Pani Bovary/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dzień następny był dla Emmy dniem żałoby. Wszystko jej się wydało otoczone czarną atmosferą, która niby grobowym całunem przysłoniła świat cały, a żal wciskał się w jej duszę z łagodnym jękiem, jak wiatr dmący podczas zimy po korytarzach starych opuszczonych zamków. Była to owa tęsknota za tem co już nie powróci, znużenie, które nas ogarnia po każdym fakcie spełnionym, owa boleść wreszcie, jaką przynosi przerwa zwykłego ruchu, nagłe ustanie przeciągłej wibracyi miłego dźwięku.
Podobnie jak po powrocie z la Vaubeyssard, kiedy jaszcze kadryle dźwięczały jej w uszach, ogarniała ją ponura melancholia, czarna rozpacz. Widziała Leona większym, piękniejszym, bardziej eterycznym i czystym; chociaż z nią rozłączony, był ciągle blizko niej, a ściany jej pokoju zdawały się cień jego odbijać. Nie mogła oczu oderwać od tego kobierca po którym stąpał, od tych próżnych foteli na których siadywał. Rzeka płynęła nieustannie i falowała powoli wzdłuż ślizkiego wybrzeża. Ileż to razy przechadzali się w przy odgłosie tego samego szmeru, po kamykach mchem pokrytych. Jak miłe chwile razem przepędzali! jak przyjemne popołudnie, sami, w cienistej głębi ogrodu! On czytał na głos, z odkrytą głową, siedząc na ogrodowem krzesełku, wiatr świeży od łąki szeleścił kartkami z książki i nasturcyami altanki... Ach! on odjechał! a razem z nim znikł cały powab jej życia, jedyna nadzieja możliwej szczęśliwości! Jak mogła nie pochwycić tego szczęścia, kiedy ono się samo jej nastręczało! Czemuż go nie przytrzymała obiema rękami, choćby na klęczkach, kiedy uciekać chciało? I przeklinała sama siebie za to, że nie zachęciła miłości Leona; paliło ją pragnienie pocałunków jego.
Brała ją chęć pobiedz za nim, rzucić się w jego objęcia, powiedzieć mu: — To ja, twoją jestem! Lecz naprzód już przerażały ją trudności podobnie szalonego kroku, a żądze jej, spotęgowane bezsilnością, tem gwałtowniejszemi się stawały.
Odtąd wspomnienie Leona stało się niby środkowym punktem jej żalów; iskrzyło się ono w sercu jej mocniej od ognia w stepach ruskich przez podróżnych pozostawionego. Tuliła się ku niemu, rozniecała to ognisko blizkie wygaśnięcia, szukała wokoło siebie wszystkiego co tylko podtrzymać go mogło, najodleglejsze wspomnienia, najbliższe fakty, swoje pragnienia rozkoszy na wiatr rozwiane, to, czego doznawała i to, co sobie wyobrażała, swoje marzenia szczęścia kruche jak suche gałęzie wichrem łamane, swoją jałową cnotę, swoje zawiedzione nadzieje, jarzmo domowe — wszystko zbierała, wszystko gromadziła i obracała na żywienie smutku swego.
Jednakże w końcu płomienie przygasły, czy to z wyczerpania żywiołów, czy też ze zbytniego ich nagromadzenia. Miłość ostygła powoli przez oddalenie swego przedmiotu, żal stępił się przez przyzwyczajenie, a łuna pożaru, oświecająca blady horyzont jej życia, ciemniała coraz bardziej i zatarła się stopniowo. W uśpieniu sumienia swego brała nawet wstręt do męża za tęsknotę do kochanka, żar nienawiści za ciepło kochania, lecz ponieważ burza ciągle szalała, namiętność strawiła się na popiół i żaden nie przyszedł ratunek, żaden promień słońca nie zajaśniał, ponura ciemność otoczyła ją ze wszystkich stron, i przenikało ją zimno straszliwe.
Wtedy powróciły najgorsze dni Tostes. Uważała się teraz za daleko jeszcze nieszczęśliwszą, gdyż doświadczała zgryzoty, mając pewność, że ona trwać będzie wiecznie.
Kobieta, która tak wielkie zrobiła poświęcenie, mogła sobie przecie pozwolić jakiej fantazyi. Emma kupiła sobie klęcznik gotycki i w ciągu jednego miesiąca wydała czternaście franków na cytryny do czyszczenia paznokci; obstalowała sobie w Rouen niebieską kaszmirową suknię, wybrała u Lheureux najpiękniejszą z jego szarf, którą przepasywała ranną suknię i w takim stroju leżała całemi godzinami na kanapie z książką w ręku, przy zamkniętych zazdrostkach.
Często zmieniała układ włosów; czesała się po chińsku, w loki, w warkocze, przedzielała włosy przez środek głowy i skręcała je na wierzchu.
Zachciało jej się uczyć po włosku: kupiła sobie gramatykę tego języka, słownik, zapas czystego papieru. Próbowała czytać poważniejsze dzieła, historyę i filozofię. Nieraz w nocy Karol przebudzał się nagle, sądząc że go do chorego wzywają.
— Idę, idę, mówił niewyraźnie.
A to był trzask zapałki, którą Emma pocierała, aby zapalić zgaszoną lampę. Lecz jej czytanie ulegało podobnemu losowi co hafty, które pozaczynane poniewierały się po szafach, przerzucała się od jednych książek do drugich, żadnej nie kończąc.
Miewała przystępy, w których gotowa była do spełnienia niewiedzieć jakiego wybryku. Jednego dnia dowodziła mężowi, że wypiłaby duży kieliszek wódki, a gdy Karol był tyle nierozsądnym, że się z nią drażnił, wychylała do dna kieliszek.
Pomimo swego rozrzuconego obejścia (wyrażenie mieszczek yonvillskich), Emma wcale nie była wesołą i miała zwykle usta zaciśnięte w kątach nakształt starych panien, lub zawiedzionych pyszałków. Była zawsze blada, biała jak bielizna; skóra na nosie jej ściągnęła się ku nozdrzom, oczy błędnie spoglądały. Znalazłszy na skroniach trzy siwe włosy, rozwodziła się o swej starości.
Miewała częste osłabienia. Raz nawet wypluła trochę krwi, a gdy Karol wielką z tego powodu okazał niespokojność.
— Ach! mniejsza o to! odpowiedziała.
Karol zamknął się w swoim gabinecie i płakał siedząc na fotelu przy biurku, z głową opartą na dłoniach, pod główką frenologiczną.
Wypłakawszy się, napisał do matki prosząc ją aby przyjechała i naradzali się długo we względzie Emmy.
Co postanowić? co począć, kiedy żadnej kuracyi brać nie chciała?
— Czy wiesz coby potrzeba było twojej żonie? mówiła starsza pani Bovary. Oto zajęcia obowiązkowego, ręcznej pracy! Gdyby była tak jak wiele innych, zmuszona na chleb zarabiać, nie miałaby waporów, wytworzonych przez niedorzeczne rojenia i bezczynność w jakiej żyje.
— Jednak ona się zajmuje, odpowiedział Karol.
— Czem ona się zajmuje? Czytaniem romansów, lichych piśmideł, dzieł, które powstają na religią i wyszydzają księży w słowach zapożyczonych od Voltaire’a. To wszystko daleko zaprowadzić może, biedny mój chłopcze, a kto niema religii, ten zawsze źle skończyć musi.
Uradzono więc, że się wzbroni Emmie czytać romanse. Nie było jednak rzeczą łatwą wykonać to postanowienie. Zacna jejmość podjęła się tego: przejeżdżając przez Rouen miała sama wstąpić do czytelni i powiedzieć księgarzowi, że Emma dalej abonować książek nie będzie. Czyby nie można w ostatnim razie odwołać się do policyi, gdyby księgarz upierał się przy swem rzemiośle truciciela?
Pożegnanie teściowej z synową chłodno się odbyło. Przez trzy tygodnie razem spędzone nie mówiły wcale do siebie, wyjąwszy obowiązkowych grzeczności rano i wieczór, przed udaniem się na spoczynek i zwykłych zapytań przy obiedzie.
Starsza pani Bovary odjechała jednej środy, w dzień targowy.
Od samego rana rynek był zapchany mnóstwem owoców, których szereg ciągnął się pod ścianami domów od kościoła aż do zajazdu. Po drugiej stronie były płócienne budy, gdzie sprzedawano bawełniaki, kołdry i pończochy wełniane, uzdy na konie i niebieskie wstążki, których końce wiatr rozwiewał. Rozmaite żelaztwa leżały na ziemi, pomiędzy stosami jaj i koszami serów słomą poprzekładanych, obok narzędzi rolniczych kury gdaczące w płaskich klatkach wyciągały szyje przez drewniane szczeble. Tłum cisnący się w jedno miejsce, zagrażał czasem rozbiciem wystawy aptecznej. We środy apteka pełną była zawsze; tłoczono się tam nie tyle dla kupowania lekarstw co dla szukania porady, tak głośną była sława imćpana Homais po wioskach okolicznych. Pewność jego niezachwiana podbijała wieśniaków. Uważali go za większego doktora od wszystkich doktorów na świecie.
Emma wyglądała oknem — na prowincyi okno zastępuje teatra i przechadzki, — i bawiła się przypatrywaniem tłumowi prostaczków, gdy wtem spostrzegła pana ubranego w zielony aksamitny surducik. Na rękach miał żółte glansowane rękawiczki, chociaż na nogach grube kamasze. Szedł ku mieszkaniu doktora, a za nim postępował wieśniak z głową smutnie spuszczoną.
— Czy można widzieć się z panem? zapytał Justyna, który na progu rozmawiał z Felicyą.
A biorąc go za domownika, dodał:
— Proszę mu powiedzieć, że tu jest pan Rudolf Boulanger, z la Huchette.
Nie przez szlachecką próżność nowo przybyły dodał do swego nazwiska nazwę terytoryalną, lecz dla bliższego objaśnienia swej osoby. La Huchette, w istocie, była to posiadłość blizko Yonville, w której nabył niedawno zamek wraz z dwoma folwarkami i sam nimi zarządzał, nie trudząc się jednak zbytecznie. Żył sobie po kawalersku i uchodził za mającego najmniej piętnaście tysięcy dochodu!
Karol wszedł do sali. Pan Boulanger przedstawił mu swego parobka, który chciał sobie krew puścić dla tego, że mrówki chodziły mu po ciele.
— To mię przeczyści, odpowiadał na wszystkie zarzuty.
Pan Bovary kazał tedy przynieść bandaż i miednicę, Justyna poprosił zaś aby ją potrzymał. Potem zwróciwszy się do zbladłego już wieśniaka, dodał:
— Nie bójcie się, mój człowieku.
— Nie, nie, odparł tamten, niech pan swoje robi.
I z rodzajem pychy wyciągnął żylaste ramię. Za zakłuciem lancetu krew trysnęła i opryskała zwierciadło.
— Przybliż miednicę! zawołał Karol.
— Hi! hi! mówił wieśniak, to wygląda jak strumyczek płynący! Jaką to ja mam krew czerwoną! to musi być dobry znak, nieprawdaż?
— Czasem nic się nie czuje z początku, rzekł doktór, potem dopiero następuje zemdlenie, szczególnie u ludzi dobrze zbudowanych, tak jak ten.
Na te słowa wieśniak puścił trzymane w palcach pudełko. Poruszył ramionami tak że poręcz krzesła zatrzeszczała. Kapelusz jego upadł na ziemię.
— Przeczuwałem że tak będzie, rzeki Bovary przykładając palec do otwartej żyły.
Miednica drżeć zaczęła w rękach Justyna, pobladł, kolana mu się zachwiały.
— Żono! żono! zawołał Karol.
Emma jednym skokiem zbiegła ze wschodów.
— Octu! wołał Karol, octu! Ach! mój Boże! dwóch naraz!
I z wielkiego wzruszenia kompresu przyłożyć nie mógł.
— To nic, mówił najspokojniej w świecie pan Boulanger, biorąc na ręce Justyna, którego posadził na stole i plecami oparł o ścianę.
Pani Bovary zaczęła mu rozwiązywać krawat. Zrobił się węzeł przy tasiemce od koszuli, przez chwilę lekkie jej paluszki dotykały szyi młodego chłopaka, następnie zmoczyła octem swoją batystową chusteczkę i przyciskała mu ją do skroni, dmuchając delikatnie.
Wieśniak przyszedł do siebie, lecz zemdlenie Justyna dłużej trwało, a źrenice jego tonęły w swej bladej rogówce, jak bławatki w mleku.
— Trzebaby to usunąć z przed oczu jego, rzekł Karol.
Pani Bovary wzięła miednicę. Gdy się schylała aby ją wstawić pod stół, suknia jej — a była to suknia letnia z czterema falbanami żółtego koloru, długa w stanie i szeroka u dołu rozpostarła się w około niej na posadzce sali; — a gdy Emma, pochylona, zachwiała się nieco wyciągając ręce, wydęcie lekkiej tkaniny zapadało się miejscami, podług ruchu jej stanika. Następnie przyniosła karafkę z wodą i rozpuszczała w niej kawałki cukru, gdy nadszedł aptekarz. Służąca posłaną została po niego do laboratoryum; odetchnął ujrzawszy swego ucznia z otwartemi oczyma. Potem obchodząc go dokoła, oglądał od stóp do głowy.
— Głuptas! mówił, mały głuptas, na honor! głuptas przez dwa g! Wielkie rzeczy, trochę krwi! a chłopak niczego się nie boi! jak prawdziwa wiewiórka wdrapuje się na sam wierzchołek drzewa zrywać orzechy włoskie. Masz się z czem chwalić! niema co mówić! dobry z ciebie będzie aptekarz; ani słowa! bo wiedz o tem, że możesz być wzywanym w ważnych okolicznościach do sądu, dla objaśnienia sumienia sędziów, a w takim razie trzeba umieć zachować zimną krew i przytomność umysłu; pokazać się mężczyzną, albo uchodzić za idiotę!
Justyn nic nie odpowiadał. Aptekarz mówił dalej:
— Kto cię prosił żebyś tu przychodził? Zawsze się naprzykrzasz państwu Bovary! Zresztą, we środy, jesteś mi najpotrzebniejszym. W tej chwili ze dwadzieścia osób jest w aptece. Wszystko porzuciłem przez życzliwość dla ciebie. Ruszajże teraz! biegaj żywo! czekaj tam na mnie i pilnuj moich słoików!
Gdy Justyn ubrawszy się napowrót wyszedł, rozmawiano o zemdleniach. Pani Bovary nigdy tego nie doświadczyła.
— To dziwne jak na damę! rzekł pan Boulanger. Zresztą, bywają ludzie bardzo delikatni. Sam widziałem, jak przy pojedynku jeden ze świadków zemdlał, usłyszawszy odgłos nabijania pistoletów.
— Na mnie, rzekł aptekarz, widok cudzej krwi żadnego nie robi wrażenia, ale sama myśl żeby moja popłynąć miała sprawiłaby mi mdłości, gdybym się nad tem zastanowił.
Jednakże pan Boulanger odprawił swego parobka, zalecając mu aby już był teraz spokojny, kiedy stało się zadość jego zachceniu.
— Ono mi nastręczyło sposobność poznajomienia się z panem, dodał, patrząc przytem na Emmę.
A położywszy trzy franki na rogu stołu, skłonił się niedbale i wyszedł.
Niebawem znalazł się po drugiej stronie rzekł — tędy prowadziła droga do la Huchette — i Emma zobaczyła go przez okno, jak szedł łąką w cienie topoli, zwalniając niekiedy kroku, jak gdyby był zamyślony.
— Wcale ładna! mówił sam do siebie; wcale ładna ta żona doktora! Piękne zęby, oczy czarne, nóżka zgrabna i szyk paryżanki. Zkąd on ją wyrwał, ten gruby prostak?
Pan Rudolf Boulanger miał lat trzydzieści cztery; był temperamentu sangwinicznego i pojęcie miał bystre, zresztą, znał się na kobietach bo wiele miał z niemi stosunków. Pani doktorowa mu się podobała; marzył więc o niej i o jej mężu.
— Wydał mi się bardzo głupim. Musi być nim znudzona. Ma brudne paznokcie i brodę od trzech dni nie goloną. Podczas gdy on odwiedza swych chorych, ona siedzi w domu i ceruje jego skarpetki. I nudzi się biedactwo! chciałoby się to mieszkać w mieście, tańczyć w wieczór poleczkę! Biedna kobiecina! Tęskni to za miłością, jak karp za wodą gdy leży na kuchennym stole. Żeby temu trzy grzeczności powiedzieć, toby się zakochała po uszy! ani wątpić! byłoby to czułe, rozkoszne... tak, ale jak się tego pozbyć w danym czasie?
Wtedy kłopoty nieodłączne od przyjemności, widziane w perspektywie, przywiodły mu na pamięć obecną kochankę. Była to aktorka z Rouen, którą utrzymywał, a gdy mu stanął w myśli obraz jej, którego samo wspomnienie przesyt w nim budziło:
— O! pani Bovary jest daleko ładniejsza od niej, pomyślał; nadewszystko świeższa. Wirginia zaczyna się zanadto rozrastać. A jaka nudna ze swemi czułościami!
Pusto było na polu i Rudolf słyszał tylko wokoło siebie miarowy szelest trawy ocierającej się o jego obuwie, z towarzyszeniem ćwierkania koników polnych przytulonych w owsie; widział przed sobą Emmę w sali doktora, tak ubraną jak tam była i bawił się rozbieraniem jej wdzięków.
— O! ja będę ją miał! wykrzyknął nagle, rozbijając grudkę ziemi laską.
Tu zastanowił się nad stroną polityczną przedsięwzięcia. Pytał sam siebie:
— Gdzie ją widywać? w jaki sposób? Będzie się miało ustawicznie na karku dzieciaka i niańkę, i sąsiadów i męża: same nieprzyjemności! Ach! dodał, za wieleby to czasu zabrało!
Po chwili zaczął znowu:
— Kiedy bo ona ma oczy, które jak świdrem wkręcają się w serce... A ta jej płeć blada!.. Ja tak uwielbiam blade kobiety!
Na wysokości wybrzeża Argueil, postanowienie jego było zrobione.
— Chodzi tylko o znalezienie sposobności... A cóż? wstąpię czasem do nich, poszlę im zwierzyny, drobiu; każę sobie choćby krew puścić jeżeli tego będzie potrzeba, zaprzyjaźnimy się. Zaproszę ich do siebie... Ale!.. zbliżają się komisye... ona tam będzie. zobaczę ją! Weźmiemy się ostro do rzeczy, bo to droga najpewniejsza.