<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan z panów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SORDESCUNT DIVI.
Arnobius.

W ganku dworu starego, otoczonego wyniosłemi lipami, przed którym trawnik zielony szeroko się rozlegał — na ławce, z robótką w ręku, którą złożyła na kolanach, zamyśliwszy się — siedziała nie młoda pani.
Odblask słońca zachodzącego oświecał łagodnie twarz jej pięknych niegdyś rysów, dziś zwiędłą, zbladłą, ale wyrazu łagodnego, który, choć smutnym był, mówił o tem, że w duszy chrześciańska rezygnacya błogi pokój przyniosła.
Z rękami założonemi patrzała ku drodze, która wiodła ku dworowi, wysadzana brzozami, wierzbami i topolami na przemiany.
Dwór i co go otaczało miało ten wyraz dostatku, który ład i praca daje. Nic tu pańskiego nie było, nic wielką znamionującego zamożność — ale wszędzie widniał porządek i ten dobry smak, który nie potrzebuje środków zbytkowych, aby się objawić.
Nieznajomy, przybywając, musiał czuć że w kątku tym błogo było mieszkańcom i że oni czuli to i cenili. Z zamiłowaniem pielęgnowane było wszystko, od najpospolitszego drzewka do kwiatków, co dom otaczały! Żyły one raźno i bujnie.
Dwór nie piękny, ale wzniesiony niegdyś ze staraniem o trwałość, krzepko się trzymał, choć wysoki dach jego i charakter całej budowy dość go już starym czyniły. Zieloność, kwiaty, niezmierna czystość zdobiły go i czyniły miłym.
Stał między dziedzińcem a ogrodem, połączonemi z sobą; oboje śliczne drzewa rozrosłe o szeroko rozpostartych konarach zdobiły. Po za niemi kryły się nowsze, równie trwałe a z prosta wzniesione budynki folwarczne i gospodarskie.
Nie widać było między niemi żadnych wymuszonych przyczółków gotyckich i pseudo-klasycznych, które niesmaczna pretensya czepia często do obór i stajen, aby się świątyniami wydawały. Wszystko tu wyglądało trochę ze staroświecka, lecz wyidealizowane starannością wykonania i utrzymania.
Wieczór późnego lata był prześliczny. W powietrzu czuć było jesień nadchodzącą, woń pól zżętych, ostatnich łąk pokoszonych i jakby dojrzewających owoców. Każda bo roku pora ma swój właściwy zapach i powietrze, począwszy od pierwocin wiosennych do zamrozków, oznajmujących zimę.
A jesienne wyziewy mogą niemal walczyć z wiosennemi, choć zupełnie innego są rodzaju.
Siedząca w ganku, wpatrzona w dal kobieta zdawała się używać w pełni ciszy i blasków tego wieczora letniego, uspokojonego jak wiek, którego dożyła.
Usta jej były jakby do uśmiechu złożone; na siwych przedwcześnie, gładko przyczesanych włosach odbijał się złoty promyk zachodu i dawał im blask jakiejś aureoli.
Skromna suknia czarna osłaniała postać, której wiek nie przygiął, lata nie przekształciły. Zachowała ona dawną siłę swą i pewien wdzięk linij szlachetnych. Jak twarz tak wszystko w tej pani wybraną istotę znamionowało. Była to owa matrona a matka rodu, jakich tyle widzimy w dziejach familij naszych; miała powagę niemal starej matki Rzymianki i jej surowość niewzruszoną.
Coś patrycyuszowskiego uderzało w niej pomimo skromnego ubrania, otoczenia nie pańskiego, w jakiem się znajdowała, i tej wiejskiej, szlacheckiej zagrody, na której ławie odpoczywała.
Panią w niej widać było — panią duchem wielkim, siłą woli i cnotą — tylko nieposzlakowany żywot i czyste sumienie mają taką powagę, takie czoła jasne, takie oczy śmiało patrzące w świat.
Wśród zadumy, wśród ciszy, ledwie dosłyszany tentent kłusującego konia obudził ją, spojrzała ku drodze i uśmiechnęła się, pomiędzy drzewy widząc przemykającego jeźdźca, który ku dworowi pośpieszał.
Na dosyć pięknym miernego wzrostu szpaku, który jak wszystkie polskie konie, miał w sobie coś charakteru wschodniego, — ubrany w szarą z zielonem sukmankę, jechał dorodny młodzieniec, łatwo i zręcznie wiodący konia...
Nie był to wcale idealnej piękności bohater powieściowy, ale zdrów, ogorzały, silnie zbudowany, męzkiego oblicza człowiek, lat około trzydziestu. Twarz miał bardziej charakterystyczną niż zbyt klasycznych i regularnych rysów — oczy piwne, rozumne, bystre, usta nadające fizyognomii wyraz energiczny, czoło dosyć wyniosłe, myślące. Nic w nim wytwornisia i salonowego młodzieńca nie dozwalało się domyślać, chociaż i ta twarz niemal pospolita, postawa i ruchy pełne były wrodzonej jakiejś szlachetności i wdzięku.
Zdala wjeżdżając w dziedziniec, pozdrowił siedzącą w ganku, zawrócił w bok do stajni, zeskoczył z konia i spiesznym krokiem, bijąc się szpicrutą po długich butach, zbliżył do ganku.
Pocałowanie w głowę, na które odpowiedziano pocałunkiem w rękę, kazało się matki i syna domyślać.
Siadł zaraz na ławce przy niej i zdjąwszy czapeczkę, otarł czoło uznojone.
— Gdzieżeś ty był? — spytała go miłym głosem zwracając się doń kobieta.
— A, niech się mama spyta, gdzie nie byłem — odpowiedział wesoło przybyły. — Obleciałem prawie całą Rudę i kawałek Rudki... Wiele robót chciałem obejrzeć, w wielu miejscach choćby pokazać się dla tego, aby widziano, że ich nie zaniedbuję. Wszędzie się coś znajdzie do poprawienia i dozorowania. Ludzie są ludźmi, nie wielu z nich sumienie starczy za pańskie oko...
— Ale bo ty z tą gorliwością — rzekła matka — trochę przesadzoną, zamęczasz się, mój Guciu. Gospodarstwo idzie dobrze...
— Właśnie dla tego, że ja go z oka nie spuszczam — mówił Gucio. — Mnie to nie męczy, owszem zajmuje...
— Mógłbyś więcej książką się zająć, ogrodem a i mnie tak samej nie rzucać — czule odezwała się matka.
Za całą odpowiedź Gucio w rękę ją pocałował. Matka ciągnęła dalej:
— Mój Boże! mój Boże! aż mi się serce ściska, gdy pomyślę, że ty, ty — senatorskie dziecko, potomek hetmanów i pan z panów, na tych mizernych trzech folwarczkach prowadzić musisz życie tak skromne.
— Kochana mamo! — wesoło rzekł Gucio — mnie to bynajmniej nie trapi! Majątku nie straciliśmy marnotrawstwem, poszedł on w ciężkich czasach na ofiarę — wstydzić się nie mamy czego. Niedostatku nie mamy a powróciliśmy do tego stanu, z którego przed wieki praca i zasługi dziadów nas wyprowadziły.
— Zwykła to kolej rzeczy ludzkich, iż jedne rodziny wznoszą się, drugie upadają.
— A ja — dodał ochoczo — ręczę mamie, że, gdy pogospodaruję a Pan Bóg dopomoże, z tych folwarczków trzech, zrobię pięć i sześć.
Matka zadumana patrzała na ławkę.
— Szkoda ciebie na taką robotę! — rzekła. — A! szkoda! Masz i umysł i serce godne szerszego pola do pracy!
Bóg mi dozwolił wychować cię tak, jakbyś daleko, daleko wyższe miał zająć stanowisko!
Westchnęła. Syn jakby czuł, że potrzebowała pociechy, począł tonem wesołym:
— A! mateczko kochana! Ja na te wielkości ludzkie innem patrzę okiem, nie mam do nich smaku. Znajduję stanowisko moje zupełnie odpowiedniem moim zdolnościom i wychowaniu. Doskonale mi jest! Nie pragnę więcej.
Stanowisko w świecie wymaga ofiar, tu ja jestem swobodny zupełnie... no — i — szczęśliwy!!
Matka oczy na niego podniosła, uśmiech łagodny przebiegł po jej ustach.
— Ale — czyż szczęśliwy??
Drżący jej głos wyrażał pewną wątpliwość.
— A! mogę powiedzieć, że zupełnie szczęśliwy!
Podniesioną z lekka ręką matka zakreśliła krzyżyk w powietrzu i odetchnęła wolniej.
Na ganek wchodziła właśnie w tej chwili jejmość, tegoż wieku co pani domu lub mało co starsza, ale twarzy i wyrazu całkiem różnego. Była to kobieta otyła dosyć, ospowata nieco, rysów pospolitych, dobrodusznością jakąś odznaczających się. Uśmiech na ustach zdawał się do nich przyrosły, oczki też zmrużone ciągle były niby uśmiechnięte.
Pęk kluczów w ręku był godłem obowiązków, jakie tu sprawiać musiała, lecz swoboda, z jaką weszła i przybliżyła się do pani domu — mówiła razem o serdeczniejszym, poufalszym stosunku...
Wpatrując się w tę twarz wesołą, nie nawykłą do dźwigania troski na sobie, dostrzedz było można, iż coś nadzwyczajnego zwykły jej pokój nadwerężyło. Nie był to żaden smutek i strapienie — lecz niby trwoga i poruszenie, które pani Bogucka usiłowała, jak umiała, ukrywać. — Uśmiechała się jeszcze wyraziściej niż zwykle; lecz zakłopotanie znać było w ruchach. Poprawiała gorączkowo czepek, suknią i pasek, klucze obracała niecierpliwie w ręku.
Jedno spojrzenie na nią zdradziło pani domu ten stan nienormalny.
— Ale cóż to ci, Bogusiu moja? — z uśmieszkiem spytała pani — jesteś poruszona? Czy ulubione kanarki! czy gołębie! czy ten twój kogut złotopióry doznał jakiego szwanku?...
— A! nie! nie! — szybko odpowiedziała, przysiadając się na ławce Bogucka. — Niech pani wierzy, nic mi nie jest! nic a nic!... Zmęczyłam się trochę!
Pani zmierzyła ją wzrokiem i pokręciła głową.
— Już ty mi nie mów, ja cię znam! — odpowiedziała po cichu.
Bogucka i ramionami wzruszyła i głową potrząsła, nie mogąc jednak otrząsnąć z siebie tego wyrazu, jaki z sobą przyniosła.
Chcąc zagadać i uwagę odwrócić od siebie, wtrąciła:
— Ale jakiż dziś wieczór śliczny!
Pan August potwierdził to i dodał, że w lesie i na łąkach woń była prawie wiosenna.
Nie znaleziono już mówić o czem, ale pani domu z ukosa przypatrywała się ciągle swej pomocnicy.
Ta zdawała się namyślać nad czemś, przygotowywać do czegoś, czekać jakby na coś.
Wzrok jej na bocznej drożynie, która prowadziła do wsi, gdzie z między drzew widać było wieżyczkę kościołka wiejskiego, błądził ciągle niespokojny.
— Kazałaś dawać herbatę? — zapytała gospodyni.
— Jak tylko hrabia August powrócił, zaczęto nakrywać — szybko odezwała się Bogucka.
Gdy to mówiła, lica jej się rozjaśniły, na drożynie od wioski ukazała się ciemna postać człowieka, przybliżającego się ku dworowi.
Na tle jaśniejszego nieba rysowała się sylwetka, dająca rozpoznać nieco pochylonego mężczyznę w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami i laską w ręku.
— Zdaje mi się, że ksiądz proboszcz idzie! — odezwała się Bogucka.
Pan August spojrzał.
— Ale cóż poczciwego naszego kanonika mogło o tej porze sprowadzić? — zapytała pani. — To nie jego godzina. Zwykle przychodzi wcześniej, a to właśnie pora jego pacierzy.
— Wieczór tak piękny! — odezwała się Bogucka.
Kanonik zbliżał się, widać go już było, gdy z po za drzew ocieniających go wystąpił, — był to staruszek żwawy, przygarbiony nieco, twarzy rumianej, z włosami siwemi...
Zdala zdjąwszy kapelusz, witał nim i rękami kolatorów.
August wyszedł naprzeciw niego.
— Księdza kanonika dobrodzieja — zawołał — czekamy z herbatą!
— Ja już po wieczerzy! ze staroświecka mój krupniczek zjadłem o zachodzie słońca — odezwał się miłym głosem kanonik.
Tem bardziej zagadkowemi stały się te odwiedziny dla hrabinej matki, która wstała też, podchodząc do wschodów, na które staruszek wstępował... Był poruszony, może nieco szybkim chodem zmęczony, a że wieczór dość był ciepły, siadłszy, musiał trochę odetchnąć.
Oczyma potoczył — i odezwał się głosem, w którym drgało wewnętrzne wzruszenie.
— Mieli państwo co z poczty? są jakie nowe wiadomości...
— Dziś ani poczty, ani wieści żadnych nowych nie mieliśmy — poczęła pani domu, trochę zaciekawiona. — A ksiądz kanonik?
Zapytanie to zmięszało staruszka.
— Ja też nie wiem nowego tak dalece nic — rzekł z cicha — nie... był tylko u mnie Pańkowski, ten obieżyświat, co ma zawsze torbę plotek pełną. Ten mi tam różnych andronów nagadał.
Patrzano na księdza z ciekawością, ale ten urwał nagle.
Przenikliwa pani domu zaczęła podejrzywać kanonika, iż coś wiedział, co się bliżej ich tyczyć mogło, nie umiejąc domyśleć, coby to było.
Hrabina i jej syn, choć krwią i mieniem do całego arystokratycznego świata należeli i mogliby byli mieć stosunki rozległe, ani ich szukali, ni się starali utrzymać. Rzadko bardzo odwiedzał ich ktoś z powinowatych i krewnych.
— Ciekawego co przywiózł kanonikowi Pańkowski? — zapytała hrabina.
— Androny! androny! — zamruczał staruszek.
Chwilkę się zawahał. Bogucka zdala zdawała mu się dawać jakieś znaki, które wprzód dostrzegł hr. August, niż staruszek. Zdumiało go to mocno. Kanonik nie polityk, widocznie coś przyniósł, z czemś przyszedł, czego zręcznie powiedzieć nie umiał.
Czoło staruszka oblewało się potem rzęsistym, który chustką ogromną, kraciastą ocierał i wzdychał.
Przygotowanie niezręczne żywą obudziło ciekawość i niepokój w hrabinie i jej synu.
— Gdyby to, co mi plótł ten Pańkowski, prawdą być miało — odezwał się stary — juściżbyście państwo o tem wiedzieli pierwsi.
Matka i syn spojrzeli po sobie.
— Już to w ogóle — odparła hrabina spokojnie — my księże kanoniku i nie bardzo nowin jesteśmy ciekawi — i nie zbyt obficie nas one dochodzą!
— Ja to wiem... wiem, rzekł staruszek, ale...
Tu zawahał się trochę i, jakby pozbywając ciężaru, dokończył:
— Bo to się państwa tyczy!
Uśmiech wyrazom towarzyszący dowodził, że bądź co bądź w tej wiadomości nic złego tkwić nie mogło.
Hr. August wstał wzruszony nieco.
— Cóż to może być? — zapytał wzruszony — nas? się tyczącego?...
— A, tak! — rzekł prawie wesoło proboszcz. — Tylko to oczywiście bajka, bo jużbyście państwo byli zawiadomieni.
— Ale o czemże? o czem? — zawołała hrabina.
Pot lał się z czoła kanonikowi obficiej jeszcze, usta się skrzywiły i uśmiechały a wiadomości, z którą przybył, wykrztusić nie mógł. Bogucka palce sobie wyłamywała, bo jawnie i oczywiście była w spisku z kanonikiem, rachowała na jego takt i doświadczenie a zgorszoną była niezręcznością, z jaką posłannictwo swoje spełniał.
— Plotka! oczywiście plotka! — zamruczał staruszek. — Mówią, że hrabia Franciszek Ksawery umarł!!
Hrabina krzyknęła bijąc w dłonie; August rzucił się niemal oburzony tonem wesołym, z jakim kanonik to powiedział.
Hrabia Franciszek Ksawery, rodzony stryj Augusta, był panem majoratu a raczej ordynacyi i osobistej fortuny ogromnej, która w razie bezdzietności jego miała spaść na tę linią, której August był głową.
Człowiek był w sile wieku, wdowiec bezdzietny i właśnie zaręczył się niedawno z bogatą dziedziczką jakiegoś szląskiego magnata.
Wiadomość ta przychodziła jak piorun, niespodziewana, do prawdy niepodobna.
— To nie może być! — zawołała hrabina, której twarz okrył rumieniec a potem bladość nagła, a hrabia August dodał:
— Niech Bóg nas od tego uchowa!
Słowa te były wyrzeczone z tak głębokiem przekonaniem, z taką prawdą i uczuciem, iż kanonik osłupiał.
— Tak! — powtórzył August — niech Bóg nas uchowa od tego nieszczęścia! Stryj Franciszek był rodzinie potrzebny, reprezentował ją godnie, byłaby to strata niepowetowana.
— Ale ordynacya spadłaby na pana hrabiego! nieśmiało szepnął kanonik.
— Właśnie od tego niech mnie Bóg uchowa! — gorąco odezwał się August. — Możecie mi wierzyć, księże kanoniku, iż mówię wam, co czuję (tu spojrzał na matkę). Nicby mi większej przykrości i boleści sprawić nie mogło nad tę wiadomość, gdyby prawdziwą być miała! Boże uchowaj! Boże ustrzeż! — powtarzał August.
Matka patrzała nań zdumiona i drżąca, z wyrazem, w którym i ból się i radość mięszała.
Wtem Bogucka, coraz bardziej drżąca i dająca oznaki niepokoju rosnące z każdą chwilą, wystąpiła gwałtownie naprzód.
— Otóż... otóż — po co to już próżno w bawełnę obwijać... otóż... ja już muszę powiedzieć całą prawdę. Bo to darmo! bo te tajemnice na nic się zdały... Posłaniec z listami i z tą wiadomością z Zalesia już od trzech godzin tu jest... a ja go zamknęłam... bo — bo myślałam — że jużci państwo do tego przygotować trzeba!
Bo to — prawda! Święta prawda! Umarł! umarł! I tam już na ordynacyi na naszego hrabiego czekają... Słowo daję!
Słysząc to hrabina matka, zbladła bardziej jeszcze a Bogucka przygotowaną wcześnie poddała jej wódkę kolońską. Hrabia August stał jak wryty, osłupiony, zdrętwiały, i, gdyby go największe spotkało nieszczęście, nie okazałby się mocniej i smutniej wzruszonym.
Ręce mu się załamały, głowę spuścił, milczał.
Kanonik szeptał niepewnym głosem..
— Wola opatrzności! Wyroki Boże... Zrządzenie Najwyższego! Niech się państwo uspokoją...
Zostawiwszy flakonik z wódką kolońską w ręku hrabinej, Bogucka wybiegła... Wkrótce po tem ukazała się z powrotem we drzwiach, cała drżąca, list trzymając w ręku, i ciągnąc za sobą człowieka, który szedł z twarzą dziwnie ułożoną, bo nie wiedział sam, czy smutnym się miał czy wesołym okazać.
Ale listu nie było komu odebrać, ani człowieka badać, bo hrabina matka i syn pogrążeni byli jeszcze w tem niemem osłupieniu, w jakie ich ta piorunowa wiadomość wprawiła.
Nie rychło podniosłszy oczy August zobaczył stojącego posłańca dworskiego, który przyszedł go w rękę pocałować a hrabinie do kolan się skłonił.
— Kiedyż się to stało? słabym głosem odezwał się hrabia August.
— Pozawczoraj wieczór, proszę jaśnie pana — wybąknął posłaniec. Nieboszczyk jaśnie pan powrócił z miasta i coś mu się zrobiło niedobrze. Doktór Winter chciał zaraz krew puścić, ale jaśnie pan nie dał. Aż tu po wieczerzy ruszyło go... i gdy Wintera ściągnęli a chciał krwi dobyć, już ani raz nie ciekła... Co robili... co wymyślali, nie było sposobu... Szlag taki, że Jezus, Marya nawet nie miał czasu powiedzieć!
Rozpłakał się trochę opowiadający, wszyscy milczeli.
— Pana rządcy Pawlickiego tylko co nie widać, bo miał jechać zaraz za mną...
Hr. August dał znak ręką, aby odszedł. Milczenie głuche panowało długo w ganku, przerywane tylko proboszczowskiem.
— Wola Boża!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.