<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Na rynku zgromadziła się znaczna ilość żydów. Byli to miejscowi kupcy, spekulanci, aferzyści i cała gromada owych, co to jak ptaszkowie powietrzni nie orzą i nie sieją, a jednak żyją na świecie i dobrze im jest.
Wszyscy spoglądali w stronę sądu, wskazywali rękami dom, w którym aż do tego czasu rozstrzygały się sprawy; gadali, szwargotali, krzyczeli, jak przy budowaniu wieży Babel.
Wśród gromady znajdował się także Szulim, również zakrzyczany, zaaferowany jak inni. Sam perorował — ale jednocześnie w lot chwytał uwagi innych, czasem krótkie pytanie zadał, lub też rzucił komu jedną, monosylabową odpowiedź i znów wmieszał się do ogólnej rozmowy. Rękami machał, brodę gładził, uśmiechał się, lub krzyczał z oburzeniem, porwany ogólnym prądem tłumu.
Nawet żydówki poodchodziły od straganów i usiłowały wyrozumieć co mówi starszyzna, nawet małe bachury zgromadziły się tłumnie, pytając jeden drugiego co jest? co się dzieje??.
Doktór Zabłocki szedł właśnie odwiedzać swoich pacyentów.
Ujrzawszy niezwykłe zgromadzenie, przybliżył się — a dostrzegłszy w tłumie Szulima, wywołał go i spytał co to znaczy?
— Aj waj? wielmożny panie konsyliarzu, — odpowiedział Szulim, — to dużo znaczy, to wielgie interes jest!
— Ale cóż?
— Jakto cóż? czy wielmożny pan konsyliarz nie wie? Nasz sąd już nie sąd — już za godzinę on nie będzie sąd... nowy nastanie! zamiast całego sądu to sze zrobi teraz jeden sędzia.
— No — wiem o tem, ale dla czego takie zbiegowisko? czy tak się cieszycie z tej zmiany?
— Proszę pana, co my sobie mamy cieszyć, albo martwić?
— Więc dlaczego taki rejwach?
Szulim szepnął doktorowi do ucha:
— Widzi pan konsyliarz, uni tak żałują deferowane przysięgę! uni o tem gadają... Nie dziwota, panie konsyliarzu, każdy ma swoich interesów, to sobie pyta. Powiadają że co dawniej można było zrobić na gębę, to teraz musi być koniecznie na piśmie; powiadają co jak kto pisma nie ma, to nic nie ma. Oni radzą o wielkie rzeczy, bez to oni tak krzyczą... jeden tylko Fiszel Fajn stoi sobie spokojnie i głaszcze swoję brodę, a wie pan dlaczego on tak stoi i nic nie gada?
— Nie wiem...
— Bo on najrozumniejszy jest między nimi, on wielgi majątek ma — a przez co? przez to co niewiele gada... Za to un dużo słucha, on ciągle słucha... a jak się czasem odezwie to jego słowo tyle warto co złoto! O! o... panie konsyliarzu, un podniósł rękę do góry... on powiedział: sza!
Istotnie wśród tłumu zapanowała cisza. Fiszel popatrzył na swoich współbraci, powiedział kilka słów i zatknąwszy ręce za pas, poszedł z wielką powagą do domu.
— Co on powiedział? — zapytał doktór Szulima.
— Powiedział — żeby się nic nie boić...
— Nie rozumiem...
— Wielmożny pan nie rozumie — to bardzo może być — ale nasze żydki doskonale zrozumieli, uni już wiedzą! Fiszel powiedział żeby się nie boić, i niech pan konsyliarz patrzy... oni się już śmieją! Oni tu robili gewałt, krzyk, hałas, harmider — a tymczasem przyszedł mądry człowiek, powiedział tylko jedno słowo i już cicho jest... już uni się rozchodzą. Patrz pan dobrodziej — każdy teraz pójdzie do swego interesu i będzie siedział spokojnie — a dlaczego un będzie spokojnie siedział? — dla tego że mądry człowiek kazał nieboić się. U nas to zawsze tak jest... Może pan konsyliarz pamięta ten rok, co to buła kometa, co to się koniec świata miał zrobić?
— Pamiętam, pamiętam dobrze.
— Ha! ha! to wtedy buło strachu — niech Pan Bóg zabroni!.. różne grubiany i zabobonniki chodzili po świecie i gadali że będzie nieszczęście, że wszystko już przepadnie... Nie potrzebuję powiedzieć panu doktorowi co się między nasze żydki działo. Nie dziwota... ktoby chciał ginąć, od żony, od dzieci, od interesów! ktoby chciał?! Robili różne sposoby... modlili się, pościli, postawili na ulicy beczki z wodą...
— Na co?
— Albo ja wiem? Może uni chcieli żeby się djabeł w nich utopił — dość że postawili. Był w mieście taki strach, że nikt nie mógł ani jeść, ani spać, ani o interesach myśleć; wszystkie schudli, byli blade jak ściana, chorowali od wielgiego strachu. Nie mogli tak żyć; więc chcieli raz już zrobić skutek, dowiedzieć się czy co będzie, czy nie będzie? — no, tak wybrało się kilku, pojechali do jednego bardzo mądrego człowieka... Pojechali z płaczem, krzykiem, gwałtem — i pytali jego co będzie?
— Ja myślę że on tyle wiedział co i oni...
— Źle pan konsyliarz myślał, bo taka osoba to wszystko wie... On tylko zajrzał do książki i czytał, czytał, a potem podniósł głowę i powiedział: „nic nie będzie“. Od tego jednego słowa wszystkie ludzi byli uspokojone i świat stoi sobie jak stojał, na tem samem miejscu...
— Więc i Fiszel jest podobnie wielka osoba, skoro was uspokoił?
— Aj Fiszel! Fiszel, ma się rozumieć jest osoba, ale z tamtą osobą nie pasuje go równać. Fiszel jest mądry człowiek do interesów, do geszeftów; a tamten! ho! ho! tamten jest do Pana Boga. Un ciągle tylko ze świętością ma do czynienia, ciągle książki czyta.
Doktór uśmiechnął się.
— Ja wiem, — rzekł Szulim, — że panowie lubią się śmiać z takiego interesu... ja wiem.
— No — ja nie śmieję się... ale bądź zdrów, ja do sądu wstąpię. Możebyś wskazał z łaski swojej jaką mądrą osobę, któraby doradziła tym ludziom, gdzie mają się teraz podziać i szukać kawałka chleba?
Szulim ramionami poruszył.
— Osobe? jakie tu osobe może poradzić?
— Przecież radzi wszystkim...
— Eh, widzi pan konsyliarz, w takich interesach to musi każdy sam sobie radzić... Zresztą, proszę wielmożnego pana konsyliarza, ludzie powiadają że kogo Pan Bóg stworzył — tego nie umorzył; takie panowie z edukacyem, z głowem, to mnie sze zdaje nie powinni zginąć.
— Zdaje ci się, — rzekł doktór z westchnieniem.
— Pan doktór wzdycha... ja miarkuję dlaczego... panu żal. Zawdy buło przyjacielstwo, życzliwość, jak między swojemi.
— A wam nie żal?
— Nu, myśmy z nich nie mieli źle... oni nam źle też nie zrobili...
Doktór skierował swe kroki ku sądowi — i wszedł na pierwsze piętro.
W tak zwanej sali posiedzeń, a właściwie w niewielkim pokoju o dwóch oknach, przedzielonym na połowę balustradą drewnianą, pomalowaną na czarno, panowała cisza, którą przerywał tylko szelest składanych papierów. Przy dużym stole siedział sędzia, pisarz sądu i podpisarz, w miejscu zas dla publiczności przeznaczonem, znajdowali się prawie wszyscy nasi znajomi: burmistrz, regent, aptekarz i stary major, którego jedna powieka drgała ciągle nerwowo.
Przy drzwiach stali woźni. Jeden z nich, gruby, o twarzy ogorzałej i zawiesistych, jasnych jak konopie wąsiskach, istny typ szaraczkowego szlachcica, zdradzał wielki niepokój i pomięszanie. Coraz to jak zając ruszał wąsami... przestępował z nogi na nogę... odkrząkał, i wielką łysinę czerwoną chustką obcierał. Na jego twarzy ogorzałej, opalonej od słońca i od wiatru, czerwonej jak ćwik, zapewne od kminkówki, którą nie gardził, malowała się wielka boleść, nielicująca wcale z marsową powierzchownością i wąsiskami wielkiemi jak miotły.
Przez cały czas ostatniej audyencyi sądowej stał on przy drzwiach jak wryty i niby uważnie przysłuchiwał się sprawom... ale chociaż wyrazy obijały się o jego uszy, on ani ich treści, ani znaczenia nie rozumiał, dla wielkiego smutku, który jak głaz gniótł jego piersi szerokie. Wszakże on tyle lat rozwoził i roznosił pozwy po okręgu, on nominowany przez samego jaśnie wielmożnego prezesa Trybunału, nominowany i przysięgły!... Cała okolica znała dobrze jego biedkę na dwóch kołach i ciężką dereszowatą szkapę... kto go zdaleka dostrzegł zaraz poznawał kto jedzie. Chłopskie dzieci po wsiach, bachury i małe łyczki w miasteczkach, wszyscy słowem, wszyscy od dużego do małego, wiedzieli kto jest pan Sałacki.
Nieraz w czasie swych urzędowych podróży, zatrzymany przez chłopa jakiego przed karczmą, z wysokości swej biedki, niby profesor z katedry, kwestye prawne wyjaśniał, mir u ludzi miał, poważanie, znaczenie... a dziś!... Tyle lat szedł ciągle jedną, utartą drożyną, wąziutką ale wygodną, czasem się o kamyk drobnych przeciwności losu potknął, czasem o krzak przydrożny zawadził, ale przecież szedł raźno, krokiem pewnym, nawet przyśpiewywał sobie w tej wędrówce. Naraz ścieżka się kończy, jakby ją nożem kto uciął... urywa się, niema jej... niema nic, tylko jakaś przepaść czarna, tajemnicza, groźna, otwiera się przed jego stopami... Biedny Sałacki! On miał swój drobny, malutki światek, po którym jeździł starą dereszowatą szkapą, jeździł od tylu lat i sądził że do śmierci nic się nie zmieni; tymczasem nagle ów świat uciekł, zniknął, wysunął mu się z pod stóp i on, on Sałacki, on nominowany i przysięgły — został jak Twardowski zawieszony w powietrzu... Szeroka jego pierś porusza się szybko, w gardle coś dusi i dławi, w oczach się robi czerwono; ogarnia go dziecinna prawie trwoga i przestrach, bo mu... świat uciekł... świat uciekł! Wszystko skończone dla niego... Skończone wędrówki po świecie — teraz jak grzyb nieruchomy siedzieć będzie bezmyślnie... gdzie przy stodole wiejskiej, albo śpichrzu. Jego biedka, jego dereszowata szkapa, która tyle lat mu służyła, pójdzie między żydów... wozić gęsi i baryłki z wódką. Wzdycha Sałacki, bo mu ciężko, gorzko na sercu, bo mu żal tego świata, który przed nim bezpowrotnie już uciekł...
Stał on jak oszołomiony, jakby uderzony obuchem. Dla niego świat się już skończył, bo się pozwy skończyły; — nawet żona, dzieci, mało go interesowały w tym momencie. On widział tylko swoje nieszczęście. To też ocierał kroplisty pot z czoła i wzdychał ciężko, głęboko...
Sędzia złożywszy papiery powstał. Widocznie chciał przemówić, ale wzruszenie odebrało mu głos.
Dopiero po chwili namysłu, który był raczej walką ze wzruszeniem, rzekł:
— Panowie! koledzy!... jesteśmy na tem miejscu po raz ostatni. Rozejdziemy się w różne strony, gdzie los kogo porzuci... Tu więc, na pożegnanie podajmy sobie ręce, niesplamione prywatą — i odejdźmy, unosząc jako jedyną pamiątkę, przekonanie, że wedle zdolności i sił jakie posiadamy, służyliśmy społeczeństwu uczciwie. Zrobiliśmy co do nas należało — a teraz, gdy rola nasza skończona, odchodzimy, nie bez żalu, ale z czołem pogodnem, patrząc ludziom prosto w oczy, jako pracownicy sumienni i uczciwi. Żegnajcie towarzysze pracy i koledzy w zawodzie, a czy was dobra czy zła dola czeka, pamiętajcie zawsze o honorze tej korporacyi, do której należeliście przez lat tyle...
Pisarz, Komorowski, regent, rzucili się w objęcia sędziego i zaczęli go ściskać i całować.
Burmistrz ocierał oczy ze wzruszenia, major wąsami ruszał, a stary doktór twarz sobie chustką zasłonił. On, który, jako chirurg wojskowy, widział wszystkie okropności bitew, który w życiu swojem wysłuchał tylu jęków, napatrzył się na tyle dramatów — nie mógł obojętnie widzieć sceny pożegnania się kilku kolegów weteranów, kilku cichych, skromnych pracowników.
Burmistrz zbliżył się do stołu.
— Panowie, — rzekł, — nie orator jestem, przemawiać pięknie nie potrafię — ale, jako gospodarz miasta, proszę was na kieliszek wina... na pożegnanie. Nie odmawiajcie.
— Tak... tak, — potwierdził aptekarz, — nie odmawiajcie panowie. My wszyscy jesteśmy tak wzruszeni, co mówię wzruszeni! struci, zabici jesteśmy... że pragnęlibyśmy dać wam jakikolwiek dowód naszego żalu, co mówię żalu?! właśnie dobrze mówię — tak, żalu prawdziwie, nie! istotnie głębokiego żalu....
Sędzia spojrzał na swoich kolegów.
— Sądzę panowie, — rzekł, — że nie wypada nam jak tylko podziękować dobrym naszym znajomym za te wyrazy sympatyi i przyjaźni i przyjąć ich uprzejme zaproszenie. Żyliśmy przez tyle lat w przyjaźni i zgodzie — dziś los nas rozłącza i Bóg wie czy się kiedy zobaczymy.
— Tak, tak, — powtórzył regent jak echo, — Bóg wie...
— Więc chodźmy panowie, — zawołał Szwarc, — chodźmy. Szanowny prezydent będzie gospodarzem, co mu się należy słusznie, co mówię słusznie! z urzędu... a ja... pomagać mu będę. Chodźmy.
Sędzia trzymał już w ręku kapelusz — ale nieprzeparta siła jakaś skłoniła go aby się obejrzał. Rzucił okiem na skromne, czarno bejcowane szafy, na stół zielonem suknem pokryty, na kodeks napoleoński, w szarej, podartej od ciągłego używania oprawie... na krucyfiks drewniany... spojrzał, westchnął, wyciągnął do kolegów obie ręce i zawołał:
— Raz jeszcze na tem miejscu, koledzy... bądźcie zdrowi!
Sałacki przy drzwiach poruszył się niecierpliwie i poczerwieniał jak burak.
Wszyscy wyszli z poza kratek i zbliżyli się do drzwi.
Sędzia rzekł do woźnych:
— No, moi kochani, bądźcie zdrowi, życzę wam szczęścia i powodzenia na świecie....
Sałacki naprzód wystąpił.
— Panie sędzio! wielmożny panie sędzio, — rzekł, jakimś nienaturalnie chrapliwym, drżącym od wzruszenia głosem, — wielmożny panie sędzio! od początku świata, byli woźni... a teraz...
Bąkał coś niewyraźnie; żyły, grube jak baty, wystąpiły mu na czoło i na skronie... zachwiał się... rozkrzyżował ręce i padł jak długi na ziemię.
— Na sofę go! — krzyknął stary doktór z energią, — rozerznąć rękaw co żywo!
Woźni w mgnieniu oka pochwycili Sałackiego, rozdarli na nim rękawy, a doktór ciął lancetem w obnażoną, muskularną rękę...
Krew trysnęła strumieniem. Sałacki niebawem zaczął przychodzić do siebie.
Kazano go przenieść do domu i oddano pod opiekę Szulima, który na wiadomość o wypadku natychmiast się stawił.
Zasłabnięcie Sałackiego wywarło na wszystkich bardzo przykre wrażenie.
— Ten w prostej linii od Protazego pochodzi, — zauważył podpisarz.
— Wrażliwy, — rzekł Szwarc, — co mówię wrażliwy! wrażliwszy niż lakmusowy papier! Żeby też tak zaraz brać do serca... No, panie doktorze, powiedz-że nam czy ten biedak będzie zdrów... bo jesteśmy wszyscy tem wzruszeni, jak honor kocham, wzruszeni....
— Nie lękajcie się panowie, — rzekł doktór, — ratunek był natychmiastowy.
— Jednak... co to jest przywiązanie do zawodu, nawet w prostym człowieku, co mówię w prostym! w takim chamie!
— Wyobraź pan sobie jak nam musi być słodko — szepnął sędzia.
Aptekarz pochwycił go za rękę.
— Panie sędzio, — rzekł, — drogi panie sędzio... co mówię drogi! opiekunie mojej Kornelci... nie myśl już o tem... już się stało. Chodźcie z nami, na pożegnanie, na kieliszek wina.
— Tak, tak, chodźmy, — potwierdził regent.
— Strzemiennego... — dorzucił major.
Całe towarzystwo opuściło sąd i udało się do mieszkania burmistrza.
Sentymentalna pani prezydentowa robiła honory domu, a trzeba przyznać, że tym razem sentymentalizm jej był szczery. Serdecznie odczuwała ona położenie sądowników, tem bardziej że i stanowisko jej męża wisiało również, jak to mówią, na włosku — że i jej rodzinę lada chwila mógł podobny los spotkać. Pragnąc, wedle swojej możności, uprzyjemnić tym ludziom ostatnie chwile pobytu w miasteczku, rozwinęła poczciwa kobiecina cały swój talent kulinarny; z szafek i skrytek wydobyła co miała najlepszego, a tak zapraszała serdecznie, jak gdyby już na całe życie miała nakarmić swych gości.
— Powiedz-no im co tak od serca, — szepnęła do męża, który z prawdziwie burmistrzowską energią koło butelek się krzątał, — tylko pięknie powiedz, żeby długo pamiętali, mój mężu.
— Dobrze, dobrze, kochanie, — odpowiedział półgłosem, — tylko poczekaj trochę... wpadnę do kancelaryi i machnę sobie koncepcik na papierze, uważasz, to będzie gładziej trochę...
Nie dowierzał jednak swemu oratorskiemu talentowi, bo chwycił aptekarza za rękaw i szeptał mu coś długo do ucha.
Szwarc nie dał się prosić. Kiedy napełniono kieliszki, wstał z krzesła i donośnym głosem zawołał:
— Panowie!
Wszyscy uciszyli się.
— Panowie! Jeszcze w starożytnych czasach, Sokrates, co mówię Sokrates! Hipokrates raczej, o ile mnie pamięć nie myli — a może też Pliniusz młodszy...
— Jaki to jednak uczony człowiek, ten nasz aptekarz, — szepnęła burmistrzowa do męża, — genialna głowa!
Szwarc pełną piersią wciągnął w siebie powietrze, ażeby być lepiej słyszanym i po krótkiej pauzie mówił:
— Powiedziałem Pliniusz młodszy, ale co mówię Pliniusz młodszy! Cycero, co mówię Cycero! Horacy pisał już obszernie o wzniosłej cnocie przyjaźni, o tem uczuciu świętem, które im dawniejsze tem bardziej cennem się staje. Nie pomnę już który z uczonych, albowiem znając tak wielu łatwo omylić się można, porównywa to uczucie do wina i ma racyę, co mówię ma racyę! mówi jak Salomon... Nasza przyjaźń, wypróbowana, długoletnia, oparta na wzajemnym szacunku...
— Dawnoś na nich psy wieszał?! — mruknął sam do siebie major.
— Zdaje mi się, — rzekł aptekarz, — że szanowny major potwierdził moje zdanie?
— Istotnie, potwierdziłem je...
— Dziękuję. Prawda ma to do siebie, że ludzie najsprzeczniejszych usposobień uznawać ją muszą.
— Racya, święta racya, — zauważył burmistrz.
— Otóż, nawiązuję przerwaną nitkę myśli — i powtarzam że nie masz świętszego uczucia nad przyjaźń; bo że ojciec kocha dziecko swoje, mąż żonę, że kochanek wzdycha do kochanki, to jest, że się tak wyrażę, pewnego rodzaju prawo natury, co mówię natury! prawo przyrodzone raczej; lecz to co łączy ludzi obcych, to, to, że się tak wyrażę, idealne uczucie przyjaźni jest nad wszelkie inne tem wyższe, że oparte, oparte na... jakby to powiedzieć... na...
— Wzajemności... — dorzucił burmistrz.
— Tak... tak... szanowny prezydent myśl moją przewybornie zrozumiał... Przyjaźń, to panie dobrodzieju, jest przedewszystkiem przyjaźń... Zgodzili się na to wszyscy wielcy mężowie i uczeni świata starożytnego, wieków średnich, a nawet poniekąd i najnowszych czasów. Wnoszę więc toast przyjaźni i wychylę ten kielich, co mówię wychylę! połknę go raczej...
Trącili się kieliszkami.
— Pan Szwarc, — rzekła prezydentowa, — ma szczególny dar mówienia.
— Mówi się pani dobrodziejko, — odpowiedział skromnie spuszczając oczy, — co mówię mówi się! baje się raczej — ale z serca... Ta odrobina erudycyi, jaką człowiek posiada, ginie zupełnie i rozpływa się w uczuciu... co mówię w uczuciu! w tem wrażeniu głębokiem, które uczuwa człowiek gdy widzi jak najlepsi jego przyjaciele, ludzie których szanował, czcił... co mówię czcił! których kochał! rozpraszają się po świecie, jak listki oderwane z macierzystego drzewa...
Sentymentalna pani burmistrzowa nie mogła się oprzeć wzruszeniu, a chcąc ukryć łzy, wyszła z pokoju.
Prezydent zapraszał, kieliszki nalewał — i z obawą myślał o chwili, w której mu żona przypomni o napisaniu konceptu.
— Zdrowie pana sędziego dobrodzieja, — zawołał podochocony już nieco aptekarz, — zdrowie!
— Przepraszam panie Szwarc... ale w trzech wyrazach powiedziałeś pan trzy nieprawdy — nie jestem albowiem ani panem, ani sędzią, ani dobrodziejem. Pierwszym nie byłem nigdy, drugim przed chwilą być przestałem, trzecim wreszcie być nie mogę, gdyż niemam ani środków ani sposobności potemu. Wreszcie i ten tytuł, którym honorowaliście mnie zawsze, nie należał mi się z prawa — byłem przecież tylko podsędkiem...
— Och! nie kijem go lecz pałką, — zawołał aptekarz, — toć przecie wszystko jedno... aquila alba, czy kalomel, o co się mamy sprzeczać. Kto sądzi ten jest sędzią, a czy taki nosi tytuł, czy owaki — to już mała rzecz, co mówię mała! drobna, mikroskopijna rzecz... Nieprawdaż panie regencie?
— Zapewne w życiu prywatnem — tak; w stosunkach urzędowych inaczej.
Major wąsami ruszył gniewnie.
— Nie ma o czem mówić, — rzekł, — czy szeregowiec, czy kapral, pułkownik czy bombardyer — to już wszystko jedno, gdy musi broń złożyć i wystąpić z szeregów. Inne to wprawdzie były szeregi — nie świstały nad niemi kule, nie unosił się nad niemi widzialny sztandar — aleć zawsze były to szeregi... nie gorsze od naszych, broniły albowiem prawa i sprawiedliwości, dochodziły krzywd sierocych, karały występki — kraj miał z nich pożytek, z tych szeregów; a co do sztandaru, to powiem panom że właściwie sztandarem nie jest ta szmata na drzewcu, którą chorąży przed wojskiem nosi — ale to co dobry żołnierz w duszy obrał sobie za sztandar, co szanuje, kocha, za co w potrzebie życie odda. A oni mieli właśnie taki sztandar, nie zbrukali go, nie splamili, nie dali w poniewierkę... to też dziś odchodzą z honorem...
— Majorze, — zawołał doktór, — wypowiedziałeś myśl, którą właśnie chciałem rozwinąć.
— A więc przyznajesz mi słuszność? — odpowiedział z przekąsem.
— Jakto czy ci przyznaję?! to dobre! mówisz tak jak gdybyś w duszy mojej czytał — i dziwisz się że ci słuszność przyznaję.
— Przynajmniej raz w życiu...
— No nie... zdarzało się...
— Może więc powrócimy do onegdajszej rozmowy...
— Lepiej dajmy pokój — są pewne kwestye, w których my dwaj nie możemy mieć jednego zdania.
— Bo się na nich nie znasz, bo ci się zdaje że polityka to jest zakatarzony żydziak, którego gdy dobrze ostukasz i opukasz, to sądzisz że zrobiłeś wielkie odkrycie, bo w zakatarzonym znalazłeś katar!
Doktór zaczerwienił się.
— Mój majorze, — rzekł siląc się na spokój, — ja znajduję to co jest, ale ty, mój majorze, masz dar wyszukiwania tego co nie istnieje...
— Drodzy moi panowie, — zawołał aptekarz, — nie sądzę żeby było odpowiedniem... to jest co mówię odpowiedniem! chciałem raczej powiedzieć, że aczkolwiek z jednej strony niepodobna nie przyznać że macie obadwaj słuszność — to z drugiej znów strony nie sposób nie powiedzieć że wybraliście chwilę do sporów, cokolwiek że się tak wyrażę, niefortunną, to jest, co mówię!?
— Dobrze pan mówisz, panie Szwarc, bardzo dobrze, — rzekł major, — co jest tem osobliwsze że się nie codzień zdarza...
— A majorze!
— To tak było powiedziane sobie nawiasem, ale racyę przyznaję... daj rękę doktorze, nie czas na spory, znajdziemy jeszcze sposobność jak oni wyjadą.
— Ślicznie mówisz majorze, daj rękę — zawsze jesteś dobry chłopak... masz poczciwe serce.
— Zajmijmy się dziś wyłącznie naszymi sądownikami.
— Tak... tak... tymi, którzy złożyli broń dzisiaj.
— Dobrzy byli żołnierze, — rzekł major, — oto naprzykład ten, — dodał wskazując na Komorowskiego; — do tych szeregów, w których ja byłem, nie przyjąłbym go za żadne skarby świata, chyba do gotowania kaszy... ale tu był z niego pożyteczny pracownik i dobry człowiek. Osoba niepokaźna, ale duch dzielny, duch! a to jest, panie dobrodzieju, grunt!
— Gdzie major mego ducha podpatrywał? — zapytał podpisarz.
— Jegomość mnie o to nie pytaj, mówię co myślę, i w oczy i za oczy... nie jesteś panna, żebym ci miał komplementa prawić.
Pani prezydentowa, która już powróciła do gości, wzięła swego małżonka na stronę.
— Widzisz, — rzekła, — wszyscy mówią, aptekarz, major... a ty... ty nic nie powiesz?
— Powiem kochaneczko, powiem... tylko się przygotuję... już nawet zdążyłem wpaść do kancelaryi i napisałem ćwierć konceptu... Przekonasz się że tego gadułę Szwarca w kozi róg zapędzę!
— Zapędź go, zapędź mój mężu, samo stanowisko twoje tego wymaga.
— Tak, jest wymaga... masz racyę, moja droga... ale muszę się przygotować, ex abrupto nie potrafię... nie mam takiej łatwości jak Szwarc... wprawy nie mam.
Rzekłszy to prezydent wyszedł niepostrzeżenie, aby koncept serdecznej oracyjki napisać.
— Kiedyż opuszczacie nas, kochani panowie? — zapytał doktór.
— Ja za tydzień wyjeżdżam, — rzekł sędzia, — przyobiecano mi posadę w banku.
— A ja, — wtrącił Komorowski, — na wilegiaturę... do Płużyc. Kasyerem będę, a w wolnych chwilach mam dozorować robotników... za sprawunkami jeździć... jak w gospodarstwie.
— To ci będzie lepiej niż innym, — rzekł major, — przynajmniej będziesz miał słońce, powietrze... czasem jakąś rozrywkę, polowanie. Lubisz polowanie, panie Wincenty?
— Zkąd mam lubić?! w życiu mojem nawet wróbla nie zabiłem.
— Fuszer!
— No, cóż robić? każdy ma swoją specyalność, ja mam naprzykład taką że nie jestem myśliwym.
— Panie pisarzu, — odezwał się major, — cóż pan zamierzasz z sobą zrobić?
— Ja, dzięki Bogu, jestem stary weteran, wysłużony, będę miał trochę emeryturki — a zresztą jak Bóg da... wypadnie poszukać czego...
— Tak, tak, wypadnie poszukać, — wtrącił regent.
— I panu wypadnie? — zapytał nie bez zdumienia Szwarc, — przecież regenci zostają.
— Hm, to zależy... a filolog zemnie co prawda nie tęgi, języków nie znam.
— Ależ przecież musisz pan mieć jakiś kapitalik?
— Co znaczy kapitalik! bagatelka, drobnostka...
— Ale! — rzekł aptekarz, — to wcale nie drobnostka... to grunt, co mówię grunt! to podstawa...
— Znać kapitalistę! jak wybornie przemawia o znaczeniu pieniędzy, — rzekł major.
— Kapitalistę! cóż za dzika ironia? co mówię ironia! drwiny! bo, że tam człowiek ma jakie takie oszczędności, cóż to znaczy? kropla w morzu, marny szelążek wobec takich fortun, jak naprzykład Rotszylda. Ot, tyle tylko że na tabakę wystarczy, na starość na tabakę, nic więcej.
— Dużo pan widać potrzebujesz tabaki, — zauważył regent.
— No widzisz pan, inaczej się mówi, a inaczej pisze... cóż tam tabaka... ja jej nie używam, co mówię nie używam! nie znoszę; ale dla obrazowości stylu wspominam o niej niekiedy, dla stylu, jedynie tylko dla stylu... Bądź co bądź zawsze to piękniej brzmi jak się da efektowne porównanie, co mówię efektowne! błyszczące, piękne...
— Byleby była w niem treść, — zauważył major.
— Tak, tak, słusznie pan major powiada, treść jest istotą, że się tak wyrażę... wszelkich rzeczy.
Do pokoju wpadł szybko prezydent, był zadyszany, wzruszony... w ręku trzymał arkusz szarego papieru.
Zbliżył się do stołu, ponalewał kieliszki, odchrząknął kilkakrotnie.
Żona zbliżyła się do niego.
— Masz już co? — zapytała szeptem.
— Mam! mam! napisałem tak... powiadam ci od serca... jednym tchem... ale z uczuciem, tylko że mi pamięć nie dopisuje, więc będę musiał czytać.
— Cóż robić? czytaj, skoro nie możesz z pamięci przemówić, ale czy tak, czy owak, odezwać się wypada koniecznie. Jesteś przecie gospodarzem miasta...
— Istotnie tak... gospodarzem... jaki ty kochaneczko masz bystry pogląd na rzeczy...
— Pozwolą panowie, — rzekła burmistrzowa, — że mąż mój wypowie kilka słów życzliwych... co mu serce dyktuje... w takim momencie, nie dziwcie się panowie, człowiek radby wygłosić wszystko co ma w sercu...
Burmistrz ukłonił się.
— Panowie, — rzekł, — wybaczcie że to co wam pragnę powiedzieć, spisałem sobie tu, oto na papierze. Nie dziwcie się, kto ma na głowie całe miasto, a w niem trzy tysiące dwustu czterdziestu czterech żydów, według ostatniego spisu ludności — ten niewiele może ufać własnej pamięci...
— Szanowny prezydencie, — odezwał się aptekarz, — czy będziesz mówił z pamięci, czy z notatki, to dla strony interesowanej i dla nas, co mówię dla nas! dla świata nawet, wszystko jedno...
— To jest, jakto? dlaczego wszystko jedno? — zapytał zmięszany nieco burmistrz.
— Tak: wszystko jedno, gdyż będziesz mówił z serca... o czem jestem przekonany głęboko, co mówię głęboko! najgłębiej...
— Któż wątpi? — zapytał major.
— Panowie, — rzekł burmistrz, — to przekonanie wasze jest dla mnie najwyższą nagrodą i właściwie, usłyszawszy je, mógłbym już nie odczytywać mego przemówienia....
— Dlaczego? dlaczego kochany prezydencie? — rzekł doktór, — przecież to jedyna pamiątka, jaką możemy dać naszym przyjaciołom...
— Słusznie, słusznie, — odezwał się regent, — doktór ma najzupełniejszą racyę.
— No, mężu, — rzekła sentymentalnie prezydentowa, — nie zrzekaj się głosu... jako gospodarz miasta masz obowiązek...
Burmistrz odkrząknął, rozwinął szary papier i włożywszy okulary na nos, czytać zaczął:
— Panowie!...
Wszyscy słuchali z natężoną uwagą. Prezydent zmięszał się trochę... przybliżył papier do oka... przypatrywał mu się bacznie... wreszcie zaczął:
„Idąc za postępem czasu i pragnąc dorównać innym pod względem wszelkich ulepszeń, jakie już gdzieindziej uczyniono, niechcąc być prostakami i nieokrzesanymi — postanowiliśmy wybudować nową mikwę...
Aptekarz wybuchnął śmiechem.
— Nową mikwę! — zawołał, — jak honor kocham to paradne, co mówię paradne — to kolosalne! Na cóż nam mikwa, panie prezydencie?
Burmistrz poczerwieniał jak burak... spuścił oczy i nie wiedział co mówić. Wszyscy zaledwie mogli powstrzymać się od śmiechu.
— Co to jest, mężu? coś ty powiedział? — zapytała prezydentowa.
— Omyłka! okropna omyłka! — zawołał. — Panowie wybaczą, zamiast konceptu przemówienia, wziąłem brulion prośby dozoru bóżnicznego o zatwierdzenie wydatku na budowę nowej mikwy... To straszna rzecz... Panowie! ja teraz na was spojrzeć nie śmiem...
— No cóż! wielka rzecz! omyłka każdemu może się wydarzyć — rzekł major.
— Ja to naprawię, ja muszę znaleźć mój koncept!.. ja go z pod ziemi wykopię!
— Kochany prezydencie, — rzekł sędzia, ujmując niefortunnego mówcę za rękę, — my wiemy że jesteś dla nas przychylny i życzliwy, wiemy że nas kochasz — wierzymy ci, wszak prawda, panowie?
— Prawda! prawda! — zawołali wszyscy.
— Mikwę im chciał postawić, — szepnął aptekarz, — to kapitalne dalibóg!
— Szanowni panowie, — odezwał się Komorowski, — kochany nasz prezydent dał najwymowniejszy dowód przychylności, jaką dla nas w poczciwem sercu swojem żywi. Wzruszenie przeszkodziło mu wypowiedzieć co myśli...
— Tak jest, nic tylko wzruszenie, jak żonę kocham, jak dzieci szczęścia pragnę! ta nieszczęśliwa mikwa wplątała mi się przypadkiem. Sekretarz musiał czegoś szukać na moim stoliku i poprzewracał mi wszystko do góry nogami!
— Domyśliłem się tego odrazu, panie prezydencie szanowny, ale pozwól mi dokończyć. Przez cały czas twego tutaj pobytu utrzymywałeś z nami stosunek prawdziwie przyjacielski, w wielu wypadkach dałeś nam poznać zacne serce i prawy charakter, w twoim domu przepędziliśmy niejedną miłą chwilę, nakoniec dziś, gdy nas los rozprasza, gdy rozrywa łączące nas węzły — ty przyjmujesz nas pod twój dach gościnny, żegnasz dobrem słowem, pragniesz uprzyjemnić nam ostatnie chwile, w mieście którego gospodarzem jesteś. My więc, oceniając twoje dobre intencye, twoją poczciwość, kochany prezydencie, odpowiadamy szczerem dziękczynieniem, wznosząc toast za pomyślność twoją i twojej szanownej małżonki!
Brzęknęły kieliszki, wszyscy powstali z miejsc, a rozrzewniony burmistrz, porywany z jednych ramion w drugie, ściskany, całowany przez gości, miał czas zapomnieć o swoim niefortunnym debiucie.
Zawiązała się ożywiona rozmowa, która do późna trwała.
Po północy dopiero zaczęli się wszyscy rozchodzić. Stary doktór zapraszał całe towarzystwo na jutro, regent na pojutrze, aptekarz również... Pragnęli wszyscy być razem aż do chwili odjazdu.
Sędzia z podpisarzem wracali do domu, aptekarz przyłączył się do nich.
— Chociaż mi to jest cokolwieczek z drogi, — rzekł, — co mówię cokowielwieczek! chociaż zupełnie w przeciwnej stronie mieszkam — jednak odprowadzę panów. Skorzystam na tem i sam, gdyż przejdę się... co przy bólu głowy jest poniekąd konieczne, co mówię konieczne! potrzebne, nieuniknione, jedyne!
— Więc chodźmy, — rzekł sędzia, — pogoda prześliczna; my później odprowadzimy znów pana do apteki.
— To może lepiej chodźmy się przejść do parku, — rzekł Komorowski.
— Racya! co mówię racya! genialny pomysł! Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to aczkolwiek mam, nie chwaląc się, głowę, jak porcelanowy moździerz wytrzymałą i mocną — jednak chwilka pobytu w parku, przy świeżem tchnieniu orzeźwiającego wiaterku, nie zawadzi, co mówię nie zawadzi! pomoże! Wierzcie mi panowie, że nie uchybiając mojej aptece, przyznać muszę iż najlepszym, najcudowniejszym balsamem jest świeże powietrze.
Istotnie noc była prześliczna, niebo bez chmur, księżyc płynął w przestrzeni majestatycznie, powoli — i rozlewał łagodne światło swoje na ziemię uśpioną.
Trzej nasi znajomi weszli do parku i przez główną aleję, dostali się nad staw. Pomiędzy szumiącemi trzcinami i sitowiem, połyskiwała srebrna, oświetlona księżycowym blaskiem, nieruchoma powierzchnia wody. Można było dojrzeć rosnące na przeciwnym brzegu brzozy białe płaczące, których gałązki giętkie spadały aż do ziemi... dalej za brzozami, wznosił się szereg topól wysmukłych, które trzymały straż przy drodze. Z łąk dolatywał zapach skoszonego siana, a wielkie stogi wyglądały zdaleka jak domostwa.
— Siądźmy tutaj, — rzekł sędzia. — Żal mi będzie naszego parku, gdy ztąd wyjadę — nie wszędzie bowiem znajdzie się równie miłe ustronie.
— Masz pan słuszność, — odezwał się podpisarz, z drżeniem w głosie, ten park ma dla nas wszystkich urok... nieprawdaż panie Szwarc?
— Istotnie... co roku bywa tu obfitość kantaryd, co mówię obfitość! zatrzęsienie! — można na całą gubernię wezykatoryj dostarczyć... ale to pomijam. Jako miejsce spacerowe nasz park jest wyjątkowo piękny. Patrzcie-no panowie, oto tu nad stawem, idealne miejsce do postawienia altany z wodą sodową... co mówię z sodową! z wodami mineralnemi wszystkich gatunków! Marzyłem ja już o tem, ale nie mogłem się zdecydować. Może teraz jeszczebym to wykonał, ale po co? Jedną córkę zamąż wydałem — druga opuściła mnie... poszła w świat...
— Wierz mi kochany panie Szwarc, — rzekł sędzia, — że panna Kornelia zrobiła dobrze. Właśnie wczoraj otrzymałem list od córek; donoszą mi że wygląda lepiej, że odzyskała siły i że ma daleko lepszy humor niż w początku...
— Tak jest, tak; kubek w kubek to samo pisze o sobie Kornelcia — daj Boże, ale w mojej głowie to się nie mieści... bo proszę mi powiedzieć cóż to za los, jakie szczęście!?
— Szanowny panie Szwarc, — rzekł sędzia, — wszyscy rodzice pragną dla swych dzieci szczęścia, ale też prawie wszyscy fatalnie błądzą...
— Jakto? panie, dla czego mają błądzić?
— Dla tego, że chcą dzieciom dać to, co sami uważają za szczęście, nie zważając że dzieci mogą mieć zupełnie inne o szczęściu pojęcie...
— Pomimo najszczerszej chęci, nie mogę tego zrozumieć...
— Zaraz się wytłómaczę. Tem głównie szanowny panie grzeszymy, że nie bierzemy w rachubę czasu, który przecież ciągle ucieka. Kochamy nasze dzieci, ale pomimo że one dorosły już, stały się ludźmi, my traktujemy je wciąż jak dzieci. Chcemy prowadzić je ciągle na pasku, narzucać im naszą wolę, nasze pragnienia. Gwałtem chcemy im dać przez nas samych obmyślany program życia, zapominając o tem że te, dzieci jak my je nazywamy, a w rzeczywistości ci ludzie, mają swoje własne poglądy na życie, swoje własne dążenia i pragnienia. Ztąd-to wyradzają się nader szkodliwe w skutkach nieporozumienia rodzinne, przykrości, a czasem i nieszczęścia... Czy zrozumiałeś mnie teraz panie Szwarc? czy możesz mi dowieść że się mylę?
— To jest... ja powiadam, co mówię powiadam! twierdzę, że każdy ojciec radby, żeby jego dziecku było dobrze, co mówię dobrze! żeby mu było najlepiej... żeby znalazło szczęście...
— Tak; ja temu nie przeczę — idzie tylko o to, że szczęście każdy człowiek po swojemu pojmuje. I tak, przypuść pan naprzykład że masz syna...
— Boże drogi! żebym go miał!.. jakiż byłbym szczęśliwy, co mówię szczęśliwy! w siódmem niebie!
— Przypuśćmy więc że go pan masz. Powiedz że proszę cię, panie Szwarc, cobyś z nim zrobił?
— Ja! cobym z nim zrobił?! Ja! ja, panie sędzio, poświęciłbym dla niego wszystko!
— Chciej pan to określić bliżej, szczegółowo...
— Owszem... i szczegółowo i ogólnie powiadam żebym mu dał wszystko... to znaczy, wszystko co mam i mieć mogę... i cobym mógł dać!
— To jest?
— No to jest... to jest... powiedziałem przecież że wszystko.
— Mówmy jaśniej. Sądzę że przedewszystkiem dałbyś mu pan edukacyę... o ile możności najlepszą. Czy tak?
— Naturalnie, to się samo przez się rozumie: pilnowałbym żeby się dobrze uczył, dałbym wszelką pomoc...
— Dobrze. Przypuśćmy dalej, że chłopiec miał zdolności, uczył się dobrze, skończył szkoły, uniwersytet — jednem słowem, przypuśćmy, że się stało wszystko według pańskiego życzenia. Z dziecka, z młodzieńca wyrósł człowiek — cóż pan z nim robisz dalej?
— Trudno na to odpowiedzieć tak, na razie, co mówię trudno! niepodobieństwo! — ale skoro pan sędzia nalega... to przyznam się, wziąłbym dla niego jaką dzierżawkę, albo kupiłbym mu mająteczek... no, przytem ożeniłbym go z bogatą panną, i wogóle urządziłbym tak, żeby miał wszystko co do szczęścia potrzeba.
— Na moje wychodzi. Pan ożeniłbyś go, pan urządziłbyś go, wszystko pan... a on?
— No — przecież to jasne, on byłby urządzony i ożeniony!
— A jeżeliby on nie życzył sobie tego szczęścia, nie miał zamiłowania do gospodarstwa, nie czuł sympatyi do panny dla niego wybranej — i wogóle nie upodobał sobie tego rodzaju życia, jaki mu pan przeznaczasz?
— Nie upodobał?
— No tak; gdy miał inne aspiracye...
— Ciekawym jakie?!
— Przypuszczam, że chciałby zostać rzemieślnikiem, artystą, czemkolwiek zresztą, byle nie tem co pan chcesz... gdyby miał inne wyobrażenia o szczęściu...
— A to niechby szedł sobie na złamanie karku, co mówię na złamanie karku! na wszystkie cztery wiatry! Niechby sobie robił coby mu się podobało — ja nie mieszałbym się wcale do tego!
Podpisarz rozśmiał się.
— Jak to dobrze że nie masz pan syna, — rzekł.
— Dobrze?! nie panie, to wcale nie jest dobrze... co mówię niedobrze! to nieszczęście!
— Przyznaj pan jednak że mam słuszność, — rzekł sędzia, — zastanawiałem się długo nad tą kwestyą i przyszedłem do bardzo smutnych wniosków. Obecny przewrót dotyka ciężkiem brzemieniem tysiące rodzin i stawia je w rozpaczliwem położeniu. Ojcowie, wykolejeni z dotychczasowych zajęć, nieuzdolnieni do innych, wobec ciężkich czasów i trudności znalezienia pracy, któraby nie wymagała kwalifikacyj specyalnych, nie mają możności zarobienia na kawałek chleba; a dzieci, jeżeli kto ma dorastające — także nie są w stanie rodzicom dopomódz. Wychowywaliśmy je źle... niepraktycznie. Co do synów sądziliśmy że byle się który przepchnął przez szkoły, dostanie się zaraz do biura — a córki uczyliśmy brzdąkać na fortepianie, mówić po francuzku i... na tem koniec. A jednak, panie Szwarc, myśmy to robili dla ich szczęścia. Ten wyraz nie schodził z naszych ust... ciągle nam stał na myśli. Nieprawdaż, panie?
— To jest, widzi pan... jakby to się wyrazić... niby to racya i niby nie. Co do synów może tak... ale co do córek nie! Nie nauczyć panny grać na fortepianie... to, że się tak wyrażę, zamknąć jej karyerę... co mówię zamknąć! zamurować!
— Przesadzasz pan!
— Ale — ba! Kto dziś weźmie pannę nieumiejącą grać! co mówię kto weźmie!? kto spojrzy na nią!?
— Każdy rozsądny człowiek.
— Gdzie ich szukać?.. gdzie szukać! Czasy szkaradne, co mówię szkaradne! psie czasy! wymagania ogromne... Lada chłystek, co mówię chłystek! lada obieżyświat, świszczypałka, co mówię świszczypałka! obibok! chciałby żony pięknej jak obrazek, wykształconej i bogatej... Dawniej kandydatów na zięciów była moc, zatrzęsienie! — a dziś, wierz mi panie sędzio, że na lekarstwo nawet jakiego takiego kawalera nie znajdzie. Dziś polować trzeba na nich, polować z gończemi, co mówię z gończemi! z naganką! z obławą... Psie czasy, panie sędzio, psie czasy! jak honor kocham...
— To też trzeba tak córki chować, żeby mogły sobie same radzić na świecie; niekoniecznie oglądać się na to że zamąż wyjdą.
Aptekarz ręką machnął niechętnie.
— At, zachciałeś pan! Córka bez zięcia, to niby coś i niby nic — to jak, że się w ten sposób wyrażę, lekarstwo bez sygnaturki, co mówię bez sygnaturki! po prostu niewiadomo co to jest i do czego służy...
— Oryginalne masz pan poglądy — a przecież zdecydowałeś się żeby panna Kornelia poszła inną drogą, niż tą którą pierwotnie dla niej nakreśliłeś. Zdecydowałeś się pan, i mojem zdaniem, zrobiłeś bardzo, bardzo dobrze.
— Tak, tak, panie Szwarc, — wtrącił Komorowski, — przyjdzie czas że zmienisz zdanie, że cieszyć się będziesz z tego na co dziś narzekasz i podziękujesz sędziemu...
— Owszem podziękuję... co mówię podziękuję! wdzięczny jestem... ale zawsze wolałbym widzieć moją Kornelcię za mężem. Jakikolwiek mąż... zawszeć to mąż... jakikolwiek zięć... zawsze zięć... Kochany pan Komorowski nie ma córek, co mówię córek! dzieci nie ma, to też nie wyobraża sobie tego jak naprzykład ja...
Długo rozmawiali jeszcze na ten temat, a stare drzewa parkowe szumiały nad ich głowami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.