Pan sędzia/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan sędzia |
Podtytuł | Obrazek z niedawnéj przeszłości |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Szelążkowa zajęta była wykończaniem jakiejś sukni, pomocnica jej szyła na maszynie, gdy weszła Wojciechowa, z miną tajemniczą, i rzekła:
— Niech-no się paniusia krzynkę odzieje, bo je gość.
— Kto przyszedł?
— A dyć nie kto, jeno ten maluśki pan; powiedział żebym panią przeprosiła, za to że je uprzykrzony, choć Bogiem a prawdą, kiedy on się ta pani uprzykrza! Ale tak kazał powiedzieć, to ja i powiadam, choć wiem że nieprawda... i jeszcze mówił że przyszedł nie po próżności, jeno po jenteresie...
— Dobrze; poproście tego pana żeby zaczekał, powiedźcie że zaraz służyć mu będę. Gdzież on jest? na drugiej stronie?
— Siedzi sobie w ogródku z dzieciami... tak się robacki ucieszyli jak przyszedł... zara mu Marylka siadła na kolanach, a Zdziś mu okulary chce zdejmować... Cierpliwe panisko... jeno się śmieje z tych zbytków.
— Ależ idźcie, powtórzcie com powiedziała, bo pan Komorowski czeka.
— Kiej paniusia powiedziała tak śtucnie, ze juzem zabacyła na amen.
— Powiedźcie że zaraz służę.
— Nie zmiarkuję ja musi nigdy tych pańskich polityków, co jemu pani ma służyć? Ciekawość! jakie to usługowanie ma być?
Mrucząc sama do siebie, babina wybiegła do ogródka.
— Niech ta pan krzynkę poceka, — rzekła, — pani się zaraz pokwapi... jeno się ogarnie, bo wiadomo że przy robocie, to kużdy się tak odziewa żeby po letkości mu było...
— Dobrze, dobrze, poczekam... Poczekam tutaj, z dziećmi — jak pani będzie mogła mnie przyjąć, to dajcie mi znać, Wojciechowo.
— A jeno... nasa pani fioków nijakich nie nosi, zara będzie ubrana... nawet jednego pacierza nie zabawi.
Rzeczywiście, po upływie kilku minut, Komorowski poproszony został do małego, dość gustownie przybranego saloniku.
Młoda gospodyni domu oczekiwała na niego, i gdy wszedł, podała mu rękę z pełnym życzliwości uśmiechem, co tak onieśmieliło zakochanego biedaka, że przez chwilę stał zarumieniony i nie odezwał się wcale.
— Rzadki z pana gość, panie Komorowski, — rzekła, — tak rzadki że aż mam ochotę spytać co pana do mnie sprowadziło?. Siadajże-że pan, proszę, — dodała wskazując fotel stojący przy oknie. Sama usiadła na drugim.
— Pani dobrodziejko, — rzekł mały człowieczek nieśmiało... — powiedziała pani dopiero co że jestem rzadkim gościem — odtąd będę zapewne jeszcze rzadszym.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam, łaskawa pani, wyprowadzam się ztąd i przyszedłem panią pożegnać, panią i te dziateczki, którym tak wiele przyjemnych chwil zawdzięczam.
— Rozpieścił je pan zupełnie... tak że tylko o panu mówią i myślą... matka zeszła na drugi plan. Ale dokąd pan wyjeżdża? Słyszałam że wskutek różnych zmian utracił pan posadę... żałowałam i żałuję pana bardzo... bardzo żałuję.
— Dziękuję pani za współczucie... ale do narzekań nie mam powodu. Poczciwy nasz sędzia chciał żebym z nim jechał do Warszawy i przez swoje stosunki miejsce mi wyrobić obiecywał.
— I nie przyjąłeś pan?
— Nie — proszę pani.
— Nie śmiem pytać: dlaczego?
— Mnie tu dobrze... nie chcę opuszczać tych stron.
— Czy masz pan w okolicy krewnych, przyjaciół?
— Krewnych niemam zupełnie. Cała nasza rodzina wymarła... prócz mnie nikt a nikt nie został — ale przyzwyczaiłem się do okolicy, do ludzi... coś mi szepcze żebym nie oddalał się ztąd.
— Szczególna rzecz, wszyscy tu pana mają za odludka... a jednak...
— Proszę pani, co łatwiejszego, jak na takim partykularzu mieć opinię oryginała? trzeba tylko nie zastosować się w czemkolwiek do ogólnego szablonu i już okrzyczą cię za dziwaka.
— To prawda, — rzekła w zamyśleniu, po chwili zaś dodała:
— Więc pan nie oddalasz się z tych stron?
— Nie mogę... Będę niedaleko, otrzymałem posadę kasyera w administracyi dóbr...
— Których?
— Hrabiego... w Płużycach mam być, proszę pani.
Szelążkowa ciężko westchnęła.
— Tam przeznaczono mnie... ale mam nadzieję że z czasem przeniesiony będę do głównego folwarku. Jutro rano odjeżdżam, w celu objęcia nowych obowiązków, dziś więc przyszedłem panią pożegnać — i prosić zarazem o pozwolenie, abym, kiedy niekiedy chociaż... mógł odwiedzić Zdzisia i Marylkę.
— Ależ szanowny panie, na cóż to pozwolenie potrzebne? wszakże...
— Tak, proszę pani, ale nie śmiem się narzucać. Mnie na świecie nigdy dobrze nie było... nikt nie przyjął moich szczerych uczuć... a Bóg mi świadkiem, że gorąco pragnąłem zasłużyć sobie na życzliwość ludzką, na przyjaźń. Bez tego trudno istnieć na świecie, niema celu... niema zachęty do życia... Ale może ja panią nudzę temi żalami?
— Ach nie! ja ubolewam nad panem.
— Kiedy byłem dzieckiem, pomimo starań z mej strony, nie miałem przyjaźni kolegów... później było to samo, a jeszcze później, przepraszam że to przypominam... odrzucono najszczersze moje uczucie.
— Nie mówmy o tem, panie.
— Już nie będziemy mówili, gdyż powiedziałem co miałem powiedzieć. Było mi na świecie tak pusto i tak smutno, jak gdybym się na puszczy znajdował, niemiałem absolutnie nikogo... zazdrościłem najbiedniejszemu wyrobnikowi, bo ten miał rodzinę, żonę, siostrę, brata, czy dzieci — a ja nikogo, nikogo!...
— Przyznaj pan jednak żeś sam temu winien.
— Ja?
— Tak. Wiem dobrze że mogłeś pan mieć własny dom, własną rodzinę; słyszałam o jednej osobie, która gotową była podzielić z panem złe i dobre losy...
— I cóż z tego? Być może że dla kawałka chleba znalazłaby się taka, ale ja niemiałem wcale chęci żenienia się. Baz tylko człowiek żyje, raz umiera i raz... kocha tak według mego zdania przynajmniej. Powtarzam pani że niemiałem zamiaru zakładać własnego domowego ogniska i byłbym przeszedł przez życie samotnie, bez celu, bez nadziei pogodnego jutra i szczęścia... gdyby nie to że los po stawił na mojej drodze dwie drobne, słabe istotki, do których przywiązałem się całą duszą. One odpłacają mi wzajemnością — ich niewinne duszyczki przeczuwają niejako żem dla nich życzliwy, że je kocham. Wszak pani nie bronisz mi kochać twych sierotek?! nie odbierzesz mi tego jedynego promyka szczęścia, jaki mi w smutnem, ciężkiem życiu zabłysnął...
— Panie Komorowski!
— Nie, nie! pani mi pozwolisz kochać je... one nie patrzą na moje upośledzenie fizyczne, nie szydzą z mej powierzchowności...
Wzruszony umilkł, nie dokończywszy tego co chciał powiedzieć... młoda wdowa miała oczy łez pełne.
— Panie, — rzekła poważnie, — to co usłyszałam, daje mi bardzo dużo do myślenia — i doprawdy sama niewiem jak mam odpowiedzieć na to... Pokochałeś te biedne sierotki — ja wiem o tem oddawna; nademną w nieszczęściu czuwała jakaś niewidzialna ręka... przychodziła mi z pomocą w najkrytyczniejszych chwilach, ratowała mnie z upadku. Ja domyśleć się nie mogłam zkąd to jest? kto myśli nieustannie o losie znękanej, nieszczęśliwej kobiety? ale dziś wiem już... jestem pewna...
Mały człowieczek obruszył się.
— Ja?! nie, nie, niech mi pani wierzy... jabym nie śmiał nawet... to sędzia proszę pani... właściwie to sędzia...
— Nie zapieraj się pan. Mówmy otwarcie. Że przychodziłeś mi z pomocą to nie ulega wątpliwości. Gdybyś pan narzucał się z nią, gdybyś ofiarował ją wprost, byłabym nie przyjęła, ale pan umiałeś robić to tak delikatnie, tak się trzymałeś zdaleka, że ani mogłam domyśleć się nawet zkąd mi pomoc przychodzi. Dziś przychodzisz pan prosić abym ci pozwoliła kochać moje dzieci...
— Tak... z tą prośbą przychodzę i zarazem z nadzieją że nie odrzucisz jej pani. Nie sądzę, abyś jako matka, miała odrzucać przychylność moją dla nich.
— Doprawdy, panie, nie wiem czem mogły zasłużyć?
— Proszę pani... ja na tem więcej mogę zyskać niż one... ja egoista jestem, pragnę celu życia dla siebie samego, a one ten cel mi dadzą. Zdaleka czuwać będę nad niemi, będę pracował, co zarobię, co zbiorę, to im kiedyś zostawię, a dla siebie pragnę zachować tę rozkosz aby od czasu do czasu wolno mi było przyjechać tu i zobaczyć Zdzisia i Marylkę. Nie nadużyję pozwolenia... nie będę natrętnym.
— Co też pan mówi! panie Komorowski... obrażę się doprawdy.
— O nie! nie! nie miałem zamiaru obrazić, pragnąłem tylko uprzedzić że wizyty moje nie będą częste. Ja wiem że pani zajęta, nie ma czasu na przyjmowanie gości.
— To prawda, ale są goście i goście...
— Jeszcze jedno słowo. Za kilka lat Zdziś będzie musiał iść do szkół... czy myślała pani kiedy o tem?
— Nie, proszę pana, nie myślałam... nie chciałam myśleć że kiedyś będę musiała się z nim rozstać.
— A jednak musi to nastąpić... Ja wiem że pani przyszłoby to z trudnością.
— Prawdopodobnie zwinęłabym pracownię i przeniosła się do większego miasta, gdzie są szkoły.
— Tak — i musiałaby pani zaczynać znowuż od początku... walczyć z konkurencyą, wyrabiać sobie nową klientelę... jednem słowem z trudnością i z wątpliwym rezultatem zdobywać sobie kawałek chleba... gdy tymczasem tu na miejscu, praca się opłaca, powodzenie jest.
— To prawda, ale rozłączać się z ukochanem dzieckiem, oddawać je za oczy, w obce ręce — to okropność. Dreszcz mnie przejmuje na samą myśl, że się coś podobnego stać może.
— Otóż mógłbym do pewnego stopnia uspokoić obawy pani pod tym względem!?
— Jakim sposobem!?
— Znam w Warszawie bardzo zacną rodzinę, przy której możnaby Zdzisia umieścić i być zupełnie spokojnym o niego. Bardzo dobrzy ludzie — on był nauczycielem szkół, zamiłowany w swoim zawodzie....
— Ach panie, pocóż teraz o tem myśleć? To jeszcze niepilne.
— Ma pani słuszność, ale ja myślę ciągle o przyszłości tych dziatek. Nie wyobrazi pani sobie jaka to dla mnie rozkosz pomyśleć że kiedyś Zdziś będzie człowiekiem wykształconym, zajmującym dobre stanowisko, pięknym i kochanym... a Marylka wyrośnie na śliczną, dorodną pannę. Żeby mi Bóg pozwolił doczekać tej chwili!..
Młoda wdowa wzruszona tem przywiązaniem do dzieci, pozwoliła małemu człowieczkowi mówić i słuchała go z rozrzewnieniem. Rozmowa trwała długo, wkońcu nawet gdy wdowa przekonała się że Komorowski ze swojem dla niej samej uczuciem nie narzuca się, że tej drażliwej kwestyi nie wszczyna — ożywiła się i rozmawiała z nim otwarcie i serdecznie, jak z dawnym, najlepszym przyjacielem.
Rozmawiając, nie zauważyli, że drzwi od sąsiedniego pokoju uchyliły się cokolwiek, i że za niemi stanęła Wojciechowa. Babina, szczerze do swej pani przywiązana, nie mogła się oprzeć ciekawości... pragnęła gorąco usłyszeć pomyślną, upragnioną nowinę. Ona chciałaby już widzieć swoją panią zabezpieczoną, otoczoną opieką męża. A po co lepszego szukać, jak ten „maluśki pan“, taki dobry, poczciwy, stateczny...
— Krzywy krzynkę, — szepnęła do siebie babina, — ale co to szkodzi... taka już jego uroda, tak go Pan Bóg stworzył... zresztą nie na to jest mąż żeby jak wiecha, albo słup stał koło chałupy... lecz żeby głowę miał, sposób do życia żonie i dzieciom zapewnił.
Niecierpliwiła się bardzo że rozmowa na temat małżeństwa nie schodzi... gniewało ją to, miała szczerą ochotę wpaść do pokoju i dać nieśmiałemu konkurentowi porządną sójkę w bok, żeby mu się język rozwiązał... ale nie śmiała tego uczynić.
Komorowski tymczasem był w siódmem niebie! młoda wdowa mówiła z nim serdecznie, ofiarowała mu swoją przyjaźń, prosiła żeby ją odwiedzał niekiedy.
Rozpromieniony, szczęśliwy, ucałował przy pożegnaniu jej rękę, upieścił dzieci — a Wojciechowej, która go na ganek wyprowadzała ze świecą, srebrną dwuzłotówkę w rękę wsunął.
Gdy odszedł, baba stanęła na progu, podparła ręką brodę i z gestem politowania, rzekła:
— Oj durny, durny chłopie... niedorajdo! Oj niezguło ty jeden!.. siedziałeś, siedziałeś tyla czasu i nic!.. Bojał się musi, — rzekła znów po chwili milczenia, — bojał się musi... Cegoj? toć kobiecina jak kurczątko, czapką by ją nakrył, żeby jedno słowo przemówił... Ale jensy będzie taki nieśmiały i bojący się do kobiety, że nim słowo przemówi to dygoce... Tak i ten panisko... czy on żąda żeby pani sama do niego przemówiła? no... takiej prachtyki to jeszcze nie było na świecie...
— Wojciechowa! Wojciechowa! — zawołała pani z pokoju.
— Zara, zara, duchem lecę...
— Cóż tak długo stoicie na ganku?
— Ot, wyglądałam krzynkę za tym maluśkim panem... szkodowałam sobie że odjechał... dobre, kochane panisko.
— Pewnie że dobry.
— Dyć ja zawdy jedno powiadam... że pani se wdowa sprawiedliwa, a on kawalir też nielada jaki, stateczny... odpowiedzialny dla pani, jak się patrzy.
— Dajcież mi pokój, proszę was.
— Musi pani patrzy na to że on je trochę krzywy... to bajki paniusiu, bajki! — drugi będzie prosty jak sosna, a dla tego sielma, coby chciał wszystko jeno po letkości, przez pomiarkowania, przez głowy...
— Ach, moja Wojciechowa... jużeście się rozgadali.
— A choćbym się i rozgadała to co? toć zawdy nie psie scekanie i nie kokosze gdakanie, jeno ludzka mowa sprawiedliwa, Tać sobie gęby, na to mówiący, nie zaszyję... a skoro gadam to też nie na wiater, jeno ze scyrości serca... Pani się gniewa może, pani powie że baba gębę rozpuściła, że jeno miele językiem jak pytel... ale ta baba po dobrości miele, bo jej pani żal, bo ona by za panią w ogień poszła. Boże miłosierny! toć Ty widzisz w duszy człowieczej jak w śklonce, bądźże mi świadkiem — jako sprawiedliwie tę moją panią kocham i zycząca jej jestem.
To mówiąc zaczęła całować ręce młodej wdowy.
— Ja wam wierzę, moja Wojciechowa, wierzę, wiem że jesteście dobra, poczciwa kobiecina, ale są rzeczy których wy nie rozumiecie.
— A juści, — odrzekła babina, — pewnie że nie wszystko rozumiem i pisanego nie znam — i światu dużo nie widziałam... to prawda, sprawiedliwa prawda... ale w inszej rzeczy pomiarkowanie swoje mam i wiem... że już lepszego człowieka, jak ten maluśki pan, paniusia sobie nie zdybie. Odpowiedzialny, stateczny, proszek będzie przed paniusią zdmuchiwał. Całkiem grzecny człowiek, nie taki jak te drugie, co to ani Boga, ani ludzi nie znają, co jeno zęby szczerzą do kobietów — a za flaszką toby jeden z drugim do samego piekła poleciał!...
— Moja Wojciechowa, zkąd wam się wzięło dzisiaj prawić mi takie kazania?
— A juści zkąd?! Wiadomo że niezkąd jeno z dobrości, z życzenia. We mnie dla pani przychylność to jak nieprzymierzając mleko w garnku... grzeje się i grzeje, ale jak się zagotuje, zakipi, to ucieka z garka że nijak nie przytrzymać. Już ja dzisiejszego dnia skipiałam całkiem, jakby się we mnie, na to mówiący, ogień buzował, i choć pani je pani, a ja prosta baba, to zawdy moja prawda że kobiecie przez chłopa nijako na świecie, a osobliwie z dzieciami. Takie je prawo zawdy i tak musi być... skoro tak je. Niech mnie pani beśta jak burą sukę, niech mnie pani wypędzi, a ja zawdy swoje gadać będę i będę, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż!
— Czy wyście się czasem nie upili trochę, moi kochani?
— A juści upiłam się! chyba tem płakaniem com wypłakała nad panią i nad nasemi sierotkami biednemi, chyba to gorzkością co we mnie jak robak nurtuje, skoro pomyślę nad pani dolą marną... Pani się zdaje że pani je zielazna, że pani tak wciąż będzie w onej maszynie kręciła, jak nieprzymierzając kuń we młocarni. Niby ja to nie słyszę, jak pani po nocach dycha... a potrzeba to pani? Toć człowieczysko patrzy w panią jak we święty obrazek, toćby nieba przychylił, szybki z okna, kafla z pieca by nie żałował, a pani jeno się zasupi i nic...
— Dziwna z was kobieta, moja Wojciechowo, przecież on nic nie mówi, czy chcecie żebym mu się sama oświadczyła?
— A jakże on ma co gadać, kiej pani nie dopuści... jakże on chudziacek ma się odezwać, kiej pani mu odrazu gębę zamuruje...
Szelążkowa rozśmiała się.
— Jakżeż ja mu usta zamurowywam? — spytała.
— A może nie!? Niby to ja ślepa? niby się na tem nie rozumiem? On chudziaczek, już, już chce przemówić — a paniusia jak spojrzy na niego, to niby północkowy wiater na przymrozku... aż biedny zwiesi jeno głowę, niby jagoda po świętym Marcinie — i tylo. Ja to rozumiem, bo ja, choć dziś, na to mówiący baba, dla tego też byłam młoda i umiałam patrzyć niezgorzej — co się na gębę nie rzekło, to się oczami wymrugało. Znam ja się na takiej śtuce, bom nie dzisiejsza i nie wczorajsza, jeno letnia kobieta... Ot, co to gadać... nie rozumiem ja pańskich polityków i obchodów — u nas po chłopsku to poprostu, we czwartek przyjdzie z flaszką w zaloty, a w sobotę niesie na zapowiedzie, przez zadnej termedyi. Tak czy siak, ale prędko. No, moja paniusiu, moja kochana paniusiu, niech ze se pani pomiarkuje, bo mi szkoda żeby pani tak schła, marnowała swoje życie, swoje młode latka...
— No, już dobrze, dobrze, pomyślę o tem — ale teraz idźcie spać, zostawcie mnie samą, chcę trochę odpocząć, chcę się pomodlić.
— Oj to, to moja paniusiu kochająca! do Matki Najświętszej, do Przemienienia Pańskiego paciorek zmówić. Bóg miłosierny je nad kuzdą sierotą, nad kuzdym robackiem. Niech się paniusia pomodli, Pana Boga poprosi — a i ja też pójdę, pacierz zmówię, siedem środów będę suszyła jak mnie pani posłucha, krzyżem będę leżała.
— No idźcie, idźcie już, dobrej nocy wam życzę.
— Niech paniusia ostanie z Bogiem, — rzekła babina wychodząc, a w sieni dodała pocichu: — Ciekawość! ciekawość prawdziwie! Że jensa za żywym usycha to nie dziwota może, ale po umerlaku tyle czasu lamentować i bez to dobrego człowieka odpychać... to grzech, oj grzech, grzech ciężki....