<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan z panów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W małej salce jadalnej najpierwszej restauracyi miasta, urządzonej z wielkim przepychem osobliwego smaku, zdawna już nie zebrało się towarzystwo dystyngowańsze nad to, które tu jednego dnia jesieni roku 187... po obiedzie wypoczywało. Chociaż znajdujący się tu panowie pomiędzy sobą nie używali przysługujących im tytułów, wiedziała służba cała, że nie było pomiędzy nimi ani jednego, który by nie miał co najmniej prawa do tytułu choćby barona, jak każdy szlachcic polski. Większość należała o jeden stopień wyżej do dziewięcioperłowych a na okrasę znajdowała się jedna mitra świętego państwa rzymskiego.
Być może, iż stan hipoteczny tych znakomitości prowincyi nie zupełnie odpowiadał świetności imion, lecz zaręczyć możemy, iż wszystkich ekwipaże, konie i służba nie robiła im wstydu.
Salon też, w którym po obiedzie paląc cygara spoczywali porozkładani na sofie i krzesłach w postawach jak najdogodniejszych trawieniu, świadczył, że się nie skompromitowali lada parafiańskiem jadłem.
Na stoliku kredensowym, począwszy od skorup wczesnych ostryg do wypróżnionych flaszek najlepszych firm i najsłynniejszych lat, wszystkie resztki dowodziły, iż obiad zadysponować umiano prawidłowie i spożyć go sumiennie.
A jednak nie było to żadne uroczyste przyjęcie ani głośnego imienia ani wielkiej zasługi, ani żadne imieniny, ni obchód wygranego zakładu, ani oblewanie niedoszłego pojedynku, ale wprost sobie przyjacielski obiadek z pogadanką.
Wszyscy ci panowie, których tu szczęśliwy traf sprowadził, liczyli się do mieszkańców wsi, mieli swoje rezydencye, pełnili honorowe funkcye wiejskich gospodarzy.
Mówię honorowe, gdyż wszyscy o gospodarstwach swych mówić umieli doskonale, chwalili się niemi chętnie, lecz żeby który z nich istotnie gospodarzem był, o to nikt ich nie posądzał.
Wszyscy byli nawykli do tego łatwego życia naszego, pozostałego z dawnych czasów, składającego się z przerozmaitego zabijania czasu i tracenia pieniędzy. Kiedy niekiedy patryotyczna ofiara dziesiątej cząstki tego, co się w kilka miesięcy w karty przegrywa, przyjęcie jakiej prezydencyi lub członkostwa w komitecie, starczyło na utrzymanie reputacyi obywatelstwa i ofiarności.
W ciągu roku i tak było dosyć do czynienia, począwszy od mozolnego i kosztownego karnawału do wycieczki na jakieś morskie wybrzeże, wyścigi itp.
W tych żywotach pańskich a próżniaczych kilka błyskotek zasłaniała czczość i próżnia. Podpierano czasem kościół, walczono przeciw szerzącemu się radykalizmowi, możnaż było więcej wymagać?
Każdy, któremu zdawało się, że wziął na barki te dwa wielkie zadania społeczne — mógł i miał prawo od innych obowiązków się uwalniać. Bezkarnie sobie też pozwalał więcej niż inni, wiedząc, że mu to przebaczonem być musi. Było nawet wcale dobrą rachubą zapisać się w szeregi konserwatyzmu, aby mieć ustaloną sławę, której nic nadwerężyć nie mogło. Bez powszednich cnót o które inni starać się musieli, ażeby być znoszonymi w towarzystwie porządnych ludzi — oni wyśmienicie się obyć mogli. Należeli do obozu, który bronić ich musiał, choćby wybryk jaki popełnili.
Z twarzy i postaci gości znajdujących się w salonie znać było, iż na obranem stanowisku żyło się nie źle.
Wszystkie te oblicza, gdyby nie widoczne na nich znużenie, gdyby nie ślady wczesnego przeżycia się — ślicznie były pozaokrąglane, rumiane, zdrowe, promieniejące błogim spokojem.
Żadna myśl głębsza, żadna troska zjadliwa, żadne uczucie gorętsze nie poorało im wyłysiałych, pięknych czół, nie ćmiło wejrzeń, nie odjęło ustom uśmiechu pełnego uprzejmości.
Twarze to były piękne rysów szlachetnych a tak poczciwie bezmyślne jak niektóre greckie posągi. Towarzyszyły im też jak w tych posągach postawy nader kształtne, atletyczne budowy ciała, rycerskie ramiona i prawdziwie arystokratycznie zarysowane ręce białe, nóżki, jakichby im niemieckie panie mogły pozazdrościć.
Starą krew widać było w tych bladych odbiciach postaci dziadów i pradziadów, którzy, z szablami przebiegając Europę, sławili się jako ostatni paladynowie z męztwa i czci rycerskiej.
Na każde z nich jeszcze było można włożyć starą zbroję z pod Wiednia — i przystałaby do szerokiej piersi, — lecz ta pierś osłabła i znużona, nosićby jej nie potrafiła.
Pierwszy z nich — hrabia Zenio (dajemy im poufałe imiona, jakich między sobą używali) leżący na kanapie z nogami wyciągnionemi na krześle, palący z takim wdziękiem doskonałe cygaro hawańskie, pomimo lat czterdziestu i kilku miał powierzchowność młodą jeszcze, spojrzenie zalotnicy, w ruchach coś miękkiego, kociego, jakby się chciał wśliznąć, nie potrącając nikogo. Twarz jego z oczyma niebieskiemi, oprawnemi cudownie była prześliczna a — nic a nic nie mówiąca, oprócz że na świecie dobrze mu było i że pragnął się na tem błogiem stanowisku utrzymać.
Niegdyś pan ogromnego majątku, pomnożonego niemniej znacznym żony posągiem, hrabia Zenio trzymał się jeszcze, choć mocno zadłużony na dawnej stopie, ale już do koła niego cuchnęło nadchodzącą ruiną.
Był to jeden z tych koryfeuszów prowincyonalnych, bez których się nic nie robi, którzy do wszystkiego służą, którymi się radzi wszyscy posługują — a oni — nie troszczą się o nic.
Takiego wielkiego męża o mały dług zaczepić, któżby się ważył? Przytem hr. Zenio był dobry, bardzo dobry, pobłażający — a miał zasady zachowawcze głęboko wpojone, którym się nie sprzeniewierzał nigdy. Szedł za wskazówkami danemi z góry, za co w górze był ceniony, a i to coś też warte było, że sobą zajmował miejsca, któreby ktoś inny, niewygodny, mógł sobie przywłaszczyć.
Kochali go więc prawie wszyscy, ale pomimo to samoistnej powagi nie miał — wiedziano, że jest dogodnem narzędziem.
Przy nim cały na kanapie, z nogami na poręczu po amerykańsku, spoczywał typ wcale różny. Brunet szpakowaty, słusznego wzrostu, atletycznej postawy, w którym poznać było łatwo sportsmana.
Ten był bardzo dobrego szlacheckiego, starego rodu a tytułu hrabiego używał tylko za granicą — na biletach zaś wizytowych perły rysować kazał — lecz hrabstwo przemilczał. Konie i psy były jego namiętnością, karty wytchnieniem po pracy na łowach i biegach. Zwano go Toni.
Sekundantem w pojedynkach bywał chętnie. Mówił kilku językami doskonale a czytywał najczęściej francuzkie romanse i gazety. Na wyżywienie ducha całkowicie mu to starczyło.
Majątek miał zadłużony, lecz cudem jakimś opędzał się wierzycielom.
Co do zasad, otwarcie Toni należał do obozu zachowawczego, liczył się doń, stawał z nim, nie sprzeniewierzył mu się jawnie, jednakże miał pewne słabostki.
Z ludźmi zasad zupełnie przeciwnych, gdy szło o karty, o konie i psy, gotów był nie tylko przestawać — ale prawie się kumać.
Rzucało to cień na niego.
Mówił i kłaniał się takim, od których inni uciekali.
Mitra, książę, nie tutejszy był, przez zaślubienie bogatej dziedziczki do arystokracyi tutejszej się wcielił. Ten co do powierzchowności stanowił wyjątek.
Chuderlawy, nie piękny, mały, rysów nie miłych, w których pańską była tylko pogarda jakaś, kwas, duma i sztywność: obracał się, chodził, podnosił ręce, jak lalka drewniana, za którą ktoś sznurki pociąga. — Patrząc nań, mimowolnie nasłuchiwało się, czy drewniane sustawy nie trzeszczą.
Z siebie ubogi — pięknego imienia, które w ostatnich czasach Rzeczypospolitej świetnie jeszcze było reprezentowane — książę wyznawał zasady tak krańcowe, o opinią tak nie dbał, ludzi nie miłych sobie tak błotem obrzucał — iż musiano go uważać za silny filar gmachu, pod którego dach się zabłąkał.
Znali go dawniej ludzie innym, lecz — zaślubiwszy ów posąg, z nim razem poślubił zasady, w imię których dopomożono mu do uzyskania go.
Książę Edzio z nich wszystkich miał najwięcej pozornego wykształcenia, uchodził nawet za uczonego — gdyż często znajdowano u niego rozłożoną książkę poważnej treści. „Univers“ Veuillota był jego chlebem powszednim.
Jeszcze jeden hrabia piękny, urodziwy, silny, budowy atletycznej, której tylko zbytnią już bujność zarzucić było można, nazywał się Sławek. Wesoły, odważny, elegant po trosze, chętny do stawania z bronią w ręku po stronie, której zasad nie rozumiał — dorabiał się popularności, którą niby udawał, że pogardza.
Sam on chluby z tego szukał, że nigdy nic nie czytał — a że nie wiele myślał, o tem wiedzieli wszyscy. Napadał zawsze hałaśliwie na to, co się albo bronić nie mogło albo nie chciało. Gotów był czasem coś dobrego zrobić, ale z własnej fantazyi — i gdy czuł, że się to rozniesie.
Hr. Sławka nikt nie brał na seryo, lecz że majętny był i dobrze mógł figurować, gdzie trzeba było ramion nie głowy, posługiwano się nim.
Na ostatek bez tytułu, ale bardzo starego i pięknego imienia, przezywany czasem hrabią i nie protestujący przeciwko temu — stał w postawie rodyjskiego kolosu, wojskowej powierzchowności, z wąsami dużemi — Bercik.
Obywatel niegdyś możny, dziś zrujnowany, obarczony rodziną, chodzący dzierżawami. — Bercik ciężki los swój lekko nosił. Ażeby się utrzymać w kółku, do którego niegdyś należał — gotów był na posługi wszelkie, i na stopie równości stał z matadorami. Lat przeszło czterdziestu, tancerzem był jeszcze zawołanym — grać lubił jak inni, umiał zaś lepiej niż wielu.
Spojrzawszy po tem kółku, można było z postawy za wodza jego wziąć hr. Zenia. Miał prezydyalną powierzchowność, nikłe jednak książątko, nie dając znać po sobie, w istocie przewagę miało nad nim... Był to mały Machiavel drewniany — na skalę tego nie wielkiego świata.
Reszta stanowiła chór, unisono odpowiadający koryfeuszom...
— Widział go z was który? — mówił Zenio — poznał się? zna? Jak się on obiecuje? co to za ryba być może?
Mówiąc to powoli, tonem, do jakiego był przywykł przy zagajaniach i prezydowaniu komitetów, spojrzał z góry po towarzyszach i puszczając dym czekał odpowiedzi.
Hr. Sławek się wyrwał.
— Ma foi! Ale ja go znam! Widziałem go teraz, mówiłem z nim.
— Więc? cóż? spytał lakonicznie Zenio.
Sławek, gdy szło o nieco dosadniejsze określenie pojęć swych, był zawsze w dość przykrem położeniu. Po polsku mówił trochę z ekonomska, po francuzku tak, jak go bona nauczyła — myśl z mózgu dobywała mu się z ciężkością. Za to mówiąc ruchami rąk i twarzy, dopełniał, czego słowy nie umiał wyrazić.
Zaśmiał się.
— Hę? — rzekł — widzicie, człowiek tego imienia, takiej rodziny, no — i dobrze wychowany, przecież musi być przyzwoitym.
— Ale to jeszcze nie mówi nic — odparł Zenio. — Rozumie się, że jest przyzwoitym. Wiem, że matka łożyła na wychowanie grosz ostatni — ale... tu sęk! na kogo i jak go wychowała? Co za ryba?
Nastąpiła chwilka milczenia...
Toni, widząc hr. Sławka zakłopotanym, dorzucił rubasznie:
— Ja rozumiem, o co Zeniowi idzie. — Hrabia August krwią należy niezaprzeczenie do jednej z najznakomitszych rodzin kraju — ale...
Zenio pochwycił z przyciskiem:
— Ale!!
— A — kończył Toni — wiadomo, że ten pan z panów matkę ma ubogą niegdyś szlachciankę — że ona go wychowywała i że niedawno jeszcze był bardzo biednym dziedzicem trzech nieosobliwszych folwarczków... Być dziedzicem majoratu ani mu się śniło, bo hr. Franciszek Ksawery w sile wieku właśnie się miał żenić. Tymczasem — paf!! z tego biedaka milioner... Żył lat ze trzydzieści chudopachołkiem a to zawsze usposabia...
— Ale tak! tak! zrozumiałeś mnie! — zawołał Zenio, i leżącego obok siebie po ramieniu łaskawie raczył poklepać,
Hr. Sławek, który się głupkowato zwykł był uśmiechać, gdy się nie mógł dobrze wysłowić — a było mu w uśmiechu tym do twarzy — rozśmiał się, począł bawić cygarem, dopił Curaçao i rzekł:
— Ja tam nie mogę powiedzieć, co z niego będzie, ależ... takie imię!!
Milczeli wszyscy i filiżanki od kawy słychać było rozmawiające tylko z kieliszeczkami od likworu.
Sztywny, drewniany książę stanął, dyplomatyczne przybrał oblicze i zabierał się wyrok ferować. — Głos miał fałszywy i nieco zachrypły.
— Spotykałem go dawniej za granicą...
— O! o! — odezwał się Zenio — voilà! ten nam coś powie!
Książę, który nie zwykł był nic powiedzieć łatwo i naturalnie i zdawał się zawsze wysilać na to, co rzec raczył, namarszczył się naprzód i wykrzywił. Oznajmywał w ten sposób, iż miał coś powiedzieć niesłychanie ważnego.
(Tu musimy przeprosić czytelnika, iż głos książęcy podamy mu w przekładzie polskim; w oryginale brzmiał na pół po francuzku).
— To, co Zenio napomknął o matce, wszak — Zenio!
— Nie, to ja o niej wspomniałem — ujął się Toni.
— Ale wszystko jedno — przerwał prezes — wyraziłeś myśl moją.
— Matka — mówił książę z wolna — jako jedynaka i jako potomka takiej rodziny, choć ubodzy byli, wychowywała go z całą starannością, na jaką zdobyć się mogła.
— Lecz — powiedzieliście — jest to sobie szlachcianeczka, która swe zaściankowe pojęcia wniosła z sobą do pańskiego domu...
Nauki ma może aż nadto — ale do świata mało się zdaje stworzony... Jakie więc w naszem społeczeństwie zajmie stanowisko, to się dopiero pokazać może, gdy go między nami ujrzeć szczęście będziemy mieli.
Na ostatnich wyrazach położył nacisk nieco szyderski.
— A ja wam powiadam — przerwał Toni — że czem on tam był, to był, ubogim, a teraz — ho! ho! dobra krew nie zawodzi — potrafi być, czem powinien. Słowo daję!
— I ja tak sądzę — potwierdził Zenio. — Główna jest rzecz, ażeby go zawczasu nie otoczyli tacy, co go obałamucić mogą i zwichnąć, bo że nań polować będą!!
Zaśmiali się inni.
— Zbliżyć się do nas przecie musi — wtrącił Sławek — choćby nawet nie miał tu zamieszkać. Gdyż, wątpliwa rzecz, jak mi mówiono, w których dobrach stale zechce przebywać, tu w Królestwie czy w Galicyi. Ma w czem wybierać.
— Matka przecie tu ma rodzinę! — dodał Zenio.
Książę stał jak kołek, zbierając się do ferowania nowej jakiejś wyroczni.
— Za pozwoleniem! — rzekł — nie zaprzeczycie temu, że krew, temperament... charaktery nawet są dziedziczne?
Nikt się aksyomatowi temu nie myślał sprzeciwiać.
— Otóż — ciągnął Edzio — w rodzinie ich energia i upór niepospolity są dziedziczne. Pokierować nim, przewiduję, będzie nadzwyczaj trudno — komukolwiekbądź. Il en font toujours á leur tête!
Z towarzystwa nikt się już jakoś odzywać nie miał ochoty. Na wszystkich twarzach widać było znużenie a prawie nadąsanie na księcia, iż po obiedzie wprowadził rozmowę na tak transcendentalne tory.
Dla tych ludzi, których myśl nawykła była kręcić się w kółku banalnem powszednich plotek i niesmacznych żarcików — zadanie już było wielce skomplikowane.
W sposób sobie właściwy rozwiązał je hr. Zenio.
— Trzeba będzie pokierować nim — rzekł. — Najłatwiejsza rzecz w świecie, tylko się trzymaj mądrości ludów, która powiada: gdzie djabeł nie może, babę posłać musi.
Szerokim śmiechem powitano ten niby dowcip, w nadziei może, iż zwrot ten ku niewiastom, po polsku rozmowę da dokończyć paplaniną... tłustą.
Książę, który z pewnych powodów chciał być dobrze z Zeniem, pochwalił go, szepnąwszy.
C’est très fin.
— Prosta rzecz — wtrącił uradowany powodzeniem i pochwałą z takich ust Zenio — niech się tylko panie nasze wezmą do niego... I dobrze, wcale dobrzeby było go tu zatrzymać, ożenić, a mieć naszym... Powaga imienia a jeszcze takiego imienia! Ba! ba! ba!
Wszyscy potakiwali.
Sławek, który chciał mieć udział w rozmowie, wstał z krzesła i podszedł ku księciu — wdzięcznie się śmiejąc i przybierając antinousowskie pozy.
— Nie wiem, czy kto z was widział go! Nie jest piękny — ale dzielny! Oko bystre, twarz — charakterystyczna. Gdy zechce, podobać się potrafi.
— Gdyby nawet brzydkim był — westchnął Zenio — którażby go kobieta nie życzyła sobie?
Musiał pomyśleć o starszej swej córce. Inni, choć mieli córki i kuzynki, tak zuchwałej myśli pewno nie odważyli się powziąć.
— Słuchaj, Sławek — począł Zenio — ty go znasz, na ciebie więc spada obowiązek wciągnąć go! Rozumiesz! Polowanie! obiadek! coś takiego! Niech się długo nie dziczy. Jakkolwiek imię nosi, ale wchodzi tu... powinien sam pierwszy szukać stosunków a ty mu je ułatwić.
— A! — zaśmiał się Sławek — czy i swatem mi być każecie?
Pokryto śmiechem przypuszczenie to — wszyscy się czuli znużeni.
Bercik ziewnął.
Zenio, który ciągle leżał jeszcze z wyrazem błogiego uspokojenia po dobrze strawionym obiedzie, zadzwonił o wodę sodową.
Przyniesiono ją zaraz. Korzystając ze zręczności Sławek, który bezkarnie jadł i pił, co spotykał — nalał też jej sobie.
Książę zażądał pół szklanki, był wielce pieczołowity o dość kruche zdrowie.
Przerwało to dalsze znęcanie się nad hrabią Augustem; ale Zenio, nie zbyt w myśli obfity, zagaiwszy o nowym przybyszu tak szczęśliwie, wrócił do pierwszego tematu — mając go za bardzo ważny.
— Ponieważ postanowiliśmy go tu ożenić, zróbmy rewią panien naszych.
Hr. Sławek w tych rzeczach powszednich, gdzie o myśl i wyraz nie wiele chodziło, chętnie się naprzód wyrywał. — Zamruczał więc naprzód imię hrabianki Leonii, o której posagu zdania były podzielone. Jedni znowu utrzymywali, iż ten warunkiem koniecznym nie będzie, drudzy znowu, iż odpowiednim być musi fortunie hr. Augusta. Przypomniano i niedawne jego ubóstwo i skromny stosunkowo posag matki. Toni napomknął o drugiej pannie, odznaczającej się równie wychowaniem jak pięknością. Tej miano do zarzucenia nie dosyć arystokratyczną prozapią. Naostatek hr. Sławek, który, choć żonaty od dawna i ojciec rodziny, piękności niewieściej był wielbicielem gorącym — z westchnieniem wymówił imię — Berty złotowłosej!!
Zwykłym obyczajem skończyło się na tem, iż zapomniano o hr. Auguście, a o różnych wdzięcznych twarzyczkach, nie mogących być na porządku dziennym, rozprawiano z zapałem.
Małe skandaliczne powiastki homeryczne rozbudzały śmiechy. Ciągnęłoby się to było może bardzo długo, gdyby Zenio nie ziewnął i nie spojrzał na zegarek.
W pokoju zaczynało się robić coraz ciemniej — wieczór nadchodził — dzień szczęśliwie został zabity!
Niektórzy z tych panów spoglądali ku kapeluszom, gdy od pokoju, który jadalnią poprzedzał, dał się głos męzki słyszeć.
Wszyscy mu się z uwagą przysłuchiwać zaczęli — usiłując rozpoznać, czyj był, czy nadchodzący należał do towarzystwa lub był zbłąkanym jakimś szlachetką, co sobie zapóźno obiad przypomniał.
Hrabia Sławek, który w braku innych zdolności ucho miał doskonałe, żwawo poszedł do drzwi, i — zawsze śmiały — otworzył je, spojrzał, zwrócił do swoich, mrugając z uśmiechem.
— O wilku mowa!!
Usłyszawszy to Zenio, tak żwawo zerwał się z kanapy, iż krzesło, na którem nogi jego spoczywały, z łoskotem runęło. Toni wstał też i rozprostował się. — Bercik przejrzał w źwierciadle, książę stał, bardziej jeszcze sztywniejąc niż zwykle.
Dawszy jakiś znak swoim, Sławek z gracyą się przeginając, bo sądził, że takie balansowanie korpusem ogromnej budowie jego lekkości dodaje, otworzył drzwi i wpadł do bocznego pokoju.
Słychać było witanie się głośne, dosyć cichą na nie odpowiedź, potem szepty jakieś.
Oczy wszystkich na drzwi były zwrócone w oczekiwaniu niespokojnem. Ci, co już kapelusze w rękach trzymali, postawili je.
Spodziewano się zobaczyć tego wilka i ciekawość żywo była rozbudzona.
Upłynęła chwila dobra w niepewności — jakby się tam targowano. Potem powolne dały się słyszeć kroki, głos i śmiech hr. Sławka, drzwi się otwarły szeroko i tryumfujący poseł uwiódł do saloniku znanego nam hr. Augusta.
Gdyby towarzystwo nie było uprzedzone o hr. Auguście, z pewnością nie byłby zwrócił na siebie uwagi jego. Nie było w nim na pierwsze wejrzenie nic uderzającego, potrzeba mu się było przypatrzyć dobrze, aby w nim człowieka niepospolitego odgadnąć. Jak inni uwydatnić się pragną i najczęściej przez to śmiesznymi czynią, on zdawał się pracować nad tem, aby na siebie ócz nie ściągać. Powierzchowność pozostała skromną, jak była, a mimo niej hr. Sławek, nicość nadęta, pokaźniejsza nierównie — czuł się przy nim małym i nic nie znaczącym, tak że gotów mu był dworować. Nie zgadzało się to ani z jego charakterem, ani z temperamentem, ale warto było coś poświęcić, byle się pochwalić poufałością hr. Augusta.
Przybywający nader uprzejmie witał poznających się z sobą panów, znalazłszy dla każdego z nich grzeczność jakąś do powiedzenia. Swobodnym był i wesołym, a jednak uczuli wszyscy, iż do zbytniego pokumania się nie miał ochoty dopuścić nikogo. Była to grzeczność człowieka, który czuje godność swoją a pysznić się nią nie ma potrzeby. Obejście się łatwe świadczyło o wielkiem obyciu się ze światem i ludźmi. Przytomność nieznajomych panów, badających go z ciekawością trochę parafiańską i niedyskretną — bynajmniej go nie zmięszała.
Hrabia Zenio, narzucający się trochę rubasznie, Toni, który, nie chcąc się dać zatrzeć, wysuwał się naprzód, drewniany książę z miną dyplomaty, Bercik stukający i chrząkający dla udowodnienia, że miał prawo znajdować się w tem towarzystwie — nie odwrócili uwagi jego od celu dla którego przybył do restauracyi. Natychmiast zadysponował sobie obiad skromny z pół butelką nieosobliwego wina i począł szukać miejsca najdogodniejszego.
Panowie ci, choć przed chwilą mieli się już ztąd oddalić, pozapalali cygara na nowo. Ze zręczności poznania się i zbliżenia do tak zajmującej osobistosci, każdy chciał korzystać.
Hrabia Zenio, nawykły do wyrokowania w rzeczach kuchni, piwnicy i gastronomii w ogóle, której był wielkim mistrzem, zwrócił zaraz uwagę hrabiego na właściwości kuchni miejscowej, dając mu rady co do obiadu i wyboru potraw.
— A! — odezwał się wesoło hr. August — ja prawie wcale nie znam się na kuchni i obojętny jestem na jedzenie. Byle ono zdrowe było, posilne a nie obrzydliwe, więcej nie wymagam. Czasu podróży po świecie nawykłem do najrozmaitszego jadła — młody jestem i zdrów, znoszę wszystko.
Zenio tem więcej wychwalał tę cnotę, iż — przyznawał się, że jej nie miał. Zwrócono baczność także na wino, które też było obojętnem gościowi.
Panowie spojrzeli po sobie, bo im ta surowość czy też obojętność o pokarm nie podobała się. Był to znak panowania nad sobą, rodzaj wyrzutu tym, co żyli tylko, aby używali.
Miano się już na baczności.
Maleńka to rzecz była ten obiad skromny wielkiego pana, ale resztki lukullusowej biesiady jeszcze widoczne nie godziły się z tą oszczędnością magnata.
Dawał im naukę, sam o tem nie wiedząc. — Spostrzegłszy zakłopotanie pewne, hr. August ze swobodą wielką zapytał hrabiego Zenia, co go sprowadziło do miasta, dodając razem dla wytłumaczenia siebie, iż mu w Augustówce na wielu rzeczach zbywało, po które musiał przybyć. Augustówka była dawną opuszczoną rezydencyą rodziny.
Z uśmiechem dodał, iż był szczęśliwym, że mu to nastręczyło zręczność poznania współziomków i t. d.
Zenio zabrał głos.
Spodziewamy się i cieszym się zawczasu, że hrabia pozostaniesz z nami!
Szanowną to będzie dla nas zdobyczą, mówił, przybierając ton swój prezydyalny — nas tu nie wielu jest a do czynienia mamy ogromnie.
Hr. August nie prędko odpowiedział.
— W istocie, rzekł, dziś wszędzie wiele jest do czynienia i jeśli kiedy to dziś ci, co większemi środkami rozporządzają, mają też wielkie obowiązki.
— Tak! tak! podchwycił Zenio, — bo to panie hrabio, wojna formalna, wojna. Szlachta i panowie jak w oblężeniu! Proletaryat wszelkiego rodzaju pnie się w górę. Ludzie bez tradycyi, bez przeszłości chcą nam przewodzić...
Dobrze się musimy trzymać, aby się utrzymać...
Hrabia Zenio frazes ten wypowiedział jako myśl własną, ale, prawdą a Bogiem, nie dawno na jednem z posiedzeń, w których prezydował, usłyszał go tak ładnie sformułowanym i przyswoił sobie na własny użytek.
Hr. August zdawał się uderzony nieco tak śmiało wyrażoną myślą, spojrzał na mówiącego i rzekł:
Masz hrabio słuszność! Mamy do czynienia wiele! bardzo wiele! Tak jest!
To proste potwierdzenie założenia bez dalszego rozwinięcia, dodało odwagi sztywnemu książątku, które szepnęło z mefistofelesowym uśmiechem:
— Jak dawniej od Tatarów tak dziś od napływającego... gminu... musimy ocalić społeczność.
Hrabia nie odpowiedział nic, spojrzał dziwnie, jadł dalej.
Ale my też tu, począł nie dający sobie odebrać słowa Zenio — bronimy się dzielnie, dzięki Bogu, stoimy kupą, murem, w żadne umizgi i koncesye owemu głupiemu duchowi wieku się nie wdajemy, i — jesteśmy powagą!!
Przekonasz się, szanowny hrabio, że rycersko stanowiska naszego bronimy!!
Zenio nacierał tak nie bez celu, chciał od razu wydobyć z przybyłego wyznanie wiary, lecz nie zbyt mu się udał ten argument ad hominem, bo hr. August wysłuchał go cierpliwie, spokojnie i — milczał...
Spodziewano się adhezyi wyraźnej z jego strony — milczenie objawiało, że — gość wiązać się nie chciał, nie będąc pewnym gatunku, po którym stąpał...
Zenio pomimo to rachował na potomka hetmanów iż musiał należeć do obozu, z którym (ile mu się zdawało) krew go i tradycye wiązały.
W niepewności, trochę niezręcznie, zbyt pospiesznie i bez przygotowania Zenio natarł nowym szturmem.
— Myśmy tu na obozy podzieleni, panie hrabio. Spodziewamy się w nim nowego wodza! Partya nasza...
— Partya! przerwał nareszcie August. Przyznam się panu, że ja z zasady do żadnego stronnictwa, obozu, partyi, zapisywać się nigdy nie myślę... Mówię to otwarcie. Zresztą ani wiek mój, ani mała kraju i jego położenia i potrzeb znajomość nie dozwala mi sumiennie brać na siebie innej roli nad bardzo skromnego pracownika... Przystanie do obozu jest zawsze spętaniem osobistej swobody i przekonań.
Co innego panowie, którzy macie doświadczenie i nabyte niem jasne pojęcia, możecie się wedle nich grupować. Ja, gdy będę dobrym gospodarzem, a spełnię powszednie obowiązki obywatelskie, od których w żadnym razie wyłamywać się nie myślę, sądzę, że uczynię zadość powinności...
Dla słuchających teorya ta była już zanadto skomplikowaną i budziła pewne podejrzenie, jakąś niewiarę. Potomek hetmanów cofał się widocznie.
— Oho! oho! pomyślał Zenio — chce sobie stać na boku!
Drewniany książę zagryzł usta, atletyczny hr. Sławek, stojący z tyłu, namarszczył się.
Nieprzyjemne milczenie czas jakiś trwało, z którego mógł się łatwo gość domyśleć, iż panowie ci niekoniecznie pochwalali jego zasady.
Nie odebrało mu to ani humoru ani apetytu. Jadł a na twarzy zachowywał wyraz wesołego wypogodzenia, z jakiem przybył.
Zenio myślał jeszcze, jakby znowu rozerwaną zadzierzgnąć rozmowę, gdy książę, który miał już dosyć tego wyznania neutralności — wziął za kapelusz, z zimną grzecznością się pożegnał i wyszedł.
Był pewnym, że ta niema protestacya zostanie zrozumianą.
Hrabia Zenio palił zadumany cygaro. W głowie własnej możeby mu zabrakło nowego asumptu do dalszej rozprawy w przedmiocie wyczerpanym wyznaniem tak otwartem — ale, zasiadając w tylu komitetach, przysłuchując się tylu sporom, miał zapas znaczny obłamków różnych, które się tempore oportuno zastosować dawały.
— Tak! tak! — westchnął — wygodnie to jest zająć, że się tak wyrażę, stanowisko niezależne, lecz są wypadki, okoliczności położenia, w których grupować się jest — obowiązkiem a dziko chodzić samopas — trudno!
Sławek pospieszył potwierdzić to bardzo dobitnie.
— Tak! — dodał — są chwile, gdy każdy musi być z kimś albo przeciw komuś!
— Kochany hrabio! — obracając się ku niemu z uśmiechem, rzekł August. — Ja tu jestem homo novus, do żadnego szeregu nie mogę się zapisać, bo nie czuję, bym się na co przydał... Ograniczam się obowiązkami powszedniemi.
— A to się właśnie nie godzi — przerwał Zenio — noblesse oblige, takiego imienia dziedzic nie może się od wyższych zadań społecznych usuwać.
Hr. August trochę się zmarszczył, nudziły go już te napaści.
— Znajdziecie mnie zawsze gotowym do wszystkich ofiar, do spełnienia obowiązków — odparł — ale sumienie moje musi rozstrzygnąć o ich — potrzebie.
Voyez vous — zawołał uparty Zenio z wyrazem smutku. — Gdyby wszyscy chcieli tak iść samopas, gdyby karności nie było, spójności, solidarności — wszystko by się u nas rozprzęgło.
— A! nie lękajcie się — rzekł hr. August — gdzie tylko w sprawie ogólnej iść będzie potrzeba ramię do ramienia — nie odstąpię, nie cofnę się...
Był to — ogólnik nie dosyć jeszcze jasny.
Toni chodził po pokoju z cygarem w ustach zadumany, słuchając rozmowy i z ukosa spoglądając na Zenia, którego natarczywości nie pochwalał. Bercik nie czuł się ani w usposobieniu ni w prawie mięszania się do rozpraw; na pustogłowego hr. Sławka spadał obowiązek dopomagania Zeniowi.
Nie grzeszył on zbytniem rozwinięciem władz umysłowych, ale miał też rzeczy pochwytanych zapasy na potrzebę codziennną.
Z pewną poufałością, do której go dawniejsza znajomość upoważniała, schylił się do ucha hr. Augustowi i szepnął mu coś, na co uchyleniem głowy przyzwalającem odpowiedział.
Szczęściem dla wszystkich, gdy rozmowa stać się mogła draźliwą a przykrą dla gościa, otwarły się drzwi szeroko i mężczyzna z głową siwą, krótko postrzyżoną, wąsikami wyszwarcowanemi, nastawionemi do góry, twarzą wesołą, postawą żołnierską — stary a tak rzeźwy, iżby mu wielu młodych nie sprostało — wszedł do pokoju.
Był to pułkownik Samulski, który długi czas po świecie wojował, obywatel bardzo majętny a przez matkę hrabiego, ciotecznie rodzoną siostrę swą z nim spokrewniony. Nie zbywało mu i na innych świetnych koligacyach, w społeczeństwie zajmował miejsce wybitne.
Pułkownik wszedłszy, jakby tu szukał tylko hr. Augusta, nie zważając na Zenia i Sławka — wprost zbliżył się do stolika.
— Gucio! Cóż to? nie poznajesz mnie może! wujaszka.
I ręce szeroko rozstawił, aby go uścisnąć, co nie chybiło, gdyż August z czułością wielką rzucił się ku niemu i radośnie witać go zaczął.
— Ale jakżebym ja miał nie poznać pułkownika — zawołał — kiedyś się doprawdy nic a nic nie zmienił.
— Ha! djabła tam! — odparł Samulski — i skrzywił się. W kościach łamie, koń już po sześciu siedmiu godzinach męczy, a starość nie radość! Tylko wąsy zawsze do góry! po grenadyersku! Ale ty! ty! Gdyby mi nie powiedzieli, że tu jesteś, i gdybyś nie miał takiej familijnej twarzy .....skich — nom d’un nom! nie poznałbym cię!
Urosłeś, zmężniałeś, wypiękniałeś.
August śmiał się. Pułkownik go poufale poklepał po ramieniu.
— Siadaj, jedz, pij, nie przeszkadzam.
Dopiero teraz przywitał się z innymi poufale, ale jakoś lekceważąc ich sobie i zajął miejsce na kanapie.
Na widok pułkownika twarze wszystkich powlokły się jakimś chłodu pokostem.
Samulski był człowiekiem innych czasów i pojęć — a przerobić się na nowe kopyto nie dawał nikomu. Towarzystwo sobie ujmy nie czyniąc, nie mogło go odepchnąć, a był im w najwyższym stopniu niedogodny, co się zowie turbator chori.
Mówił im prawdy najnieprzyjemniejsze bez ogródki, w oczy — do nowych idei i obyczajów nagiąć się nie dawał.
Miał przytem wiele dowcipu i odwagę niepospolitą. Szanować go musiano a lubić nie mogli.
Toni miał dlań respekt jako dla doskonałego kawalerzysty i znawcy koni. Zenio bał się go dla ostrego języka — inni kłaniali mu się, bo był popularnym wszędzie.
Miał ten przywilej, że we wszystkie koła wchodził, znał tych i tamtych i nikomu prawdy ostrej nie skąpił.
— My tu właśnie, kochany pułkowniku — zaczął Zenio — oblegamy pana hrabiego trochę niedyskretnemi pytaniami. Idzie nam o to, abyśmy go sobie pozyskali.
— Bądźcie spokojni — zaśmiał się Samulski — Saperlotte! dobra krew nie zawodzi! Ja wam za niego ręczę, że pójdzie wszędzie, gdzie sumienie, honor i powinność każe — ale nom d’un petit bon homme — dodał — jeżeli myślicie okuć go w niewolę, aby klepał za panią matką pacierz, jak Sławek... jak... to wam z góry powiadam, że z tego nic nie będzie. Ci ......scy mają wszyscy swój rozum i uparci są.
Sławek, któremu zadano, że za panią matką pacierz odmawiał, najeżył się strasznie. Ostatnim u niego argumentem była zawsze groźba pojedynku.
— Cóż to pułkownik mi przycinasz? bąknął — kwaśno. — Wiesz, że ja sobie uchybiać nie pozwalam.
— Kochany Sławku — śmiał się Samulski — nom d’un nom, nie myślałem ci przycinać, wiem, że się bijesz dobrze i strzelasz chętnie, a ty też znasz mnie, że ja placu sobie ostrzelać nie daję. Chciałem tylko pochwalić w tobie tę subordynacyą, której mój August nie będzie miał. Ja ich znam!
Hr. Sławek ostygł nieco, lecz zachował zagniewaną twarz i postawę. Wystawiony był na dudka, a właśnie całe życie bąki strzelał, aby nie dać poznać, że nim był.
August przerwał.
— Pułkownik odgadłeś zupełnie, bom tylko co złożył wyznanie wiary obywatelskiej w tym duchu.
— Byłem ci tego pewny! — odparł Samulski — Sapristi! krew nie kłamie.
I pociągnąwszy dobrze cygara, zwrócił się do Zenia.
— Chcieliście mu dobyć much z nosa, hę?
Spoważniały nagle i obrażony tem, że go lekko traktowano, Zenio zasępił się, błysnął wzrokiem ostrym i zmilczał.
— Nie potrzeba było go brać na spytki — mówił dalej pułkownik — dosyć było mnie spytać. Jabym wam zamknąwszy oczy powiedział, czem Gucio będzie a czem być nie może.
Siana za nikim wozić nie zechce.
Dziesięć razy rozumniejszy ode mnie.
— Ale! wujaszku! — protestował August.
— Tak jest — ciągnął Samulski dalej — będzie miał tę wadę czy cnotę, że z własnem przekonaniem zechce chodzić samopas. Wy chodzicie gromadą, ma to swą dobrą stronę, ale nie każdy z zawiązanemi oczyma lubi iść pod cudzą komendę.
Wy zawsze chodzicie po skrajach a my, bo i ja taki jestem, trzymamy się środka.
August głową potwierdzał.
— Od pana hetmana, słynnego ich przodka, takiemi oni byli i spodziewam się, że nimi zostaną, a — chcecie, abym wam przypomniał, co hetman robił?
Zenio, którego już draźnił obrót, jaki rozmowa przybrała, a przeczuwał, że pułkownik gotów ją jeszcze uczynić nieprzyjemniejszą, wdział prędko jednę rękawiczkę, chwycił kapelusz i zabrał się do wyjścia. Toni był już do tego dawniej przygotowanym, Bercik wprzódy jeszcze wymknął się po cichu, Sławek nie widział potrzeby dosiadywać dłużej.
Wyjście to nagłe i gromadne miało pozór pewnego rodzaju protestacyi, która na usta pułkownika uśmiech politowania wywołała.
Sans rancune! — odezwał się, rękę podając Sławkowi, który dotknął jej z lekka.
Hr. August z pułkownikiem pozostali sami, Samulski za wychodzącymi popatrzał długo, westchnął ciężko.
— Nie chciałbym ci, mój Guciu, na wstępie odebrać smaku od naszego towarzystwa — rzekł — ale gdy patrzę na tych ludzi, co tu teraz rej wodzą, co się mianują koryfeuszami, reprezentują kwiat i śmietankę... a przypomnę sobie jacy dawniej bywali... serce mi się ściska okrutnie...
Widziałeś ich — to dosyć!
Lalki są z głowy pustemi, z sercami zeschłemi, a gdybyż choć kieszenie, w imię których panować chcą, pełne mieli!!
Ale i to — blichtr! Nadęte to, próżne, dumne, dziecinne.
— Wujaszku kochany! za ostro! — rozśmiał się hrabia.
— Wcale nie! Jestem jeszcze pobłażającym — kończył Samulski. O nicości ich ty jeszcze wyobrażenia nie masz.
Uśmiechnął się.
— Zenio — przerwał hrabia — zdał mi się poważnym i pewnych stałych zasad człowiekiem. Zawsze to poszanowania jest godnem.
— Poczciwy Zenio — mówił pułkownik. — Aleć to przecie znana szejne katarynka, która śpiewa tę piosnkę, jaką jej włożono we środek. Myśli własnej, poczciwiec, w życiu nigdy nie urodził. Sławka też posądzić niepodobna, aby rozumiał, w co wierzy i dokąd idzie. U niego zasady są sprawą de tenue. Ładnie mu z niemi i wygodnie, więc je nosi.
August nie podzielający może surowych opinij wuja, spoważniał trochę.
— Wujaszek jesteś bez litości — rzekł. — Trzeba być pobłażającym i wyrozumiałym.
— Mój drogi, wierz mi — odparł pułkownik — nie potępiam ich, bo Bogu są winni ducha. Ale cóż za smutny dowód ubóstwa naszej społeczności, gdy takich sobie wodzów dobiera!!
Spuścił głowę.
— Czy myślicie zamieszkać tu w Augustówce? — spytał.
Hrabia ku drzwiom się obejrzał.
— Nie wiem, rzekł poważnie. — Zamiarem moim jest pozostać tam, gdzie znajdę najwłaściwsze dla mnie pole działania, gdzie większość ludzi, z którymi się związać muszę, okaże się najsympatyczniejszą.
Samulski głową pokręcił.
Sacré nom! — zawołał — wybierasz więc sobie stanowisko jakby żołnierz na placu boju, gdzie kul najmniej pada, a dymu, i kurzawy nie czuć.
— Bom rekrut! — rzekł August.
— A ja młodych rekrutów, aby ich prędzej przerobić na starych wygów, wyprawiałem zawsze na najtęższy ogień — odpowiedział Samulski. — Nie sztuka sobie wybrać najprzyjemniejsze towarzystwo i najwygodniejszy posterunek. Cré nom! Właśnie tu, gdzie ludzi brak powinieneś stanąć do walki.
Sparł się na ręku i — zamilkł nagle.
August, który oddawna skończył był swój ogromny obiad, z ciekawością przysiadł się do wuja, ale ten stracił nagle ochotę do dalszego wywnętrzania się i posmutniał.
Myśl jego inny obrót wzięła.
— Rób jak chcesz — rzekł po długim przestanku — jak ci twe przekonanie dyktuje!! Nie powiem nic już więcej! Dla mnie, com tu długie przeżył lata, co kraik ten pamiętam niegdyś i dzisiaj, com ludzi życie mu dających był przyjacielem i biednym współpracownikiem — patrzeć na tych nędznych epigonów — serce się kraje.
August uścisnął go w milczeniu i szepnął po chwili:
— Niech no mi wujaszek nie odbiera serca a nie zraża zawczasu!
— Ba! zawodu ci chciałem oszczędzić — odparł Samulski — ale milczę, tak lepiej.
Gdzież matka twoja? Ja nic nie wiem.
— Ze mną przybyła do Augustówki, i miała posłać z zawiadomieniem..
— Którego ja dotąd nie odebrałem.
A więc zamieszkujecie tu?
— Czas jakiś przynajmniej — rzekł August.
— Znając kochaną siostrę Maryą, przerwał Samulski, domyślam się jakichś matrimonialnych projektów...
Spojrzał bystro.
— Byłyby zawczesne, rzekł August.
— Ba! ba! myślisz Jezusowych lat czekać.
— Nie chcę się spieszyć... Swobodę wolę...
— Której ani używać ani nadużyć nie myślisz! — dokończył pułkownik. Na to jesteś za poważny i surowo wychowany.
— Za co wdzięczen jestem matce... rzekł hrabia.
Panien — mówił Samulski uparty — nie zabraknie tutaj. Są i piękne i bogate! Niestety i większa część ich, choć je natura lepiej od mężczyzn wyposażyła — odebrały wychowanie takie, iż darami bożemi przewyższając braci, wykształceniem stoją z nimi na równi. Takie lalki jak i oni. Trochę tylko więcej charakteru mają, energii i instynktu poczciwego.
August słuchał ciekawie.
— Ja, żołnierzem byłem i jestem, mówił wuj, uczyć się nie miałem czasu ni sposobności — jestem biednym autodydaktem, ale gdy patrzę, na co zeszło u nas wychowanie mężczyzn — i kobiet! smutek mnie ogarnia. Miałem próbę, czem są panowie! Kobiety są umysłowo wyższe od nich daleko, a jednak w porównaniu do naszych dawnych — co za lalki! Mają wszystkie talenta potrzebne do salonu, francuzczyznę wcale ładną, umiejętność ubierania się znakomitą, żargon, dowcip — wszystko... tylko — pod tą świetną powłoką nie szukaj więcej! — pustki!
— Wujaszek całą bo społeczność naszą ogadujesz! — rozśmiał się słuchający go z zajęciem hrabia.
— Masz słuszność! Zgorzkniałem! — odparł Samulski, wstając. — I ludzie na starość jełczeją. Daj Boże, bym był ślepy, daj Boże, bym się mylił! — ale... gdy w innych stronach dźwigają się ludzie, u nas co za... upadek!
Stary gorączka zerwał się z kanapy.
— No, chodźmy ztąd — krzyknął — dosyć do licha tego zalewania się trucizną... Długo tu bawisz?
— Jutro chcę powrócić do matki. Przybyłem tylko dla pokupek...
— No! i udało ci się tak szczęśliwie wpaść między tych panów, iż — osądzonym będziesz i niechybnie potępionym.
Do czego i ja się może przyczyniłem trochę — dodał stary. — Ale to nie szkodzi nic. Będę pobłażający, boby cię bardzo mieć chcieli, z warunkiem, byś się im poddał...
To mówiąc, uściskał go.
— Spokojny jestem o ciebie — rzekł. — Nie dasz się im opętać i spętać... Chodźmy!
I wyciągnął go z restauracyi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.