Pan sędzia/Zakończenie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zakończenie.

Nibyto ta sama mieścina, a jednak nie ta sama, inna już. Nie zmieniła się jej powierzchowność zaniedbana i brudna, nie zmieniły domy, błotniste uliczki i kałuże; ale można ją przejść wzdłuż i wszerz i nikogo z dawnych znajomych nie spotkać.
Inne czasy, inni ludzie, a choć to przeszłość niedawna, jednak tak się już dawną, tak odległą wydaje...
Też same dwa kościoły wieżycami w niebo strzelają, ten sam park zieleni się, też same drzewa w nim szumią... a jednak dla nas, cośmy przed laty tu byli — jakoś wszystko jest obce, nieznane.
Pod rozłożystemi konarami drzew parkowych nie słychać już sporów starego doktora z majorem, ani rewizor tabaczny nie dyskutuje już więcej... Spoczęli wszyscy trzej na ustronnym cmentarzu, pod brzozami... zasnęli snem wiecznym. Na ich mogiłach bujna trawa porasta... drobne ptaszki nad niemi śpiewają, białe brzozy gałązkami szumią...
Doktorowa po śmierci męża sprzedała swój domeczek z ogródkiem i z gospodarstwem całem; na bruk warszawski się z dziećmi wyniosła — wyniósł się i regent i pisarz ze swoją rodziną; burmistrza przeniesiono na sekwestratora do odległego powiatu, w klasztorze i na plebanii także zmiany zaszły... słowem wszyscy rozproszyli się po świecie, jak liście, gdy je ostry wiatr jesienny zdmuchnie z gałęzi i rozwieje...
Jeden tylko aptekarz pozostał — ale i tego nie poznać. Zestarzał się jakoś, stetryczał, zdziczał, znajomości nowych unika, prawie samotnie żyje. Ruchliwa jego natura nie pozwala mu jednak pozostawać w bezczynności, a apteka nie zabiera mu wszystkich chwil. Wpadł więc w manię wynalazków — stwarza specyfiki... kombinuje, gotuje, smarzy, miesza — i podobno jest na drodze do wynalezienia niezawodnego środka na porost włosów.
Spodziewa się miliony na tem zarobić, a na każdą łysinę patrzy z taką pożądliwością, jak chłop na gruntu kawałek. On te wszystkie łysiny pozasiewa, pokryje bujnym włosem żądanego koloru!...
Jedynym jego powiernikiem, jedynem ogniwem łączącem go z miasteczkiem jest Szulim, Szulim Angielski, wielki felczer z Londynu.
Trochę z interesu, a trochę z przyzwyczajenia, przychodzi co wieczór do apteki, na kieliszek wódki, który go nigdy nie omija... na gawędkę.
I teraz stoi on na ganku obok Szwarca, który co wieczór letnią porą lubi przesiadywać przed domem i dumać, albo gawędzić. Rozmowa najczęściej ubiegłych czasów dotyka, gdyż obecne... co warte czasy obecne?
— Aj, aj! wielmożny panie, — mówi Szulim, — taki szwiat jak dziś szwiat, niech moje wrogi mają... jednemu mieszczanowi konie ukradli, jednego żydka co sobie spokojnie drogą szedł, na środku gościńca obdarli. Dobrze że choć z duszą uciekł do miasta. Ładne życie, dalibóg, ładne życie jest!
— Nie bój się Szulimku, co mówię nie bój! ciesz się... będzie wszystko inaczej niezadługo.
— Kiedy będzie? powiedz pan kiedy to będzie?
— Jak ja mój niezawodny eliksir wykończę... Wtenczas zrobię miliony, co mówię miliony! miliardy zrobię!
— A potem?
— A potem sacum pacum... i wyjeżdżamy do Ameryki!
— Lepiej do London, panie aptykarzu, na moje sumienie lepiej... tam jest życie! ja jeszcze mam do tej pory pełną gębę angielskiego smaku!...
— Eh! głupi jesteś ze swoim Londynem! Ciągle tylko Londyn i Londyn!
— Ny — proszę wielmożnego pana aptykarza, może to być że ja jestem głupi — nie będę się sprzeczał... ale London! ha! ha! to mądre miasteczko... mnie sze zdaje co tam już dawno wymyślili lekarstwo do rośnięcia włosów...
— Nieprawda!
— Dlaczego nie? a gdzie wymyślili brzytwy? — w London; gdzie wymyślili angielską kitajkę? — też w London; — dlaczego lekarstwa na włosy nie mogli wymyślić?
— Dla tego że ja wymyślę!
— Niech pan wymyśli zdrów — życzę panu — z takiego interesu można zrobić wielkie pieniądze.
— Pieniądze tak! co mówię pieniądze! majątek, miliardy!... ale słuchaj-no Szulim, zdaje mi się że słyszę trąbkę pocztową.
Szulim nasłuchiwać zaczął.
— Mnie sze też zdaje trochę.
— Ktoby to mógł jechać?
— Kto?! albo ja wiem... czy to mało teraz jeździ pocztą różne komisyów, delegacyów, akcyzów... ciągle uni jeżdżą.
— Prawda — zresztą co nas to obchodzi że ktoś jedzie pocztą.
— Niech un sobie jedzie; mnie z tego nic... panu z tego nic.
— Ale, czekaj-no... czekaj... — zawołał Szwarc, gdy bryczka zbliżała się już do apteki, — kobiety i ktoś znajomy, co mówię znajomy! to sędzia!
— Tak jest... aj waj! naprawdę to sędzia, nasz dawny sędzia z córkami!.
Szwarc wybiegł na ulicę. Bryczka zatrzymała się przed apteką.
— Drogi, kochany, co mówię kochany! jedyny nasz sędzia, co mówię! panna Zofia, panna Aniela...
— Jak się masz panie Szwarc, — rzekł sędzia schodząc z bryczki, — przejeżdżamy tędy i wstąpiliśmy pana odwiedzić.
— Tacy goście, co mówię tacy! najdrożsi goście, a proszę, proszę, cały dom, co mówię dom! cała apteka na wasze usługi...
— Za to drugie bardzo dziękujemy, — rzekła śmiejąc się Anielcia.
— Istotnie, głupstwo powiedziałem, co mówię głupstwo! nonsens... ale proszę, przedewszystkiem proszę... będę gospodarzem i gospodynią.
— A gdzież pani Szwarc?
— Pani Szwarc, co mówię pani Szwarc! moja żona biedna, ciągle jest cierpiąca i pojechała obecnie do wód, zostałem sam, sam jeden, jedynaczek, jak honor kocham!
Szulim zbliżył się do sędziego.
— Bogu dziękować, pan sędzia dobrodziej zdrów, mocny.
— Dziękuję ci za pamięć Szulimie, trzymam się jako tako, a u was co słychać?
— Paskudnie słychać... całkiem paskudnie, panie sędzio. Fiszlowa umarła, interesów nie ma, brzydki czas, całkiem brzydki czas.
— Masz racyę Szulimku, ślicznie mówisz, masz racyę, ale pozwólże panu sędziemu odpocząć trochę po drodze.
— Ny, ny... czy ja przeszkadzam? Ja już nie jestem, mnie już nie ma... Do widzenia państwa.
Z temi słowy, Szulim kłaniając się nizko, poszedł do domu.
Gdy sędzia z córkami rozgościł się w saloniku, aptekarz odezwał się:
— Trochę to może niedyskretnie, co mówię niedyskretnie! niedelikatnie może, ale poważam się zapytać dokąd pan sędzia jedzie? — nie przypuszczam albowiem, co mówię nie przypuszczam! nie śmiem przypuszczać, żeby pan tak daleką drogę podejmował...
— Dlaczegóżby nie? — przyznaję jednak że nie przyjechaliśmy do szanownego pana umyślnie, jesteśmy tylko przejazdem. Poczciwy Komorowski zaprasza nas już od dwóch lat tak serdecznie, że nie mogliśmy mu odmówić. Robimy mu nawet niespodziankę, gdyż nie wiedziałem że zaraz otrzymam urlop i że będę mógł wyjechać, i nawet nie zawiadomiłem go o naszym przyjeździe.
— Komorowski! — zawołał aptekarz, — phi, phi! szczęśliwy człowiek, opływa jak pączek w maśle, co mówię pączek! jak pieróg w śmietanie!.. Ożenił się.
— No — to wiemy, zapraszał nas na wesele, ale nie mogliśmy oddalić się na żaden sposób.
— Ho! ho! panie sędzio dobrodzieju, nie poznasz go teraz, tak się jakoś wyprostował, odmłodniał, co mówię odmłodniał! odrodził się! zupełnie inny człowiek, jak nie ten.
— No, no, — rzekł sędzia, cóżby się miał tak zmienić?!
— Jak honor kocham, inny człowiek... wesoły, uśmiechnięty, szczęśliwy! co mówię szczęśliwy! w siódmem niebie!
— A ona? — zapytała Zosia.
— Ona, to jest pani Komorowska, primo voto Szelążkowa?
— Tak.
— Zobaczy ją pani przecież... wygląda jak róża, co mówię jak róża! jak najpyszniejsza centofolia! Kolory jak koszenilla, jak czysty karmin; cera niby panieńska skórka, jak honor kocham! Utyła nawet cokolwiek. Niewiele, ale tak sobie, w samą miarę. Śliczna kobieta, co mówię śliczna! zachwycająca!
— Szczególna rzecz, — rzekł sędzia, — że taki nieśmiały człowiek jak Komorowski, zdobył się jednak na odwagę i ożenił się.
— A widzisz pan — zdobył się. Nic dziwnego, ja sam żebym nie był żonatym... to, kto wie? wdówka śliczna, jak obrazek, co mówię jak obrazek! jak landszaft...
— Czy tu był ślub? — zapytała Anielcia.
— Tu, tu, u fary. Ludzie śmieli się z pana młodego że malutki i krzywy; ale ja myślę że on śmiał się najlepiej, co mówię najlepiej! przewybornie! Ludziom śmiech pozostał, a jemu szczęście....
— Dobrze im się wiedzie? — spytał sędzia.
— Ślicznie! jak słyszę, ma zamiar obowiązek swój u hrabiego porzucić — i szuka sobie dzierżawki. Ma też kapitalik, nie trudno mu będzie... a przez te kilka lat obznajmił się dobrze z gospodarstwem, nie przyjdzie więc jako nowicyusz — przytem co tu gadać, szczęście ma, co mówię szczęście! wszystko mu samo idzie do ręki.
— Przeciwnie. W sądownictwie omijały go awanse, chociaż zasługiwał na nie.
— Co tam awanse... taka wdówka sto razy lepsza, niż awans... co mówię sto! tysiąc razy lepsza!
— Tak się pan tą wdówką zachwyca, — rzekła z uśmiechem Anielcia, — że obawiam się czy pan nie zazdrości?
— Phi! i cóżby mi z tego przyszło? Nie zazdroszczę, ale zawsze powiadam, że jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą; co mówię brzytwy! nic mu się nie wiedzie...
— Bądź co bądź, zdaje mi się że pan zazdrości Komorowskiemu.
— Boże miłosierny! ja mam zazdrościć, ja?! historya doprawdy... co mówię historya! bajeczna legenda raczej... ale co tam! Kontent jestem, bardzo kontent że państwa widzę, moich kochanych państwa, którym mam tyle do zawdzięczenia. Jakże tam w Warszawie? dobrze — prawda? Kochany pan sędzia wygląda doskonale... zdróweczko widocznie służy, co mówię służy! kwitnie! Jak honor kocham, warszawskie powietrze nie jest tak złe, jak mówią, co mówię jak mówią! jak trąbią, jak krzyczą na wszystkie strony! Pan sędzia zawsze w banku?
— Tak... przyzwyczaiłem się już do nowej dla mnie czynności, do cyfr. Tak, tak, panie Szwarc, rozproszyliśmy się... z dawnych znajomych, o ile mi wiadomo, nikt tu już nie pozostał...
— Ja tylko, ja sam jak kołek w płocie, co mówię w płocie! w aptece... Major poszedł na tamten świat, doktór Zabłocki za nim... a reszta! gdzie szukać? jeden tam, drugi owdzie. Nie ma, nie ma nikogo, panie sędzio; tylko niekiedy, jak Komorowski do miasteczka przyjedzie, to sobie człowiek dawne czasy przypomni, dawnych dobrych przyjaciół i znajomych. Jak honor kocham, panie sędzio, że wtenczas tak się jakoś dziwnie robi na sercu, co mówię dziwnie! głupio, głupio... tak dalece że aż się łzy w oczach kręcą, jak od gorczycowego olejku... Ale, drodzy państwo z podróży, głodni, a ja się zagadałem... W tej chwili każę co podać... a sam pobiegnę po likier, po mój doskonały, cudowny likier!
— Zawsze pan takie smakołyki wyrabia? — zapytała Anielcia.
— Zostało trochę z dawnych czasów, bo teraz nie zajmuję się takiemi rzeczami. Dla kogo? śliczna panno Anielo, dla kogo? Córek już w domu nie mam...
— Alboż to likier dla córek potrzebny? — zapytała Anielcia.
— Moja panno Anielo dobrodziejko — co dla córek jest niepotrzebne!? Likier, czy nie likier, wszystko się przyda. Wiem o tem z praktyki, jak honor kocham wiem, co mówię z praktyki! z doświadczenia własnego — ale mniejsza o to, biegnę, spieszę...
Po chwili Szwarc powrócił, niosąc swoją sławną butelkę, na której dochowała się przerażająca etykieta, z trupią główką i dwoma, złożonemi na krzyż piszczelami.
Wkrótce też podano herbatę i przekąski, a uprzejmy aptekarz serdecznie zapraszał swoich gości.
— Pojedziecie państwo jutro, — rzekł, — co mówię jutro! pojutrze, za trzy dni, za tydzień! niech się z wami nacieszę, niech sobie dawne czasy przypomnę...
— Mógłby pan w naszej obecności nie mówić o dawnych czasach, — rzekła Zosia, — mamy jeszcze albowiem pretensyę do młodości.
— Boże drogi! któż zaprzecza? Zapewne, że to zaledwie kilka lat, sześć, czy siedm, a jednak zdaje się już tak dawno... dawno. Niech się pani nie dziwi, tyle zmian! tyle przewrotów... Jak mnie, który tu pozostałem sam jeden, to każdy dzień wydaje się rokiem, co mówię rokiem! wiecznością! Smutno panno Zofio... bardzo smutno, wy młodzi macie przynajmniej przyszłość przed sobą — my już tylko wspomnienie... nic więcej.
— Tak pan smutnie mówi, — rzekła Anielcia, — lepiej powiedz nam pan co o dawnych znajomych... Gdzie się obraca ów młody doktorek, który nam loteryę fantową i rozmaite zabawy urządzał?
— Ten doktorek, co mówię! ten, jakby się delikatnie wyrazić... figlarz?!
— Tak; on był bardzo wesołego usposobienia.
— Jest, jest, nie zginął. Mieszka gdzieś pod Radomiem, ożenił się, ale niefortunnie, co mówię niefortunnie! głupio się ożenił; z wdową, nawet zamożną dosyć, ale jejmość mądra, powiada: co twoje to moje a co moje to także moje! Wzięła go w kluby, energicznie, co mówię energicznie! w żelazne łapy go wzięła! Właśnie niedawno Szulim mi opowiadał, a on od tamtejszych żydów wie, że pan doktór tak skacze jak pani doktorowa zagra. On by chętnie wrócił tutaj, i chętnie by się pozbył swojej energicznej magnifiki, ale już klamka zapadła! co mówię zapadła... już mu nawet piżmo nie pomoże.
— Dobrze mu tak, — rzekła Zosia.
— A ma się rozumieć że dobrze, co mówię dobrze! doskonale! niech całe życie popamięta!..
— Ale panna Kornelia, o ile wiemy, dawno już o nim zapomniała.
— Spodziewam się; gdy tu była przed rokiem, właśnie przed założeniem swej pracowni, nie mówiła o nim ani razu, co mówię ani razu! ani pół razu nawet! Przyjechała, chciałem się nią nacieszyć, ale gdzież tam! zaledwie tydzień była w domu. O! ja mam państwu dużo do zawdzięczenia! co mówię dużo... bardzo wiele. Nie poznałem Kornelci... jakie zdrowie, jaka energia! Pojechałem z nią do gubernialnego miasta, nająłem mieszkanie i urządziliśmy elegancki magazyn obuwia damskiego.
— Nie wątpię, że idzie doskonale? — odezwała się Zosia.
— Co to idzie?! droga panno Zofio, co to idzie!? leci, pędzi!.. Najpierwsze damy w mieście protegują moją Kornelcię, bo też trzeba wiedzieć jak ona elegancko robi. To nie są buciki, jak honor kocham... ale cacka! Bogu dzięki, dziewczyna ma kawałek chleba do śmierci; nie potrzebuje oglądać się na jakichś tam, panie dobrodzieju, fidrygansów! Sama sobie jest pani, ma niezależność, co mówię niezależność! zupełną swobodę ma... i może przebierać, dalibóg może...
— Widzisz pan, — rzekł sędzia, — że zmieniłeś zdanie... przypomnij sobie, przed kilkoma laty... w parku.
— Czy tu, czy w parku, czy na środku rynku nawet, zawsze mówiłem, mówię i mówić będę, że powinniśmy wychowywać dziewczęta praktycznie, uczyć je samodzielności, wyrabiać w nich energię. Takie przekonanie miałem od dawna, co mówię od dawna! od młodości! od dzieciństwa prawie... Trzymając się ściśle tak pięknych zasad, co mówię ściśle! niewzruszenie! pokierowałem losem mojej ukochanej Kornelci i zdaje mi się że pokierowałem dobrze. Cieszy mnie to mocno że i pan sędzia dobrodziej wszedł w moje ślady... bardzo mnie cieszy, co mówię cieszy! w siódmem niebie jestem!
Sędzia uśmiechnął się.
— Tak, tak, — rzekł, — przyszliśmy do jednakich przekonań i do rezultatów dobrych. Kochany panie Szwarc, mam nadzieję że za dwa miesiące przyjedziesz do nas, do Warszawy... bo i państwo Komorowscy także będą... przyjedziesz pan?
— To jest niby...
— Na wesele Zosi. Wychodzi za mąż, za urzędnika z kolei.
— Winszuję! winszuję i naturalnie przyjadę... dla czego nie? będę niezawodnie; bo zawsze powiadam, co mówię powiadam! twierdzę! dowodzę! że koroną wszelkiej samodzielnej pracy kobiecej jest zamążpójście, i że każda powinna się z niem spieszyć. Nieprawdaż, że się i pani pospieszy, panno Anielo?
— O! ja mam jeszcze dość czasu....


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.