z konia skoczył.
— A co ojcze?
— Z Białej był posłaniec, z językiem...
— Z Białej? Cóż to ma znaczyć?
— Albo ja wiem? dosyć, że książę chorąży prosi, abyś immediate przybył do niego.
— Nie pisał nikt?
— Ani słowa, ustne polecenie.
Patrzali na się.
— Pojedziesz? — zapytał Grzymała.
— No, a juściż nie mogę nie posłuchać!
— Hm! — rzekł stary, — między Białą a Wołczynem i Terespolem, jak między psem a kotem nieustanne dąsy i prychania z ks. hetmanem i z chorążym pasują się ciągle Czartoryscy i Fleming. Jak się podskarbi dowie, żeś był w Białej?
— Alboż mi i być nie wolno?
— No — jak ty tam sobie chcesz, lepiej to rozumiesz odemnie, — rzekł Grzymała; — tyle powiem, że mnie to nie cieszy.
— Ja tam żadnego obowiązku nie przyjmę, — zakończył Sobek, — a nie pojechać, afrontby był, za który nie chcę się na zemstę narażać. Co będzie to będzie.
Nazajutrz do dnia, w juki wziąwszy lepsze odzienie i chłopaka za sobą, puścił się do Białej Sobek, a że konia zhasać nie chciał i dwa razy popasał, dopiero późną nocą stanął w miasteczku.
Naówczas już ks. Florjan Radziwiłł nie młody wiekiem, ciężki, na zdrowiu był źle bardzo. Trapiła go choroba wszystkich niemal magnatów owej epoki, przekarmionych i przepitych, podagra, obrzękłość, puchlina. Poruszał się mało, drażliwszy był niż kiedy, gniewał się często, księżna chorążyna ledwie go mogła umitygować prośbami a Dubiski groźbą, że to zdrowiu zaszkodzić może. Znaczniejszą część dnia spędzał książę w szerokiem krześle, zabawiany to przez żonę, to przez ks. Ryokura, biskupa ptolemadyjskiego, proboszcza bialskiego i słuckiego, w którym wielkie pokładał zaufanie, to przez Dubiskiego, lub którego z oficjalistów starszych.
Tajono przed księciem stan jego niebezpieczny, chociaż księżna przez biskupa starała się go już nakłonić do uczynienia rozporządzenia, bo Dubiski katastrofy się lękał. Książę skłonny był do gniewu, choroba go uczyniła drażliwszym jeszcze, a lada wzburzenie mogło przyśpieszyć chwilę ostatnią.
Srogi pan był, o czem świadczyły więzienia bialskie, w których niemało ludzi pokutowało. Gdy się kto raz dostał in fundum, już światła dziennego nie oglądał. Niewolno było ani prosić za nim, ani go wspomnieć, ani nawet o chorobie i śmierci donieść; kto tam wpadł, już jakby go na świecie nie było. Opowiadano, że w lochach podziemnych na chleb i wodę skazanych było niemało ludzi, — o których rodziny się nawet upominać nie śmiały. Smutną też była naówczas rezydencja ta bialska, w której sierdzisty pan królował, sama księżna płakała, a Wolski i jemu podobni faworyci co chcieli dokazywali.
Ubrawszy się p. Felicjan i na mszę ranną trafiwszy do fary, ztamtąd wprost na zamek poszedł, nie mając do kogo, do doktora, który w skrzydle pałacowem zamieszkiwał. Dubiski, jak wielu a wielu naówczas fizyków i panów, chorował na alchemię i ciągle coś w tyglach smażył. Dawało mu to niemałą konsyderację, bo nikt nie rozumiał, co się tam robi, ale wysokie miano pojęcie o człowieku otoczonym książkami, topiącym kruszce, a wyciągającym eliksiry.
Miller, stary terespolski doktór Fleminga, drwił sobie z tej alchemii i z tego doktora, zowiąc go szarlatanem. Dubiski go za to zwał nieukiem, osłem i różnemi innemi nieprzyjemnemi imiony. Nienawidzili się mocno wzajemnie.
Gdy Dubiski był w domu, o każdej porze dnia zastać go było można przy piecyku, albo egzaminującego produkta wczorajszych doświadczeń, zasmolonego i siedzącego w wyziewach laboratorjum. Gdy mu te uczone zajęcia przerywano, gniewał się i łajał, nie zważając, kto przychodził.
Spotkało to i pana Felicjana, na którego zapukanie z pierwszej izby odpowiedział Dubiski:
— A bodajeś skisł! czego tu leziesz? kto tam taki?
Wszedł Sobek, spojrzał z za retorty doktór i niewiele mu się zasępiona twarz rozjaśniła. Syczał przez zęby i patrzał milczący.
— Przepraszam, że przeszkodziłem, książę po mnie przysyłał, nie wiem, do kogo się mam udać.
— A do kogo sobie chcesz! a mnie co do tego! — krzyknął Dubiski, — ja jestem doktór, to do mnie nie należy. Chcesz olejku albo mikstury, dam, a marszałkiem dworu nie byłem i nie jestem.
Sobek się chciał zawrócić, gdy Dubiski cisnął jakiś kamyk, który w ręku trzymał, i krzyknął.
— No, kiedyś wlazł już — to zostań: Skaranie Boże!
— Przepraszam, — odezwał się Sobek.
— Nie przepraszaj! — wołał doktór. Ja muszę iść do księcia, bo mu znowu nogi nabrzękły i trzeba je smarować; no — to pójdziesz ze mną.
Został więc Sobek, rozpatrując się w śmierdzącem siarką i różnemi ingredjencjami laboratorjum, nie mając gdzie siąść, gdyż stołki były pozakładane książkami, ponarzucane ścierkami, a i przejść było trudno pomiędzy flaszkami i garnkami, które drogę zalegały.
— Nie ruszajże się, abyś mi czego nie stłukł, nie dotykaj nic, bo szkodę zrobisz, stój spokojnie... odzieję się.
Wyszedł klnąc jeszcze doktór, a Sobek jak stanął niedaleko drzwi, tak już nieruchomy pozostał, głowę tylko obracając na wszystkie strony.
Było się czemu przypatrywać, bo i naczyń osobliwszych i różnych zielsk suchych i kamienia było dosyć po wszystkich kątach.
W chwilę potem Dubiski wyszedł w tabaczkowym fraku, słowa nie rzekł, kapelusz nałożył, z izby gościa wyprowadził i powiódł go do antykamery księcia chorążego, gdzie musiał siąść i czekać, bo księciu nogi smarowano i obwiązywano. Dopiero po tej operacji, gdy go w krześle posadzono, i polewkę mu podano, dworzanin wprowadził Sobka.
Księżna z robótką siedziała już u okna.
— A! to waść! — odezwał się chmurno książę chorąży. Cóż to, Fleming słyszę waści dał odprawę? hę?
— Nie mieliśmy z sobą umowy żadnej — odparł Sobek, — zajmowałem się praktyką przy kancellarji, aby się czegoś nauczyć.
— Czegożeś się tam acan nauczył? niemieckiej polityki? hę? jak z cudzej kieszeni wziąć a do swojej włożyć?
To powiedziawszy, książę się począł śmiać i syknął zaraz, bo go w nodze zarwało. Chwycił się za kolano.
— A daj cię licho!
Sobek na politykę niemiecką, tak dobitnie określoną, odparł, że się do niej nie applikował.
— Cożeś acan został bez zajęcia? — spytał książę.
— Owszem, mości książę, bo mam dzierżawę i własne gospodarstwo...
— E! to tam bzdurstwo! ja wiem! — rzekł chorąży. — Ja acanu co innego chciałem raić. U mnie człowieka do pióra brak. Korotyński wersyfikacją się zabawia i Muzom hołduje, truteń — acan u mnie pracuj w kancellarji.
— Uniżenie w. k. mości dziękuję, — odezwał się Sobek, — ale ja radbym spocząć.
Książę usta nadąwszy, odwrócił się.
— Co? co? odpoczywać chcesz? cóżeś się to tak zlaborował? Nie łaska do mnie? hę? — Myślisz, że po szpeku tego Niemca, moja boćwina ci będzie nie do smaku. Hę? hę? mój mości! Ja tam znowu napraszać ci się nie myślę. — Chcesz — dobrze; nie — to ruszaj z panem Bogiem...
— Z duszybym rad mości książę, ale dopóki Kaplonosów nie zdam, nie sposób.
— Tere fere — Kaplonosy? Cóż to one? Z Terespola mogłeś na nie naglądać, a z Białej nie możesz? — mówił książę. — Fonfry! kaprysy! ja tego nie lubię.
— Ale, mości książę! — przerwał Sobek.
— Ja tego nie lubię! — powtórzył głos podnosząc i przez ramię patrząc książę. — Słyszysz acan?
— Słyszę, mości książę.
— Masz wóz i przewóz, mówię: miejsce w kancellarji, tysiąc złotych emolumentów, na parę koni obrok i wikt dla chłopca. Cóż to? mało ci jeszcze?
— Aż nadtoby było — ale...
Książę spojrzał gniewnie.
— Florek! na miłość Bożą! — szepnęła księżna, dając znaki Sobkowi, aby się nie sprzeciwiał.
— Ale co? Niemiec ci jeszcze pachnie, radbyś do niego wrócić. Jeśli tak, to idź do trzystu djabłów! idź!
Drżącą ręką pokazywał drzwi.
Sobek się skłonił i skierował do progu, chcąc ujść co najprędzej, gdy Dubiski ukazał się od drugiego pokoju i podbiegł.
— Niechże się w. ks. mość nie irrytuje!
— Jak się nie mam irrytować? Patrzajcie go! Mógł służyć u Fleminga, a u Radziwiłła to mu się nie chce.
Sobek nie czekając więcej, już się wysunął za próg i zdążał ku wschodom; twarz mu się paliła. Był już w dziedzińcu, gdy za nim przypadł goniąc mężczyzna przystojny, młody, czarnooki, wejrzenia wesołego, po polsku ubrany. Był to Onufry Korotyński, którego książę trutniem nazwał. Zastępował tu sekretarza. Nie znał go pan Felicjan, tylko z odgłosu i przez ludzi; on zaś o przybyciu Sobka musiał być umiadomiony a może i słuchał jak go odprawiano, i z uśmiechem przypadł do niego.
— Jestem sekretarzem księcia — rzekł, podając mu rękę, — rad jestem poznać pana.
Sobek jeszcze do siebie przyjść nie mógł.
— Spotkała mnie tu konfuzja niemała, — odezwał się po chwili. Książę mnie wezwał, i był tak łaskaw, że chciał zatrzymać przy sobie. Bóg widzi, nie mogłem przyjąć... książę się bodaj gniewa.
Korotyński ręce powkładawszy w kieszenie, szedł przeprowadzając Sobka za bramę zamkową.
— Książę bo ciągle się gniewa i za wszystko — rzekł, — to nie raritas u nas. Miłeby mi było zaprawdę z tak szanownym kawalerem koleżeństwo, lecz prawdą a Bogiem, dobrześ waćpan zrobił.
— Inaczej nie mogłem...
— Jarzmobyś waćpan wziął na kark — dodał sekretarz, — i to nie złote, a prócz tego, lękam się, abyśmy tu wkrótce zmiany panowania nie mieli. Książę chory, Dubiski go lekarstwami obładowuje... będzie źle... Sam tu jestem, zerwać się nie mogę, aby już chorego nie gniewać; ale gdyby się godziło i gdyby nie księżna, jednejbym tu nie był godziny.
Na drogę do miasteczka wywiódłszy Sobka, Korotyński tu mu się przyznał, iż miał polecenie namawiać go do zostania.
— Sumienie mi tego nie dozwala czynić, chociaż, możebyś waćpan i dał tu sobie radę; ale w ekspektatywie mamy, że książę nie pociągnie, a hetman lub syn jego miecznik, zajadą Białą zaraz, i dawny dwór na cztery wiatry rozpędzą. Ja moje węzełki trzymam w pogotowiu.
Po tej rozmowie nie pozostawało już nic, tylko przebrawszy się do domu co rychlej uciekać, aby na nowe nie być narażonym nalegania. Tak też Sobek uczynił.
Odpoczywał w Trzcieńcu, nie spodziewając się aby te odwiedziny w Białej jeszcze skutek jaki ściągnąć miały, gdy fortuna, która się kołem toczy, przeciwko niemu je w dziwny sposób obróciła.
Doniesiono panu Bystremu, iż odprawiony ów przez podskarbiego, łaskami jego osypany szlachcic, zaledwie do domu przybywszy, natychmiast się udał do Radziwiłłów, u nich przeciwko niemu szukając protekcji i do służby się chcąc zaciągnąć.
Natychmiast z tem pobiegł do Terespola pan Bystry, i wystawując to jako zbrodnię i czarną niewdzięczność, tak podskarbiego poruszył, iż natychmiast nie pytając nic, kazał Sobka z Kaplonosów wyrzucić precz, ekonoma tam posłać, zająć wszystko, i chociaż dzierżawa roczna była zapłacona, bez żadnej bonifikacji eksmittować.
Uradowany tem pan Bystry, nie czekając drugiego dnia, z ręki swej oficjalistę pchnął z najsurowszym rozkazem, ażeby prószynki nie dając wziąć z Kaplonosów, w tejże chwili posłuszeństwo wypowiedział i zajął je na podskarbiego.
Siedział w Trzcieńcu spokojnie Sobek, gdy ekonom z Kaplonosów oklep na koniu przybiegł, oznajmując o tem, co się stało i wzywając ratunku! Nie było jednak co poczynać, ani jak się bronić nawet. — Sobek nie myślał tam jechać, nie chciał prosić, napisał list do Morochowskiego, przedstawując mu krzywdę swoją — i — na tem poprzestał.
Zostało mu to tylko, co wprzódy z Kaplonosów jakby przeczuciem uratowano, i pan na czterech chłopach, nie wiele zamożniejszy niż był, wracał do swego chudego dziedzictwa, z sercem ściśniętem, złamany, nie wiedząc co robić z sobą.
Ubóstwo to byłoby mu znośne, bo miał za co ręce zaczepić i w najgorszym razie, choćby sobie gdzie małej dzierżawy szukać, gdyby myśl o pannie podstolance i wszelka nadzieja zbliżenia się do niej nie zatruwała mu dni i nocy.
Przyznał się Grzymale do tego, co cierpiał i jak się związał sercem i słowem, a stary w początku draźnić go nie chcąc, nie mówił nic, aż gdy w nim kilka dni ta wiadomość fermentowała, wybuchnął dopiero jednego wieczora.
— Ja bo mówiłem zawsze: gorszego nie ma nic, niż z babami się wdać i ręce sobie związać affektem, który życie żółcią napoi. Czy ty myślisz, że jabym się był nie mógł ożenić, i że mi się za młodu nie trafiały? — o mój Boże! jakie jeszcze i z posagami. Nie chciałem, bo wiedziałem, czem to pachnie... A tu jeszcze panna z partesów, kolligatka, i wysokie progi! Co to gadać? Plunąć i porzucić!
Sobek westchnął.
— Pewnie — dodał Grzymała, — od razu tak, kiedy jeszcze świeża w sercu ta głupia, z pozwoleniem, miłość — trudno; a no na to nie ma jak czas. Zapomni się, zatrze i tyle, że człowiek potem pożałuje, że w to wlazł. At!
Sobek tak dalece nie zapominał, że w parę tygodni po odebraniu mu Kaplonosów, zmyślił jakąś potrzebę do Brześcia, nie chcąc się przyznać, że chce dotrzeć do Wołczyna. Pisać nie mógł, a oddalenie mu tak dolegało, iż chciał choć spróbować, czy się w jakikolwiek sposób nie potrafi przybliżyć, a bodaj nie widząc podstolanki, dowiedzieć co się z nią działo.
Posądzał go może Grzymała, bo choć nogami suwał, nastręczał się sam jechać do Brześcia, lecz ofiary tej nie przyjął Sobek. Chcąc być swobodniejszym, nie wziął nawet z sobą pacholika, ani juk, dobrał tylko najlepszego konia, i ruszył mimo gderania Grzymały.
Ten go za wrota wyprowadził i tu wstrzymał jeszcze.
— Słuchaj-no — rzekł, — z tem nie ma co żartować. Jeżeli kłamiesz a myślisz się do swej miłej przekradać do Wołczyna, to pamiętaj, że to z takiemi pannami sprawa, u których sto batogów dać szlachcicowi, jak chleb z masłem zjeść.
Rzucił się Felicjan, ale krew mu po twarzy bryzgnęła.
— Cóż bo myślisz? — zawołał.
— Co ja myślę? żeś ty młody, gorączka, i że do ciebie „przystąpiło.“ Wpaść w matnię łatwo, a wykręcić się bez ignominii trudno.
— Ale ja nie jadę, gdzie myślicie! — zawołał Sobek.
— No — to jak sobie chcesz — ja mówię, co myślę, ruszaj z Bogiem.
Pojechał Sobek nie śpiesząc.
Drogę musiał skierować na Terespol, ale wstępować nie myślał do nikogo, aby się nie zdało, że o łaskę i zmiłowanie prosi. Wprost zajechał do Brześcia i u Augustjanów stanął, gdzie miał sobie księży przyjaznych. Tam mu nocleg przypadł. W klasztorze wiedziano już o smutnej doli Sobka i bolano nad nią, cały wieczór rozmawiał z księżmi, nie wydając się z tem, dokąd jedzie. Tu się dowiedział, iż wielkie czyniono przygotowania do ślubu podskarbianki, i że bardzo często wojewodzic ruski przybiegał do Terespola do narzeczonej.
Mówiono mu też, iż w Wołczynie z powodu wesela tego zakręt był wielki, gości ciągle pełno, rzemieślników, krawców, tapicerów, cudzoziemców różnych, co na rękę było poniekąd Sobkowi, bo w tym tłumie łatwo się niepostrzeżony mógł przesunąć.
Zatrzymał się tylko w Brześciu tak długo, aby nie we dnie, ale pod noc przybyć do rezydencji.
W karczmie, chociaż bardzo obszernej, ledwie kącik znaleźć było można. Dworscy, przyjezdni, gawiedź wszelkiego rodzaju, zalegała izby i stajnie. W tym tłumie szczęściem nikogo znajomego nie znalazłszy, był Sobek bezpiecznym, a że posłańców ze stron różnych, z dóbr książęcych dalekich, oficjalistów, szlachty drobnej było mnóstwo, łatwo uszedł oka. Nikt ani wątpił, że jak inni z interesem przyjechał do ks. kanclerza. Choć z wielką biedą, pomieścił się jakoś z koniem, a o nocleg nie zwykł się był frasować; bo umiał się gdziekolwiek, choćby na chłodzie i na twardem przespać.
Pędziła go tu tęsknica po podstolance tak nierozważna i natarczywa, że się wprzód nierozmyślił nad tem, jak ma do niej dostąpić. Nie była to rzecz łatwa, bo chodź już nadchodziła wiosna i powietrze dość łagodne, a liście powoli na drzewach rozpękały, na ogród i przechadzkę niewiele mógł rachować.
Miejscowości też nie znał. Trzeba się było rozpatrzyć. Poszedł ku pałacowi i oficynom, z daleka się przypatrując wszystkiemu, i tu powozów, ludzi, kręciło się mnóstwo, służby z cudzoziemska i po polsku wyglądającej. Nikt na niego nie zważał, bo tylu się obcych zwijało w pędzie, że służba ich zapamiętać nie mogła, puszczano wolno przyzwoicie ubranego człowieka. Sobek na tę wyprawę nie wystąpił zbyt wykwintnie, aby oczu nie zwracać i wyglądał na wysłańca możnego domu.
Służba kanclerska, jak to się powszechnie dzieje, naśladowała obyczaje pańskie i dosyć obcych lekceważyła, chętnie sobie z nich przedrwiwując. P. Felicjan próbował się zbliżyć dla rozpytania do niej, lecz go zbyto ostro i musiał ustąpić.
Zciemniało już mocno i nie było tu co robić, wrócił więc do austerji, zostawując na dzień jutrzejszy rozpytywanie i rozpatrzenie się. W małej izdebce znalazło się dla niego miejsce na sianie, więc konia powierzywszy stróżowi, siodło i juki zniósłszy, aby się miał na czem położyć, legł zawczasu, choć na sen mu się nie zbierało, a okrutna wrzawa w gospodzie okaby zmróżyć nie dozwoliła.
Myślami bujając po świecie, w końcu na jedną padł, która mu się najlepszą zdała. Nazajutrz była niedziela, nabożeństwo w kościele, wiedział, że księżna kanclerzyna wielce pobożna, opuścić go i fraucymerowi swemu dać niedzielę święcić beze mszyby nie dozwoliła; powiedział więc sobie, że pójdzie z rana do kościoła i tam dotrwa do końca summy, a nuż podstolankę zobaczy i da się jej widzieć. Jużby mu to nawet starczyło, gdyby ją mógł tylko zdrową oglądać i okazać, że o niej nie zapomniał.
Tak sobie postanowiwszy, uspokojony zasnął. Nazajutrz jak świt, obudziła go większa jeszcze wrzawa niż dnia poprzedzającego, bo niedziela każda ma prawa swoje. Gości i włościan płynęło zewsząd co niemiara.
Strach go ogarniał, ażeby kto z Terespola znajomy się nie zjawił, lecz Bogu się poleciwszy w opiekę, nadzieję miał w łasce Jego, że go ta bieda ominie.
Kościół od rana był otwarty, śpiewano jeszcze różaniec, gdy przyszedł i wymiarkowawszy, w której ławce dwór zasiądzie, umieścił się, by mógł widzieć i być widzianym. Na wypadek zaś, gdyby się kryć potrzebował, miał przed sobą chorągiew sutą, spuścistą, za której koniec twarz mógł schować. Na pierwszych mszach nikogo nie było, oprócz miejscowych ludzi, dworu i pospolitego ludu; dobrze się więc wystał, nim po skończonej wotywie, we wszystkie dzwony zaczęto bić na summę.
Serce mu biło mocno, bo czuł, że się chwila zbliżała. Jakoż niebawem rozstępować się zaczęli ludzie, i ks. kanclerzyna weszła zakwefiona, za nią inne damy, a między temi owdowiała podkanclerzyna Sapieżyna i inne do rodziny należące, naostatek wśród panien poznał, a bardziej się domyślił swej bogdanki Sobek. Szła ona z tą swą dawną powagą, która jej nigdy nie odstępowała, z oczyma spuszczonemi, piękna, smutna trochę, niezmieniona bynajmniej. Nie widziała Sobka i wcale go pono nie przeczuwała, a że oczu nie podnosiła, przeszła mimo w całym majestacie swym, aż do ławy, nie domyślając się, jak ją oczy jego ścigały... Trafiło się, iż Sobek stał dosyć szczęśliwie, i że byle na ołtarz wejrzała, musiała go zobaczyć. Nie nastąpiło to rychło, bo czytała na książce i wcale oczyma nie strzelała, dopiero gdy kazanie się rozpoczynać miało i księża celebrujący na krzesłach miejsca zabierali, podniosła wzrok z książki, powiodła nim po kościele, i oczy jej padły na Sobka. Widział jak drgnęła, zarumieniła się i wnet spokój zwykły odzyskała, lecz wzrok jej wrócił ku niemu, i dał mu znać, że go poznała.
Gdy kaznodzieja wszedł na ambonę, panna podstolanka już słuchem i oczyma przy nim była. W czasie reszty summy i supplikacyj, które po nich nastąpiły, nie patrzała już prawie na niego, choć on Pana Boga o przebaczenie prosząc, ciągle na nią spoglądał. Zawczasu potem wysunąwszy się, zajął miejsce, choć z wielką biedą, u chrzcielnicy z wodą święconą, którędy musiał dwór przechodzić. Udało mu się stanąć blizko bardzo.
Przeciągnęła tuż i ks. kanclerzyna, i Sapieżyna, i inne damy, przyszła kolej na podstolankę, która biorąc święconą wodę, oczy wlepiła w cześnikowicza, jakby mu niemi powiedzieć chciała (co dobrze zrozumiał): „Bądź waćpan spokojny, wcalem się nie zmieniła.“
Sama nieobecność Sobka toż samo o nim powiadała.
Szczęśliwy, że go rachuba nie zawiodła, wyszedł z innymi pan Felicjan, już sobie więcej nie obiecując, gdy tuż przed sobą ujrzał dobrze znaną ochmistrzynię Żuchowską.
Wiedziała ona o wszystkiem i miała, jako kobieta, kommizerację wielką nad tą czułą parą, walczącą sercem stałem z przeciwnościami. Domyśliła się zaraz wszystkiego, skinęła głową cześnikowiczowi, a że tłok był, mogła niedostrzeżona w bok ujść ku zakrystji, dawszy znak, że radaby go widzieć.
Kobieta była dobrego, miękkiego serca, już w tym wieku, gdy pospolicie niewiasty same się wyrzec zmuszone wszelkich marzeń, chętnie patrzą na sprawy miłosne, przypominające im lepsze czasy.
— Co waćpan tu robisz, panie cześnikowiczu?
— Przejazdem, wstąpiłem na nabożeństwo!
— Bodaj asana tak Bóg kochał! — rozśmiała się Żuchowska, — a do kogożeś się modlił w kościele? chyba do żywego obrazka!
Potem się zbliżyła poufnie i spytała żwawo:
— A widziałaż ona asana?
— Nie wiem, zdaje mi się! — westchnął Sobek.
— E? zdaje! zdaje! Ale bobyś już nie kłamał. Ja waćpaństwu szczerze sprzyjam. Długo tu bawisz, boć nabożeństwo się skończyło.
— Juścić nieszpory do nabożeństwa należą, — uśmiechając się rzekł cześnikowicz.
— A no! także mi gadaj! — odparła Żuchowska. Namyślała się chwilę, wahała, i kładąc mu rękę wyschłą na ramieniu, szepnęła:
— Na prawo w oficynie, gdzie się stolnik litewski urodził, na dole, mam mieszkanie; po obiedzie mnie waćpan odwiedź, a może nie będziesz tego żałował.
Oddaliła się szybko. Sobek urósł z radości, i żeby już poznanym nie był znowu przez kogo, pobiegł do gospody. Dopiero mu też teraz i apetyt wrócił, bo od wczoraj nic w ustach nie miał, ani mu się jeść chciało. W karczmie jajecznicy i ryby tylko dostać było można, ale i to smakowało. Licząc godziny do poobiedzia, wyrwał się tymczasem opatrywać oficynę, którą łatwo znalazł, lecz i kłopotu się nabawił.
Był w Terespolu chłopak nadzwyczajnych zdolności, choć bardzo nizkiego pochodzenia, bo jawnie mówiono, że miał być chłopskim synem, co naówczas niezmiernie do wszelkiej krescytywy szkodziło. Chłopak jednak tak był bystry, tak się wszystkiego sam uczył, zgadywał jakoś, łapał, że w końcu pono się z kredensu do kancellarji wygrzebał. Tam go w początku popychano, ale w końcu, gdy ten djabeł wszystkich pędził w kamysze, a coraz to się potrzebniejszym okazywał, zaczęto go konsyderować.
Bystry był bardzo przeciwny temu, żeby lada gburowi dozwalać liznąć nauki i przepowiadał, że z tego nic dobrego nie wyrośnie, chyba na gałąź. Chłopak się umiał tak zalecać, że go do Wołczyna wzięto do kanclerza.
A że z miejsca na miejsce się przenosząc zatarło się origo, tu już mógł za szlachcica nawet uchodzić, bo suknia często u nas szlachectwo dawała, — książę kanclerz go używał do kaligrafowania listów. Sprytny był jak ogień. Zwał się Sawrańczuk.
Zapomniał wiekuiście o nim cześnikowicz, gdy w dziedzińcu licho to mu się nawinęło, a że oko miał nadzwyczaj bystre chłopak, natychmiast poznał Sobka. Nie pora była się wywijać.
— Pan tu, panie Felicjanie? Oczom mi się wierzyć nie chce!
— Nie z własnej woli, lecz posłany — skłamał już po raz trzeci tego dnia Sobek, — natychmiast odjeżdżam.
— Dokąd?
— A, to już mnie wiedzieć — odezwał się cześnikowicz, — za cudzą jestem sprawą, gębę mam zamalowaną.
— No — to nie pytam! — rzekł Sawrańczuk śmiejąc się, — ja byłem przekonany, że pan tu chyba czy nie za własnym interesem, lecz jak nie — to nie.
Czerwienił się Sobek.
— Waćpan wiesz, że ja interesów nie mam.
— A no — tom się omylił!...
— Kiedyżeś pan przybył? — spytał dalej Sawrańczuk.
— Wczoraj, a dziś wyjeżdżam.
— No, to interes szparko poszedł, co u nas rzadko, — mówił chłopak.
— Jakże się tu waćpanu powodzi? — rzekł odwracając rozmowę od siebie p. Felicjan.
— Dziękuję, bardzo dobrze! Ja się nie skarżę nigdy, — śmiejąc się mówił rusin, oczyma zmierzywszy zakłopotanego Sobka. Bieda mnie nauczyła samemu sobie rady dawać, — to najlepszy mistrz.
— Ale ciężki.
Sobek się żegnał, chcąc mu zejść z oczu, gdy Sawrańczuk do ucha mu szepnął:
— Sosnowski już nie dojeżdża, ale inne projekta mają dla panny... kanclerzyna się gniewa, wszyscy zresztą są dla niej z weneracją.
Nic nie odpowiedział Sobek, bo go za konfidenta brać nie chciał, uśmiechnął się i pożegnał.
Lękał się bardzo, ażeby Sawrańczuk nie odgadł wiele i nie wypaplał się.
Ażeby nie ściągać na siebie oczu, odszedł precz z dziedzińca Sobek i dopiero w poobiedniej godzinie, skradając się jak złodziej, oglądając, znowu do oficyny zmierzył. Tu, jakby na straży stojąca dzieweczka nic nie mówiąc, nie pytając, drzwi mu pokazała. Pani Żuchowska uszczuplone miała mieszkanie z powodu, że teraz dla przyszłych gości pokoje na nowo wyklejano i woskowano. Mieściła się w dwóch niewielkich izdebkach, w których ją zastał przyspasabiającą kawę. Tuż w kominku stały imbryczki i śmietanka z kożuszkiem, a na stoliczku ślicznie nakrytym, sucharki. Oprócz niej nikogo więcej nie było.
— Chciałam z duszy uczynić waćpanu niespodziankę, — szepnęła przy powitaniu, — ale mi się nie udało. Podstolanka czy się lęka, czy uważa to za niewłaściwe, jakoś mi nie obiecała...
Sobek ani się śmiał skarżyć.
— Raczże pani z łaski swej — rzekł — to tylko powiedzieć pannie Annie, żem ja tu umyślnie przybył, aby jej oblicze oglądać. Zatem wieczorem nazad w drogę do domu. Wszak-ci to nie tak srogi grzech od czasu do czasu na nabożeństwo do Wołczyna przyjechać.
Mówił to, gdy w oknie coś mignęło, i Żuchowska w ręce uderzywszy, ku drzwiom pobiegła. W progu zjawiła się podstolanka. Weszła zarumieniona mocno, podając rączkę drżącą do pocałowania cześnikowiczowi. Z początku słowa przemówić nie mogła.
— Nie byłabym ja pana widziała — odezwała się, — ale widać było to w przeznaczeniu. Ks. kanclerzyna sama mnie do pani Żuchowskiej wysłała, abym jej była pomocą w przygotowaniach.
— A! co za szczęście! — zawołał cześnikowicz.
Spojrzała nań podstolanka.
Tymczasem Żuchowska, pod pozorem pilnej sprawy, za klucze pochwyciwszy, poczęła się kręcić, zawołała parę razy głosem cichym: — Justysia! i... wyszła. Mogli więc bez przeszkody kilka słów powiedzieć sobie.
— Umyślniem przybył, aby choć z daleka zobaczyć pannę Annę, — odezwał się Sobek, — pan Bóg mi poszczęścił!
Anusia drżąca stała, patrząc na niego z powagą.
— Słyszałaś pani, że mnie z Terespola wygnano? — westchnął Sobek.
— O tem wiem od podskarbianki.
— I że mi dzierżawę wśród roku odebrano za to, żem wezwany przez księcia chorążego pojechał do Białej, gdziem burę dostał, bom służby nie przyjął.
— O tem nie wiedziałam — westchnęło dziewczę — lecz trzeba mężnym być. Krzywda się powrócić może...
— Nie skarżę się — mówił Sobek, — podskarbi i tak dla mnie dobrym nad miarę był. Wróciłem do mojej nędznej wioszczyny i starego domu...
— Nie traćże waćpan ani ufności we mnie, ani nadziei w lepsze losy, — poczęła podstolanka. Ja i na najmniejszej wioseczce i w najlichszym dworku żyć potrafię, a o splendory nie wiele dbam, bo one szczęścia przyczynić mogą, ale go dać nie są wstanie.
— A Sosnowski? — zapytał Sobek.
— Już, dzięki Bogu, znalazł sobie inną, — śmiejąc się dodała podstolanka. Swatają mi teraz z kolei różnych ichmościów, a ks. kanclerzyna gniewna, zapowiada, że starą panną da mi zostać, gdy jej nie słucham.
Pocałował ją Sobek w rękę, westchnęli, spojrzeli sobie w oczy, i jakaś otucha wstąpiła w oboje.
— Samo to szczęście, żem pannę Annę zobaczył, na długo mnie pokarmi i nie da przepaść, — rzekł Sobek. Trzeba czekać — no, to choćby pół wieku.
Schwycił znowu rękę, która mu się nie broniła. Wtem wróciła Żuchowska, co rychlej biegnąc do kominka, bo kożuszek jeden się przypalał, a z drugiego śmietanka zbiegała. Chwyciła więc starą rękawiczkę, aby poodstawiać garnuszki i prosiła na kawę.
Siadła panna Anna, naprzeciw niej Feliś, a że stoliczek ów marmurowy, maleńki był, znaleźli się bardzo blizko siebie. Tu już oczy więcej mówiły niż usta. Zaczęła dla rozweselenia gościa rozpytywać go podstolanka o gospodarstwo; a on, sam z siebie i ubóstwa swojego podżartowując, zabawnie opisywał i dwór, i łany, i chudobę, i wreszcie poczciwego starego Grzymałę jej prezentował.
Tak zbiegła chwila prędko, i ani się postrzegł Sobek, gdy czas było odchodzić, co już niepokój gospodyni wskazywał. Naprędce więc i Żuchowskiej i Anny ręce ucałowawszy, zerwał się uciekać. Lekko mu było i wesoło, gdy wychodził — ale zdrętwiał zobaczywszy we drzwiach oficyny stojącego Sawrańczuka.
Nie było go podobna uniknąć.
— Dobry wieczór panu cześnikowiczowi, — odezwał się, — dobry wieczór! Niech się pan nie śpieszy, chmura naciąga, już dziś w drogę trudno. Ja właśnie też idę do austeryi, będę panu towarzyszył!
Sobek szedł, nic nie mówiąc.
Za bramą dopiero Sawrańczuk śmiechem wybuchnął.
— A wstydziłbyś się pan przedemną kryć z tem, co ja, gdybym nie chciał, odgadnę. Kruk krukowi oka nie wykole; jać pana nie zdradzę. Chciałeś się widzieć z podstolanką — widziałeś się, na zdrowie. Choć mnie chłopskim synem i chamem nazywali, wierz mi pan, że dla tego zdrady i niepoczciwości w sercu nie mam. Z durniów, to prawda, drwię i z nich korzystam, bo oni na to stworzeni, aby po ich plecach drudzy do góry leźli; ale takim jak wy — co im się krzywda dzieje, a oni nigdy nikomu jej nie czynią, — takim Sawrańczuk i krewby dał!
Gorąco to powiedział, aż go Sobek uściskał. Dopieroż sekretu nie było, rozgadali się, powiedział cześnikowicz, jak przybywszy biedował, nie wiedząc co radzić sobie, i jak mu sam Pan Bóg pomógł, że podstolankę zobaczył.
— Drugi raz, jak zechcesz tu być, jak w dym do mnie — ja pary nie puszczę, i ani dam poznać, że o czem wiem...
Nim doszli do austerji, lunęło z chmury; więc Sobek do nocy przegawędził z Sawrańczukiem, a nazajutrz do dnia, puścił się nazad do Trzcieńca.
Życie w tym Trzcieńcu było prawdziwie klasztorne, uciechy tam żadnej krom tej, jaką dusza sama dawała, gdy w niej pokój mieszkał. We dwóch izbach obok siebie sypiali Feliś i stary Grzymała. Ten jak to pod starość bywa, sypiał niewiele, zrywał się z rana. Jak on się tylko ruszył, budził się Felicjan.
— Anobyś spał i wypoczął, bo co innego młodość, co snu potrzebuje, co innego mój wiek, który na wieczny sen patrząc, już się do spoczynku nie kwapi. Śpij, śpij, ja pójdę i obejrzę, nie masz tak dalece co robić.
Zrywał się jednak zaraz i Sobek, sen go też nie brał. Szli jeden za drugim, budzić Niemowę, bo ten znowu spałby był dzień i noc, gdyby go nie potargano i nie zmuszono do roboty.
W domu oprócz niego był chłopiec przybłęda, ale z tego żadnej pociechy nie mieli, jadał strasznie, wróble wykręcał, szkodę robił, kotom pęcherze przywiązywał, łasował w kuchni i w ogrodzie, i ciągle go trzeba było pilnować, wszelako obrok zasypać na oczach Grzymały, wody ze studni naciągnąć, ogień rozpalić, napędzony potrafił. Tylko go na posyłki użyć nie było można, bo jak poszedł, tak przepadł. Potem choćby szturchańca oberwał, już się nie skarżył.
Koło tego małego gospodarstwa więcej było roboty, niż czasem koło wielkiego. Trafiało się i samemu Grzymale, a choćby i dziedzicowi, i z wozem a siekierą do lasu po susz i gałęzie jechać, i za bronami pójść, i do siana i do snopów. W gorącą porę nie było się co drożyć, boby kopy porosły, a siano pogniło.
Czasem gospodyni nowa musiała w pole z dwojakami dla pana i Grzymały iść tak jak dla parobków. Do domu dla jadła iść nie było czasu. Sobkowi z tem dobrze było, że nie miał chwili do rozmysłów, chyba w niedzielę. Innego dnia w gospodarstwie nie to, to co innego, robota była zawsze pilna.
Ze wsią i włościanami nie było kłopotu, bo w takiej małej wiosczynie, dwór i chłop za pan brat być muszą. Wie się, kto co może, i nad siłę nie wyciąga; folguje się, aby włościanin sobie zebrał, bo w zimieby go karmić trzeba. Czterej owi chłopi pana Felicjana, z których Fleming się wyśmiewał, byli to towarzysze i przyjaciele więcej niż słudzy. Co się w której chacie działo, wiedziano doskonale, nawet jaki która baba chleb piekła i co komu na połudenek w garnkach przynoszono.
Dzień prawie cały schodził po za dworem, przy roli lub na polowaniu. Czasem z fuzją się szło na pole, a pomknął zając, albo się zerwało stado kuropatw ze ścierni, stuknęło się i było co zanieść do domu.
Wieczorem dopiero, gdy już konie i bydło napojone było, obroki i sieczka zasypana, pozamykane wszystko, Grzymała siadał na przyźbie, Sobek na ławce w ganku i poczynali o nieboszczyku cześniku, o dawnych czasach, albo o tem, co tam z Białej, Terespola, Brześcia Żydzi przynosili.
Właśnie jakoś w tym czasie nastąpiła wielka rewolucja w Białej. Chorąży, wedle przepowiedni Dubickiego, z tego w nogach obrzęknięcia i nie zbyt wstrzemięźliwego życia, nagle zmarł, a że, choć z biskupem ptolomaidzkim testament dawno układał, ale zrobić go formalnie czasu nie miał, a zmarł bezdzietnie, więc hetman z Nieświeża po nim dziedziczył.
Opowiadano sobie o tem, jak ów faworyt Wolski, gdy jeszcze ciało jegomości nie ostygało, na konia siadł i do Nieświeża poleciał sobie z tego czyniąc meritum, iż testamentu nie dał zrobić. I tak się w łaski hetmana wkradł, na co wszyscy bardzo sarkali. Książę chorąży był jeszcze niepochowany, a już synowiec, miecznik książę Karol, przysłany przez ojca do Białej, uczty w niej i hałasy wyprawiał.
Mówiono też, że gdy więzienia otwarto po śmierci, powychodziło z nich siła ludzi jak trupy wynędzniałych, a niektórzy, co siedzieli zbyt długo i od powietrza byli odwykli, dostawszy się na wolność, poumierali. O tem wszystkiem Żydzi w Słowatyczach wiedzieli dobrze i o wielu innych historjach...
Wieczorami tedy było zawsze o czem pogawędzić, a gdy przedmiotu zabrakło, wracał Grzymała do swojego ulubionego tematu, iż najgorsza rzecz jest kamień sobie do szyi przywiązać, gdy się miłość ku kobiecie poweźmie.
— Bo to z tego, tak mi Boże dopomóż, nic nie będzie — kończył zawsze, — czysta imaginacja, a waćpan się wędzisz nadaremnie. Czy jej tam w głowie pan Sobek, kiedy w Wołczynie snopami konkurentów! Zobaczysz...
Czasami Grzymała, wiedząc, że pieniądze były, namawiał na dzierżawę, lecz nie wiedzieć zkąd ją było wziąć. Sapiehowie puszczali, lecz konsyderacji z nimi nie miał Sobek. Kilka razy się do Romanowa wybierał, i dał pokój.
Zawsze mu się zdawało, że Morochowski poczciwy, coś tam dla niego zrobić potrafi. Ale Bystry był w łaskach, przeciw niemu się ważyć nie miał nikt odwagi. Rósł w oczach.
Zbliżało się też wesele podskarbianki. Sobek jeśli w kim, to na niej pokładał nadzieję, lecz nie rychlej, ażby za mąż poszedłszy, swobodniejszą się stała. Grzymała, któremu kilka razy się z tego spowiadał opponował mocno przeciw tej nadziei.
— Ty bo myślisz, że taka grafianka idąca za księcia, będzie miała w głowie waścin interes. Mało ona ma tam o czem myśleć, nie wie już, czy jesteś na świecie!
Do Wołczyna, choć mu się bardzo chciało, tak rychło znowu jechać się nie ważył Sobek. Siedział więc w domu, i żyło się z dnia na dzień — aby dalej.
Grzymała frasował się, że mu chłopiec skwaśnieje, i radby go był czy do Sapiehów, czy do Radziwiłłów popchnął, Sobek nie chciał.
Jednego dnia właśnie jakoś swobodniejsi będąc, na obiad się do dworu ściągnęli, gdy Niemowa w okno zaczął stukać, ukazując na drogę i wołając:
— Pchu! pchu!
Byli do tego przywykli, że i nadjeżdżającego Szlomę w ten sposób zwiastował, więc się niebardzo śpieszyli. Niemowa lubił gości, szczególniej takich od których, jak naówczas od Fleminga, uciekać nie potrzebował.
Było dla niego ulubioną zabawą, gdy biedę Żyd przywiązał do płotu, iść do niej dla zbadania, co się w niej działo.
Dobywał się czasem do wnętrza, rozwiązywał worki, przepatrywał uprząż, zaglądał z pod spodu, próbował kół, a jeśli flaszka z wódką się znalazła, zawsze z niej pociągnął. Innych rzeczy nigdy nie ruszył. Konia głaskał, chomąt mocował, — słowem bawił się. Myślano, że i tym razem Szloma jedzie, ale Grzymała wyszedłszy, zobaczył bryczkę krytą, cztery konie wzdłuż... i pobiegł dać znać, że ktoś taki nie żartem jedzie w gościnę. A tu na stole jeszcze były farfurki z niedojedzonemi kluskami, po obrusie chleb porozsypywany, flaszeczka z siwuchą...
Sprzątnąć nie było czasu.
Gdy bryczka przed gankiem stanęła, okazał się w niej poczciwy Morochowski.
— Jechałem do Włodawy: myślę sobie... Wstąpię albo co? Oto mnie masz...
Obejrzał się.
— No... dwór, prawda duży, — ale...
— Pustka i ruina! — dodał witając się Sobek. Aż mi wstyd, że pana mego nie mam czem i jak przyjmować — a co robić?
— Sercem przyjacielskiem i dosyć — rzekł Morochowski.
Wszedł do izby, rozglądając się po kątach. Grzymała zachodząc w głowę czem ugościć, proponował kawę, którą dla lubiącego ją Sobka trzymał.
— Dawajcie, co macie — śmiejąc się, rzekł sekretarz, — jam niewybredny.
Gdy stary poszedł dopilnować podwieczorku, Morochowski się odezwał.
— No, cóż u waćpana słychać?
— U mnie, po staremu.
— Czemu bo się nie ruszasz, nie poczniesz co?
— Nie mam czego poczynać!
— Widziałeś od tej pory podstolankę?
Sobek się zarumienił, głową dał znak potakujący.
— Cóż ona?
— Tak jak ja — czekamy oboje, aż się Bóg i ludzie zlitują.
— A to przyznam ci się — odparł Morochowski — na to zakrawa, że do siwego włosa tak możecie czekać. Mnie przyszło na myśl, czyby podskarbiance o tem nie przypomnieć, ona teraz cała w swojem weselu, lecz tem bardziej drugichby pewnie szczęśliwymi widzieć chciała. Bez waszego konsensu mówić o tem mi nie wypadało, pozwolicie mi — przypomnę?
Ścisnął go za kolana Sobek...
Przegadali tak z godzinę, konie popasiono, Niemowa miał czas nawet szczegółowie konstrukcję bryczki obejrzeć. Morochowski pojechał.
Znowu tedy promyk nadziei zaświtał nad Trzcieńcem, choć stary Grzymała posłyszawszy o tem, mruknął:
— At — obiecanka, cacanka!!
Jakoż w istocie dwa tygodnie minęły, a z Terespola żadna wieść nie przyszła. Trzeciej niedzieli z Kaplonosów posłaniec przywiózł list od Morochowskiego, oznajmujący, że podskarbianka była najlepszych intencji, ale z ks. kanclerzyną nie było nawet mówić sposobu.
— „Ja jej tam za jakiegoś szlachetkę, co nawet wsi porządnej nie ma jednej, nie wydam. Byłaby nieszczęśliwą. Dwór słyszę w ruderach, nie ma jej gdzie zaprowadzić...“ Tak mówiła ks. kanclerzyna.
Radzono czekać i mieć cierpliwość, co i bez rady czynił Sobek; powzdychali — Grzymała się dąsał.
Znudzony p. Felicjan począł nareszcie myśleć o dzierżawie, i ruszył do Sapiehów. Tu do samego pana nie sposób się było docisnąć, a pośredników smarować było potrzeba i zabiegi czynić, kłaniać się, do czego p. Felicjan zdolnym się nie czuł. W Kodeńszczyźnie, co było do wzięcia, już klienci książęcy porozchwytywali, reszta nie inaczej się dawała utargować jak z grubem przypożyczeniem. Na toby funduszu nie stało.
Więc znowu grzebało się w Trzcieńcu dalej.
Wśród tej ciszy głuchej, doszła tu wieść o świetnem weselu podskarbianki, które się odbyło w Wołczynie. Hetman Radziwiłł, choć był na bakier z kanclerzem i Czartoryskimi, wziął na siebie dostarczenie zwierzyny; więc po lasach Radziwiłłowskich tak hukano i strzelano, że aż w Trzcieńcu słychać było.
Po weselu, których razem się dwa odprawiło, bo z rana Ogiński incognito wziął ślub z podkanclerzyną, a wieczorem uroczyste nastąpiło zaślubienie podskarbianki, Sobek trochę miał nadziei, że wojewodzicowa ruska może za nim przemówi; — ale tygodnie i miesiące mijały, a skutku tej instancji doczekać się nie mógł.
Pojechał więc znowu do Wołczyna, aby sercu ulżyć.
Chociaż Sawrańczuk zapraszał go do siebie, nie chciał z tego korzystać cześnikowicz. W sobotę wieczorem przyjechawszy, rozlokował się w austerji i poszedł się tylko dowiedzieć do niego. Tu się dopytał, że Sawrańczuka posłano do Puław, i że nieprędko miał powrócić. Nazajutrz do kościoła na mszę powlókł się cześnikowicz i na dawnem stanął miejscu.
Na summę nadeszła ks. kanclerzyna, wiodąc za sobą podstolankę. Panna Anna musiała pewnie być przyzwyczajoną szukać na znanem miejscu oczyma swojego Sobka, bo zaledwie usiadła, spojrzała i zobaczyła go. Prawie nieznacznem poruszeniem głowy, powitała go tylko, i oczy spuściła na książkę.
Znowu tak jak pierwszym razem zbliżyli się przy święconej wodzie, i cześnikowicz pozostawszy trochę, oczyma szukał protektorki swej Żuchowskiej. Znalazł ją wprawdzie, ale zmienioną dziwnie: powitała go zimno, a choć z nim odeszła ku zakrystji, rozmowę poczęła wcale z innego tonu.
— Bardzo mi waćpana żal — rzekła, — i panny podstolanki też, ale bo się upieracie, a z tego bodaj nic nie może być. Ja sama myślałam z początku, że ks. kanclerzyna da się ubłagać, a teraz widzę, że nie. Trzeba bo żebyś to sobie wybił z głowy i dziewczynie perswadował.
Sobek posłuchał, nie odpowiadając.
Popatrzała nań Żuchowska.
— Słowo daję — ciągnęła dalej, — że mam wielką kommizerację nad państwem — ale co nie można, to nie można...
W istocie zacną panią Żuchowską zjednał był sobie nowy pretendent do ręki podstolanki, a że była serca miękkiego, dała się na jego wiarę nawrócić. Teraz już jej może przykro było, sama nie wiedziała z kim trzymać.
— Ja wiem, że wybyście się może chcieli zobaczyć, pogadać, ale nuż, uchowaj Boże, wypaple się kto, zobaczy! Z ks. kanclerzyną żartów nie ma.
Widząc, że Sobek stał mocno zasmucony, dodała prędko:
— No to już przyjdź, przyjdź po obiedzie, ale ja nie ręczę, czy panna Anna będzie mogła. Ona się też boi.
Tak zbyty ozięble cześnikowicz, przesiedział w gospodzie cały czas, nie jedząc i nie pijąc — a w godzinie oznaczonej poszedł do oficyny.
Żuchowska go przywitała czulej, gryzło ją sumienie.
— Czego bo waćpan tak melancholizujesz? odezwała się, — nie trzeba znowu brać tak do serca. Można, uchowaj Boże, sfiksować z tego. Ja sama widziałam człowieka, bardzo słusznego, który z wielkiej miłości oszalał, potem mu się zdawało, co jaką zobaczył, że to była jego bogdanka. A tę dawno pochowali. Daj bo pokój i nie smuć się.
Sobek się uśmiechał dla przekonania, że jeszcze nie sfiksował, nie śmiał spytać o podstolankę, gdy Żuchowska dodała:
— Panna Anna przyjdzie — ale asindziej miej sumienie. Co się ma dziewczynisko męczyć? sam jej i sobie wyperswaduj. Niech idzie za Borzęckiego, człek majętny, stateczny, szczerze ją kocha.
— Ja nie staję na zawadzie — odezwał się Sobek, — jeśli taka wola podstolanki!
To mówiąc wstał, jakby chciał odchodzić; Żuchowska siedzieć mu kazała.
— Otóż to bieda, że podstolanka się upiera waćpanu wiary dotrzymać. Trzeba, żebyś jej perswadował.
— Jakże pani tego po mnie możesz wymagać?
— Dla jej szczęścia! — zawołała pani Żuchowska. Waćpan tego nie widzisz, ona wzdycha, a i wy nie lepiej wyglądacie. Co taka miłość warta? Dalibyście pokój!
Na te słowa weszła panna Anna; zerwał się cześnikowicz.
— A wiesz, co ja tu mówiłam? — odezwała się ochmistrzyni, — i powtórzę nie kryjąc się, że powinien ci słowo oddać i namawiać, ażebyś szła za Borzęckiego, — jak Boga kocham.
Panna Anna w istocie bledsza i mizerniejsza niż dawniej, uśmiechnęła się, patrząc na smutną twarz Sobka.
— Cóż pan na to? — spytała.
— Chcesz pani tego po mnie?
Panna Anna zarumieniła się nagle. — Ja? — zawołała, — ja? możesz mnie o to posądzać?
Żuchowska usłyszawszy to, ręką machnęła, chwyciła kluczyki i wyszła.
Rozmowa poczęła się po cichu, smętna i żałościwa. Sobek się nie skarżył, podstolanka ubolewała nie nad tem, że musiała czekać, ale że ją nieustannie naglono, namawiano do coraz nowych projektów, a kanclerzyna coraz się stawała zimniejszą i niechętniejszą dla niéj.
Siedli około siebie i szeptali, aż póki Żuchowska nie nadeszła. Widać było, że w czasie niebytności swej, monologiem przeciągnęła rozpoczęte nawrócenie, gdyż natychmiast dalej je w progu przedłużała.
... — Bo co nie można, to nie można, to darmo, oboje zmarniejecie, a na swojem nie postawicie. Przeciw księżnie kanclerzynie to tam nie ma co i mówić, że z waszemi siłami nic nie zdołacie, a że jej nie nawrócicie, na to gardło daję. Więc, ślicznie, pięknie, dajcie za wygraną i każde w swoją drogę, — jak Boga kocham...
Spojrzała na nich, lecz ci dwoje, do których tak przekonywająco przemawiała, nie okazywali niczem, ażeby się na jej zdanie zgodzić mieli. Ciągnęła więc dalej:
— Z młodymi, to, ja powiadam, gdy sobie co w głowę wbiją, nie ma ratunku; gotowo to poprzepadać, a nie ustąpi.
Uśmiechnęła się podstolanka.
— A pani Żuchowska nigdy młodą nie była?
Ochmistrzyni ręką poruszyła.
— Panu Bogu dziękuję, że się już ta młodość skończyła — rzekła, — bo to tylko niepokój wiekuisty, człowiek sam nie wie, czego chce i życie sobie truje.
I skonkludowała wedle zwyczaju:
— Jak Boga kocham.
Wtem Justynka wbiegła, żądając czegoś od pani Żuchowskiej; zwróciła więc gderliwe swe usposobienie ku niej, i wyszła z nią razem.
Skorzystał z tego Sobek i na odwagę się zebrał.
— Panno podstolanko dobrodziejko — odezwał się, — niech się pani na mnie nie gniewa za to, co powiem. Jeżeli się pani losu ze mną nie lękasz, a ja życie stawię, że się o polepszenie jego wszelkiemi siłami starać będę — jam swobodny, panny Anny tu nic nie wiąże, daj mi pani rękę, idźmy w świat. Nie potrzebujemy nic od nikogo. Panna Anna sierotą jesteś, zależysz tylko od siebie.
Usłyszawszy to podstolanka zarumieniła się i za rękę pochwyciła Sobka.
— Nie kuś mnie waćpan do złego, — rzekła poważnie. Słowa danego mu nie złamię, ale powiedz sam, nie byłażbym winna, rzucając ten dom, który mi dał przytułek, tę opiekunkę, która mi matkę zastępowała, wypłacając się jej buntem? Coby ludzie powiedzieli na waćpana i na mnie? Wreszcie, gdyby pani kanclerzyna wzięła to do serca, myślisz waćpan, że trudnoby jej było kazać mnie wziąć nazad ze Trzcieńca? Na to dosyć dwudziestu kozaków nadwornych, którychby wysłano za nami. Nie supponuję, ażeby się to stać mogło, ale pokryjomu i gwałtownie czynić nic nie chcę. Ile razy mnie pyta opiekunka, mówię otwarcie: że albo pójdę za tego, kogom wybrała, lub za żadnego. Znoszę fukania i wymówki, lecz uciekać nie godzi mi się, ani waćpanu żony brać kradzionéj.
Sobek zamilkł smutno, coś miał już rzec?
— Więc i widywać się dalej będzie trudno, odezwał się. Pani Żuchowska niechętna, do nikogo innego zwrócić się nie mogę, chyba że do kościoła czasem zajrzę, abym się wam przypomniał.
— Dopóki my w Wołczynie — westchnęła podstolanka, — ale i to niedługo potrwa, bo mowa jest o wyjeździe do Warszawy.
Wróciła Żuchowska z kluczami, a wkrótce wejrzeniami i półsłówkami dała uczuć Sobkowi, że czasby się było oddalić.
Cichym szeptem zamknęła się smutna rozmowa; Sobek pożegnał się i wyszedł — nie straciwszy nadziei, lecz przekonany, że ziszczenie jej na długie lata przeciągnąć się musi.
Była to jego ostatnia wyprawa do Wołczyna. Powracając ztąd, zajechał do Terespola do Morochowskiego, boć mu zakazanem nie było przez miasteczko przejeżdżać. Przez tę podróż całą, a może i z dawniejszych dumań, usposobienie w nim zrodziło się gorzkie, żółcią zapłynęło wszystko, świat i ludzi widział straszliwie czarno. Rozpaczliwie zarazem i obojętnie rozpatrywał się po tym Terespolu, w którym kilka lat przebył, lepszą sobie obiecując przyszłość. Rozmyślał tak, gdy podjeżdżając do dworku pana sekretarza, spostrzegł pieszo idącego Fleminga, wprost naprzeciw, tak że go minąć nie było podobna.
Podskarbi szedł otoczony oficyalistami, na których po kolei burczał, bo bez tego się nigdy obejść nie mógł, chociaż nie był dnia tego tak gniewnym, jak go czasem pan Felicyan widywał. Zdaleka poznawszy jadącego, podskarbi stanął i począł dziwnie go mierzyć oczyma, jakby wyzywał.
Sobek uważał za rzecz przyzwoitą z konia zsiąść i ukłonić się.
— A pan na cztery chłopy, co tu w Terespolu robi? — zawołał szydersko Fleming.
Krew szlachcicowi uderzyła do głowy.
— Przepraszam pana grafa, zdaje mi się, że gościniec każdemu wolny?
Podskarbi, jakby go co ukąsiło, poskoczył ku niemu.
— Słyszał acan, żem zakazał mi się pokazywać na oczy? — zawołał.
— Ja też wcale nie miałem tego zamiaru narzucać się panu grafowi, — począł z trochą dumy szlacheckiej Felicyan. Proszę wierzyć, że prędzejbym ominął Terespol, niż go szukał! Po tem, co mnie tu spotkało, niebardzo to miłe wspomnienie.
— Co spotkało? co spotkało? zakrzyczał Fleming.
Oficyaliści w koło stali jak struchleli.
— Co? niech sobie graf przypomni, — rzekł Felicyan. Ratowałem pana wówczas, kiedy go wszyscy opuścili, i pan Bystry i Kropiński; wyniosłem go z pod szabel szlacheckich na moich rękach, nastawując za niego własne życie. Za to dostałem dzierżawę Kaplonosów, którą mi kaprys pański odebrał wśród roku! Służyłem panu uczciwie i wiernie, a odpędzony zostałem, jakbym zdrajcą był. Pan graf sądziłeś, że pieniędzmi mogłeś wszystko zapłacić, i że ubogi szlachcic powinien się tem kontentować! Teraz mi pan z tego robisz grzech, że przez gościniec jadę! Pfu.
To mówiąc, zaperzony mocno Sobek, pokłonił się z lekka raz jeszcze, czapkę nałożył i brał się konia, gdy Fleming, który był skonfudowany, począł wołać:
— Ty! ty? szlachcic cztery chłopy! Chodź no tu! chodź! Co się sierdzisz? Co? Krzywdym ci nie zrobił!
— Owszem, uczyniłeś mi ją pan! — rzekł Sobek. Wolno panu było mnie odprawić, gdym się nie zdał, ale nie w taki sposób!
Fleming się obrócił do stojących oficyalistów i ręką ich pożegnał, wskazując, aby szli. Zły był, lecz czuł też, iż niesprawiedliwość popełnił.
— Choć acan ze mną do pałacu! Na gościńcu się nie rozprawia...
Sobek nie uląkłszy się wcale, konia za sobą prowadząc, począł iść za Flemingiem, który coraz to się na niego oglądał, ale nie mówił nic...
Widocznie słabość miał do Sobka, gdyż po tak śmiałem wystąpieniu, każdego innego spotkałby despekt okrutny. Oficyaliści odchodzący spoglądali ciekawie, nie mogąc sobie wytłómaczyć, na czem się to skończy.
Ponieważ scena się odbywała nieopodal od dworku Morochowskiego, sekretarz patrzał na nią przez okno, a Wyrzykowski aż na ganek wybiegł i skryty za słupem napawał się z rozkoszą widokiem katastrofy niemiłego mu człowieka.
Z gwałtownego przemówienia Sobka wnosił, że może nastąpić katastrofa; lękał się jej i Morochowski, porwał za czapkę i podążył, papiery niby niosąc za Flemingiem.
Podskarbi popędliwy był i samowolny, i on, i Czartoryscy, posługując się drobną szlachtą, nawykli byli ją lekceważyć, — było w nim jednak i poczucie sprawiedliwości pewne, i poszanowanie mimowolne godności człowieka gdy ten sam się za nią ująć umiał.
Konia oddawszy przy stajni, pan Felicyan wszedł śmiało do kancellaryi za Flemingiem.
Zaledwie próg przestąpiwszy, podskarbi zwrócił się do delikwenta.
— Więc się acanu krzywda stała odemnie? zawołał.
— Panie grafie — rzekł śmiało Sobek, — za to, coś mi pan dobrego uczynił, jestem i nie przestanę mu być wdzięcznym. Rzuciłeś mi pan garść pieniędzy, — a za to, bez przyczyny, nie słuchając sprawy, odsądziłeś potem od czci i od wiary, dla tego, że się podobało panu Bystremu rzucić na mnie kalumnie, żem ja u Radziwiłłów służby szukał. Otóż pan Bystry skłamał, powiem mu to w oczy. Nie ja się do Radziwiłłów zgłaszałem, ale książę chorąży do mnie przysłał, chcąc mnie mieć u siebie. Odmówiłem. Ale żem śmiał do Białej jechać, wśród roku mi dzierżawę odebrano. Nie skarżę się za to, ale za krzywdę honorowi memu wyrządzoną.
Fleming słuchając, z jednej nogi na drugą przeskakiwał.
— Dość, dość, tausend saperement, dość!
Przeszedł się po kancelaryi poruszony gwałtownie.
— Krzywda honorowa! pan na cztery chłopy.
— Honor na czterech chłopach taki drogi, panie grafie, jak na tysiącu!
Odwrócił się podskarbi, twarz mu spazmatycznie drgała z lewej strony, nogami tupał.
— No — czegoż chcesz? co? satysfakcyi? bić się ze mną! Fiksat! — zawołał gniewnie.
— Ja od pana nie chcę nic a nic! — odezwał się Sobek. — Mam dla pana respekt i wdzięczność, ale krzywdę czuję i miałem prawo się poskarżyć.
— Kaplonosów chcesz znowu? — rzekł szydersko.
— Boże uchowaj! — zakrzyczał Sobek obrażony. — Gdybyś mi graf całą Włodawszczyznę dawał, tobym jej od niego nie wziął. Wierz mi pan, że ja na czterech chłopach ze spokojniejszem sumieniem zasypiam, niż kto inny na stu chatach!
Mocno zirrytowany, Sobek już nic nie mając do stracenia, nie zastanawiał się nad tem, co mówił.
Być może, iż Fleming miał wówczas na myśli nowe sejmiki i jakąś ze szlachtą robotę i nie chciał dać powodu do krzyków na siebie; może go też sumienie ruszyło, dosyć, że z impetu wielkiego odchodząc, zbliżył się do Sobka i począł:
— Coś waćpan stracił przez odebranie dzierżawy? gadaj!
Sobkowi wcale o grosz nie chodziło.
— Panie grafie — zawołał, — byłeś łaskaw pierwszy rok mi puścić folwark darmo, trzymałem wieś lat kilka, więc pretensyi nie mam. Nic nie chcę!
Ta bezinteresowność zakłopotała mocno podskarbiego, rzucał się.
— Szlachecka duma! — zawołał, — waćpan jesteś goły.
— Ale nikogo o nic nie proszę! — zawołał Sobek.
Z największą niecierpliwością uderzył w stół obiema rękami Fleming.
— Cóż mam z acanem robić? co? mów u licha!
— A no... nic, panie grafie, — odparł spokojnie Sobek. Zrzuciłem z serca com na niem miał. Pokłonię się i pójdę.
Brał za czapkę, Fleming go chwycił za rękę i wciągnął do środka pokoju.
— Ja tak nie chcę! nie! Gadaj! Co mam zrobić, żebyś kontent był? Co?
— Oddaj mi pan graf tę sprawiedliwość głośno, żem mu uczciwie służył i nie dla zysku, — odezwał się Sobek, — będę kontent. Więcej mi nie trzeba nic.
W tej chwili Morochowski, który lękał się jakiego wybuchu, i biegł za podskarbim, zapukał do kancellaryi, Fleming gniewnie skoczył do drzwi, ale zobaczywszy sekretarza, wciągnął go szybko i sam za nim zamknął.
— Oto patrz! faworyt acana! — zawołał, — na gościńcu mi awanturę zrobił! Ja mu krzywdę zrządził? Łaje mnie... fuka... Słyszysz?
Morochowski zimno patrzał na obu.
— Upomniałem się o mój honor — odezwał się Felicyan, a jeślim to za żywo uczynił, niechże pan graf przypomni, że mnie sam przy ludziach zagadł o to, iż śmiem przez Terespol przejeżdżać...
Nie słuchając już tego tłumaczenia, porywczy Fleming schwycił Morochowskiego, odprowadził go do kąta, zaparł w nim, i począł z właściwą sobie gestykulacyą gwałtowną, pięści podnosząc do góry, nogami wierzgając, głową rzucając, coś mu szeptać, piszczeć, prychać i dokazywać tak, że Sobek, gdyby nie szło o jego skórę, byłby się serdecznie śmiać musiał.
W chwilach, gdy się zniecierpliwił, Fleming bywał i straszny i do najwyższego stopnia pocieszny. Można było sądzić, że ze skóry wyskoczy.
Morochowski nawykły do tych raptusów, które po kilka razy na dzień przypadały, znosił je z nieporuszonym stoicyzmem i flegmą, choć podskarbi w impecie tym i za kontusz go ciągnął i za guziki od żupana chwytał i ręce mu na ramiona kładł i na nogi następował.
Sobek stał, przypatrując się zdala, słów pół polskich, pół niemieckich, nie wiele słyszał, lecz łatwo mógł zmiarkować, że o niego chodziło. Morochowski cierpliwie wysłuchawszy, na ucho coś rzucił, krótko a węzłowato podskarbiemu i jakby go zimną oblał wodą — uspokoił się.
Złożył potem przyniesione papiery na stole i skinął na Sobka, ażeby pożegnawszy się szedł za nim.
Podskarbi kiwnął mu głową, nie odzywając się. Wyszli do sieni, w ganek, na dziedziniec, Morochowski nie mówił nic, tylko parę razy mruknął.
— Chodź ze mną.
Dopiero gdy pałac z oczów zniknął, sekretarz się odwrócił, uderzył po ramieniu Felicjana, i rzekł:
— Grackoś się spisał! Fleming chce sprawę zagodzić. Cośmy nadaremnie na inny sposób starali się zrobić, to pan Bóg cudownie załatwił, jak to on umie, gdy łaska jego... Powtarzam ci, Fleming chce z tobą sprawę zagodzić.
— A cóż tu godzić? ja od niego nie chcę nic, — rzekł Sobek, — byle mi sprawiedliwość oddał.
— Ba! sam on czuje, że odbierając wśród roku dzierżawę, nie spisał się.
— A! niech go tam! — odezwał się Sobek, — od niego nic nie chcę.
Morochowski stanął i rękę mu położył na piersiach.
— Nie zarzekaj się — rzekł, — zrobimy, mówiąc językiem prawnym, komplanację. Możesz żądać od niego, aby się wstawił za tobą do księżny kanclerzyny. Sądzę, że mogłoby to być skutecznem. Zresztą, kupić nie kupić, potargować można — co myślisz?
Sobek, choć jeszcze w ulicy byli, za kolana go schwycił, a stary go wziął i w głowę począł wycałowywać.
— A co? dobra myśl!
— Złota! święta! rób pan! daję nieograniczoną plenipotencję!! Dobroczyńcą moim będziesz...
— Acindziej, tak mi z planu wypada, — dodał Morochowski, — siadaj na koń i ruszaj do Trzcieńca. Dam znać!
W oficynie Wołczyńskiej u pani ochmistrzyni byli goście, ściślej biorąc, jeden tylko, lecz ten stał za wielu, bo od pewnego czasu w łaskach był u pani Żuchowskiej. Wkupił on się w nie, najprzód oddając się protekcji jej, powtóre słuchając sympatycznie długich jej opowiadań, naostatek — bodaj i tego przeoczyć się nie godzi — woził prezenciki.
Był to obyczaj owego czasu, wszyscy wszystkim przy wielkiej zręczności dawali prezenta, nosili gościńce. Pan Borzęcki, o którym mowa, znał się na chodzeniu około interesów, już że po trosze prawnikiem był, już że w ogóle zabiegliwym był, lat średnich, ni stary ni młody, zdrów, troszyneczkę już zaczynający tyć, krągły, rumiany, śmiejący się, polityk wielki.
Pani Żuchowska go u panny protegowała i u kanclerzynej. Wioskę miał dobrą — i sperandy. Czegóż było chcieć? a że między szlachtą województwa brzeskiego zachowanie miał, i to się na coś Wołczynowi przydać mogło.
Zalecała go więc pani Żuchowska coraz goręcej, nastając na pannę, że powinna była sobie raz wybić z głowy swojego amanta na czterech chłopach.
Podstolanka słuchała cierpliwie, rzadko odpowiadała, ale była niewzruszoną, co niecierpliwiło do tego stopnia nieco przesądną panią Żuchowską, że w końcu mówiła zaufanym osobom:
— Prawdziwie powiadam acaństwu, że chyba czary jakie w tem; pić jej co dali, czy jakiego licha zrobili, że niczem z głowy wybić tego hołysza... A żeby znowu w nim było co tak osobliwego, słowo daję, tego nie widzę. Przystojny sobie chłopiec i prezencję ma, ale tyle tego... Dosyć, że zaczarowana!!
Dnia tego solennie kawą z sucharkami i obwarzankami czarnawczyckiemi przyjmowała pani Żuchowska Borzęckiego, a choć nie miała tak dalece nic pocieszającego do zwiastowania mu, czyniła nadzieję.
— Bądź pan spokojny, stałe przywiązanie wszystko przemaga, — mówiła. Już ja widzę, że panna na waćpana coraz lepszem okiem pogląda, nie trzeba się zrażać. Nie jest tajemnicą, że innego w sercu miała, ale to zwietrzało i przeszło.
— Panno łowczanko dobrodziejko, — rzekł Borzęcki, — ja jeszcze nie widzę, żeby łaskawszą być miała.
— Ale bo acan dobrodziej nie wymagaj od skromnej dziewczyny, ażeby mu się zaraz na szyję rzuciła. Trzeba dać czas. Ja ją znam! Harda jest, ambicji ma wiele, ale żona z niej będzie!... ze świecą drugiej poszukać. Ludzie waćpanu zazdrościć będą.
Pani Żuchowska uczyniła była pono nadzieję p. Borzęckiemu, że podstolanka, którą zaprosiła na kawkę, przyjdzie do niej. Chodziła więc niespokojna trochę, coraz to spoglądając przez okna na drogę ku pałacowi. Panny Anny widać nie było.
— I nic dziwnego, że nie przychodzi — pocieszała protegowanego — bo podskarbi przyjechał, więc może ks. kanclerzyna jej tam około siebie potrzebuje.
— Jest pan Fleming? — spytał Borzęcki.
— Od wczoraj! U nich to tam te konferencje raz w raz! To panu wiadomo, statyści, ministrowie, więc na ich głowie Rzeczpospolita. Ks. kanclerzyna też partycypuje w naradach, a w takich razach panna Anna ma co czynić — bo ją posyła pani.
— To może całkiem nie przyjdzie! — westchnął Borzęcki.
— Ale ja panu dobrodziejowi powiadam, nie trzeba się nigdy zrażać, — mówiła Żuchowska. Jeżeli tylko będzie mogła, assekuruję że przyjdzie.
— Bo ja — szepnął Borzęcki, — dobywając coś z za kontusza, — przyznaję się acani dobrodziejce, za łaskawą intercessją jej, jako osobliwej protektorki mej, chciałem dziś — coś takiego... coś takiego...
Borzęcki zaczynał właśnie rozwijać, odrzucił najprzód jedną bibułę szarą, potem drugą, potem papier biały, z pod niego ukazał się gałganek, pod nim bawełna, naostatek w niej jak w pieluszkach obwinięta bardzo ładniuchna z łańcuszkami balsamka. W takich ozdobnych klejnocikach zamczystych noszono dawniej wonności. Niektóre z nich, arcydzieła złotniczej sztuki, rzeźbione były misternie i wysadzane kamykami drogiemi. Balsamka p. Borzęckiego po matce zapewne była odziedziczona. Śliczna też była, a że się dobrze zamykała, jeszcze otworzywszy ją, czuć w niej było woń różanego olejku tureckiego, który ją niegdyś napełniał.
Pani Żuchowska, oglądała prezencik z ciekawością, poszła z nim do okna, chwaliła niezmiernie, lecz wśród tego zajęcia, i gdy jeszcze bibuła i gałganek z bawełną leżały na stole, nim pośpieszono pochować to wszystko, szybkie kroki biegiem się do drzwi zbliżyły i podstolanka wpadła do pokoju.
Dawno jej pani Żuchowska taką nie widziała. Była jakby cudem jakimś zmienioną, rumieńce miała na twarzy, w oczach promienie, uśmiech na ustach... Szła bynajmniej nie ulękniona widokiem p. Borzęckiego, witając go wesoło, tak, że i on i Żuchowska cudowną tą metamorfozą uczuli się ożywieni.
Ochmistrzyni, przesuwając się mimo p. Borzęckiego na powitanie podstolanki, szepnęła mu:
— A co? nie mówiłam?
Gość tymczasem co najprędzej zwijał bibuły i chował corpus delicti, aby przed oznaczonym terminem z nim się nie wydać.
— Ja-bo mówiłam — odezwała się witając Żuchowska — że niechybnie pannę zatrzymało to, iż podskarbiego mamy. — Siadajże proszę cię.
Borzęcki się usunął, podstolanka usiadła. Rzucając oczyma śmiało i wesolutko, potwierdziła:
— Zgadła, kochana łowczanka, bo istotnie pan podskarbi temu winien.
— A widzicie! bo to ja przecie skombinować umiem, — uśmiechając się dodała Żuchowska.
Borzęcki najpiękniejszy swój uśmiech wziąwszy na usta, pochylony, zachwycał się podstolanką, łamiąc głowę od czego pocznie i jak doprowadzi rozmowę do balsamki.
Sam ów frazes, który miał jej przy oddaniu towarzyszyć, był już gotów, szło tylko o to, jak go za uszko przyczepić. — Brzmieć miał: „Chociaż jak kwiat jasna i wonna, racz pani przyjąć tę drobnostkę, której zapach wyraża sentyment mój dla niej czysty i nigdy zwietrzeniu uledz nie mogący.“
Lecz jak zaraz się dowiemy, komplement razem z balsamką miał na wieki pozostać w kieszeni p. Borzęckiego.
— Cóż tam pan podskarbi przywiózł de publicis? — zagaił z fatalną niezgrabnością gość.
— A! tego ja tam nie wiem — odparła panna Anna, — ale dla mnie tym razem był najmilszym z gości!
Spojrzała na Żuchowską, która nie rozumiejąc nic, kręciła głową.
— Proszę! proszę! pewnie od wojewodzicowej przywiózł list?
— A! nie!
— Wiadomość?
— I to nie! — rozśmiała się panna Anna.
— Więc już nie wiem, alem mocno zaintrygowana tem, czem pan podskarbi się mógł przysłużyć.
— To moja tajemnica — mówiła śmiejąc się podstolanka, — a próżnoby się kto silił odgadnąć! ale się panna łowczanka dowie wkrótce.
— Proszę! proszę!...
Zmięszała się tą wesołością niezwyczajną i tym sekretem panna Żuchowska. Nie mogła nawet wytrzymać dłużej, i domyślając się, iż przy Borzęckim mogła nie chcieć się spowiadać panna, skinęła na nią.
Weszły do bokówki.
Gdy się to działo, Borzęcki miał czas spojrzeć w zwierciadło, poprawić kołnierz, pas, pogładzić włosy i oddać sobie tę sprawiedliwość, że piękniej niż on dnia tego trudno było wyglądać.
Siadał na krześle, gdy wśród szeptów, które dochodziły uszu jego, nagle dało się słyszeć plaśnięcie w dłonie i krzyk:
— Jezus, Marja!!
Choć podstolanka była wesoła, i głos jej przeplatany śmiechem, wykrzyk ten z piersi łowczanki pochodzący, był objawem zdumienia i niemal rozpaczy.
— Co to mogło być?
Borzęcki z oczyma zwróconemi na drzwi, siedział na krzesełku, gdy obie panie wyszły, podstolanka promieniejąca, Żuchowska blada, z ustami zaśrubowanemi, sztywna i widocznie pomięszana.
Borzęcki powtórnie się siebie spytał: co to może być?
Panna Anna powróciwszy, wypiła kawę żywo, roztargniona, i natychmiast ukłoniła się, dygnęła, a nim Borzęcki oczyma miał czas wezwać Żuchowską aby mu pomogła do balsamki, — już jej nie było.
Po wyjściu panny — nastąpiło milczenie grobowe. Żuchowska z rękoma założonemi stała przed stołem, kiwała głową, stękała i widocznie złamana była jakiemś strapieniem niespodzianem.
Jeszcze Borzęcki nie miał czasu zapytać o przyczynę, gdy poczęła sama do siebie.
— Prawdziwie powiadam, że jak Boga kocham, słowo daję, nie wiedzieć, co to jest? Licho wie!
Borzęcki oczekujący z ust wyroku, także się niewiele z tych słów mógł dowiedzieć.
— Żeby pani była mnie troszynkę pomogła, byłbym się może odważył z balsamką.
Żuchowska ręką dała znak niechęci.
— I! daj już pan pokój z tą balsamką, — westchnęła, — nie ma co już o tem mówić, awantura i po wszystkiem. Nie wiedzieć zkąd? co? jak? Słowo daję, — nie do pojęcia!
Gość czekał jeszcze jaśniejszego tłómaczenia, lecz złe miał już przeczucie.
— Cóż się stało? — spytał cicho.
— Pani kanclerzyna, słowo daję, pierwszy raz w życiu zmiękła. Ktoby się tego spodziewał! Wie pan, że oto Fleming na niej wymógł, że za tego hołysza pannę wydaje. A zaklinała się, zaręczała: nigdy a nigdy.
Zerwał się Borzęcki.
— Co? co? jakim sposobem?
— Albo ja wiem? — ruszyła ramionami Żuchowska, — nic nie rozumiem! nic! Panna wpadła jak po ogień, żeby mi powiedzieć, że za swego amanta wychodzi. Piękna partja! nie ma co mówić! Intrygi tylko i po wszystkiem.
Zbladł pan Borzęcki, kaszlnął, a w duchu może sobie pomyślał, że przynajmniej balsamka ocalona została. Markotno mu jednak było dni kilka, bo wedle notatki, prezenciki pani Żuchowskiej ofiarowane, praeter propter, szacowane być mogły na czerwonych złotych piętnaście; tyle tylko, że się za to parę razy dobrej kawy napił i słodkiej a zawodnej nadziei.
Nie mniej uszczęśliwionym od podstolanki był cześnikowicz, któremu listem Morochowski dał znać, ażeby natychmiast do Wołczyna biegł dziękować podskarbiemu i ks. kanclerzynie. Gdy posłaniec przyjechał do Trzcieńca, w mgnieniu oka wszystko się tu przewróciło do góry nogami. Sobek chwycił Grzymałę ściskać, i o mało go nie udusił. Choć list przyszedł wieczorem, przy latarni natychmiast pobiegli do stajni. Koni miał teraz kilku co się zowie pięknych cześnikowicz, i czwórki swej nie powstydziłby się nigdzie. Tu też trzeba było wystąpić! W nocy wzięto się do czyszczenia i smarowania uprzęży, do opatrywania węgierskiej bryczki, bo choćby konie popadały, lecieć chciał natychmiast do Wołczyna p. Felicjan.
Ze wsi zwołano dwóch parobków do pomocy, nikt oka nie zmrużył we dworze, Grzymała chodził w ciągłym strachu, żeby uchowaj Boże, jeszcze gdzie ognia nie zatrzęśli.
Nade dniem, z wielką biedą, ale bryczka stała w pogotowiu, Felicjan do nóg staremu padł jakby ojcu rodzonemu, prosząc go o błogosławieństwo. Popłakali się oba biedaki z niespodziewanego szczęścia tego.
— A! ruszyłyż konięta od ganku, ruszyły tak, że bez tchu do Kodnia dobiegły, gdzie właśnie wotywa się odprawiała; więc dając się im wysapać, zbiegł Sobek do kościoła, pamiętny przysłowia: „Dla mszy nie opuścisz drogi, a dla jałmużny nie będziesz ubogi.“
Że koni nie poochwacał, była szczególna jakaś łaska Boża, bo ich nie szczędzono. Dziesięć dobrych mil drogi ubiegły tego dnia do wieczoru, i jeszcze tegoż dnia miał pan Felicjan szczęście upaść do nóg księżnie kanclerzynie, która, acz na małżeństwo na instancję pana podskarbiego się zgodziła, naukę kawalerowi dać nie omieszkała surową.
Fleming, chcąc być wspaniałomyślnym, ponieważ w Trzcieńcu domu mieszkalnego nie było, puszczał dzierżawą Kaplonosy, gdzie się łatwiej mógł Sobek urządzić.
Tak się w sposób cudowny, zaprawdę ta historja pana na czterech chłopach skończyła, ku wielkiej radości pani wojewodzicowej ruskiej, która, choć sama do uszczęśliwienia swej przyjaciółki przyczynić się nie mogła — nie miała na to czasu, ni sposobności przy miodowych miesiącach — lecz przyklaskiwała miłości stałej dwojga kochanków, których zwała uśmiechając się: parą turkawek z nad Buga.
Ks. kanclerzyna, ażeby nie okazać złego humoru i żalu do wychowanki, wyposażyła ją ze wszech miar po pańsku, i wyprawę dała wspaniałą.
Sobek natychmiast objąwszy Kaplonosy, folwark drewniany tak oczyścił, ubielił, umył i ustroił, iż go prawie pięknym uczynić potrafił. Dzierżawa to wprawdzie była tylko i należało o tem pamiętać, że lada kaprys Fleminga wyrzucić z niej może, musiał więc zarazem myśleć o tem Sobek, aby w Trzcieńcu ze dworem coś zrobić.
Jakkolwiek ruder tych żal mu było, gdy jeden róg się obalił, musiano rozebrać resztę, a z drzewa jeszcze zdrowego i suchego, jakiego dostarczyła ruina, wznieść domek wcale wygodny. Grzymała tylko już pokrycia jego nie doczekał, gryzł się niezmiernie tą fabryką, zachorował i zmarł biedaczysko na rękach wychowanka swojego. Śmierć jego spokojna była, i można powiedzieć szczęśliwa, bo się do niej gotował, i jak sam mówił, na świecie już potrzebnym nie był. Wyprowadzono go na Słowatycz.
Wesele państwa młodych naszych odbyło się w Wołczynie, wcale świetnie i przy wielkiej dosyć frekwencji szlachty z sąsiedztwa sproszonej, oraz członków familii wołczyńskiej.
Powiadano, że ks. wojewoda ruski, patrząc na młodą parę, która bardzo pańsko i dystyngowanie się prezentowała, miał się odezwać, iż starą krew szlachecką w obojgu poznać można było. W istocie i Sobek i podstolanka, krasą i powagą, stanowili parę tak śliczną, jakiej widzieć rzadko. Pani Żuchowska, choć z razu dąsała się z powodu Borzęckiego, później całem sercem zwróciła się ku cześnikowiczowi, radując się, iż „przedziwna stałość sentymentów obojga szczęśliwie uwieńczoną została.“
— Prawdziwie powiadam, — odzywała się o tem później, — że takiego ewentu nigdym się nie spodziewała; bo to istny cud, iż się ks. kanclerzyna dała nakłonić na to. Inaczejby czekali chyba do siwego włosa.
Fleming uspokoiwszy sumienie, przez dosyć długi czas Kaplonosy dzierżawą zostawił w ręku Sobka. Tymczasem się w Trzcieńcu dom pobudował, i cześnikowicz przyzbierawszy grosza, dołożywszy posag żony, kupił wieś około Łomaz, do której rezydencję swą przeniósł. Trzcieńca się jednak, choć nieintratnego, pozbywać nie chciał, i Niemowa stróżąc przy dworze, lat jeszcze kilkadziesiąt łuczywo i drewka rąbał, aż póki raz na wyżkach w sianie nie znaleziono go uśpionym na wieki.
Domyśleć się łatwo, iż małżeństwo zawarte z tak trwałego przywiązania, szczęśliwem być musiało. Pan Bóg jednak nie dał mu się cieszyć potomstwem, i po Brochwiczu Sobku, ostatnim z rodu, nie zostało potomstwa.
Paprocki mawiał, że zresztą o rozrodzonych familiach w tak obszernem królestwie, trudno mu wiedzieć było, i my też nie umiemy powiedzieć, azali się gdzie jaka gałązka szczepu tego nie uchowała.