Pani Bovary/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nadeszły wreszcie owe sławne Komisye! W dzień tej uroczystości wszyscy mieszkańcy Yonville od samego rana stojąc we drzwiach swoich domów rozmawiali o poczynionych na ten cel przygotowaniach: uwieńczono zielonym bluszczem fronton merostwa; na łące urządzono namiot na ucztę, a pośrodku rynku, przed samym kościołem, rodzaj kuszy miał oznajmiać wystrzałami przybycie pana prefekta i nazwiska uwieńczonych wystawców. Gwardya narodowa z Buchy (w Yonville jej nie było) połączyła się z oddziałem strażaków, którym przewodniczył Binet, Zacny poborca miał tego dnia kołnierzyk wyższy jeszcze niż zwykle, a ściśnięty w swej tunice, tak sztywny był i nieruchomy, że cała żywotność jego osoby zdawała się streszczać w nogach, które się miarowym ruchem podnosiły. Ponieważ istniało współzawodnictwo pomiędzy poborcą a dowódzcą gwardyi narodowej, obadwa, dla popisania się, oddzielnie szykowali swych ludzi. Widziano przechodzące kolejno czerwone szlify i czarne kirysy. Końca temu nie było! Nigdy jeszcze w Yonville nie oglądano takiej parady! Niektórzy z mieszczan pobielili na nowo swoje domy; trójkolorowe chorągwie powiewały w otwartych oknach; wszystkie karczmy były napełnione, a przy pięknej pogodzie krochmalne czepeczki, złote krzyżyki i różnobarwne chusteczki lśniły białością, migotały w promieniach słońca i jaskrawością swoją urozmaicały ponurą jednostajność surdutów i granatowych płóciennych kurtek. Okoliczne czynszowniczki zsiadając z konia wyciągały duże szpilki, któremi podpięte miały suknie z obawy zabłocenia, mężowie ich zaś okrywali dla ochrony kapelusik chustką, której jeden róg trzymali w zębach.
Tłum schodził się na główną ulicę z dwóch kończyn miasteczka. Płynęła fala ze wszystkich uliczek, zaułków, ze wszystkich domów, od czasu do czasu słyszano stuknięcie ciężkich drzwi, które się zamykały za mieszczkami w nicianych rękawiczkach, wychodzących dla przypatrzenia się uroczystości. Najwięcej podziwiano dwa podłużne trójkąty pokryte lampami, po dwóch stronach estrady, którą zajmować miały władze, nadto, przy czterech słupach merostwa zatknięto cztery proporce z małemi zielonemi chorągiewkami, na których były napisy złotemi głoskami. Na jednej z nich czytano: „Handlowi”, na drugiej: „Rolnictwu”, na trzeciej: „Przemysłowi”, a na czwartej: „Sztukom pięknym”.
Lecz radość rozpromieniająca wszystkie twarze zdawała się zasępiać panią Lefrançois, oberżystkę. Stojąc na wschodach swojej kuchni pomrukiwała półgłosem:
— Co za głupcy! co za głupcy ze swoją płócienną budą! Myślą zapewne, że panu prefektowi bardzo będzie przyjemnie obiadować pod namiotem, jak jaki komediant! I oni to wszystkie niedorzeczności nazywają pracą dla dobra kraju! I Wartoż było sprowadzać traktyernika z Neufchatelu! I dla kogo? dla pastuchów! dla parobków!
Przechodził aptekarz. Był w czarnym fraku, nankinowych pantalonach, filcowych ciżemkach i rzecz nadzwyczajna — w nizkim kapeluszu na głowie.
— Kłaniam uniżenie! rzekł; przepraszam, ale się bardzo śpieszę.
A gdy gruba wdowa zapytała go dokąd idzie:
— To panią dziwi, nieprawdaż? odparł; ja, który siedzę zawsze zamknięty w mojem laboratotoryum jak szczur w serze.
— W jakim serze? zagadnęła oberżystka.
— Nic, nic! powiedział Homais. Chciałem pani tylko wyrazić, że zwykle nie ruszam się z domu. Dziś jednak, ze względu na szczególną okoliczność, muszę przecie...
— A! pan także tam idzie? rzekła, pogardliwie krzywiąc usta.
— Tak jest, idę tam, pani Lafrançois, odparł aptekarz ździwiony; wszakże jestem członkiem komisyi doradczej!
Pani Lefrançois popatrzyła przez chwilę na niego, potem rzekła z uśmiechem:
— To co innego! Ale cóż pana obchodzi rolnictwo? czy pan się na tem znasz?
— Naturalnie że się znam, ponieważ jestem aptekarzem, to znaczy kuchcikiem! a że chemia, pani Lefrançois, zajmuje się rozpoznawaniem wzajemnego i atomowego działania na siebie wszystkich ciał w przyrodzie, idzie zatem, że rolnictwo w jej zakres wchodzi! Bo w samej rzeczy; skład nawozów, fermentacya płynów, ruchów gazów i wpływ miazmatów, cóż to jest innego, pytam, jeżeli nie czysta chemia?
Oberżystka nic nie odpowiedziała, Homais mówił dalej:
— Czy pan myślisz, że aby być agronomem, potrzeba samemu za pługiem chodzić lub drób tuczyć? Bynajmniej. Trzeba raczej znać skład danych substancyj, pokłady geologiczne, wpływy atmosferyczne, własności gruntów, minerałów, wód, gatunkową ciężkość rozmaitych ciał i ich rozciągłość! I trzeba posiadać gruntownie zasady hygieny, żeby umieć kierować stawianiem budynków, karmieniem zwierząt, żywieniem ludzi! trzeba jeszcze, kochana pani Lefrançois, znać botanikę, umieć rozróżnić rośliny, rozumiesz pani, odróżnić pożyteczne od szkodliwych, nieprodukcyjne od pożywnych, gdzie trzeba wyrywać jedne a siać drugie, rozprzestrzeniać jedne, a zagładzać drugie, słowem, trzeba iść z postępem nauki za pośrednictwem broszur i pism publicznych, być zawsze czujnym, aby korzystać ze wszystkich wynalezionych ulepszeń...
Oberżystka nie spuszczała oczu ze drzwi kawiarni francuzkiej, a Homais mówił dalej:
— Dałby to Bóg, aby nasi rolnicy byli chemikami, a przynajmniej żeby więcej słuchali rad nauki! I tak, ja, napisałem ostatniemi czasy dziełko, broszurkę o siedmdziesięciu dwóch stronnicach pod tytułem; O jabłeczniku, jego wyrobach i skutkach, wraz z niektórymi nowymi w tym względzie uwagami, którą posłałem Towarzystwu agronomicznemu w Rouen, co mi nawet przyniosło zaszczyt zostania zaproszonym do grona członków tegoż towarzystwa, w sekcyi rolniczej, wydziale pomologii, owóż, gdyby dziełko moje było wydane na widok publiczny...
Tu aptekarz zatrzymał się, tak pani Lefrançois wydała mu się roztargnioną.
— Patrzcież państwo! zawołała, to nie do pojęcia! taka garkuchnia!
I silnie poruszając ramionami, wskazywała obiema wyciągniętemi rękami zakład swego współzawodnika, zkąd dochodziły śpiewy.
— Zresztą, dodała, nie długo tego będzie; zaczem tydzień upłynie, wszystko to się skończy.
Homais cofnął się zdumiony. Oberżystka zeszła ze swoich trzech wschodków i szepnęła mu do ucha:
— Jakto! pan tego nie wiesz? Zlicytują go w tym tygodniu. To Lheureuxgo sprawka. Ma na nim masę wierzytelności.
— Co za straszna katastrofa! wykrzyknął aptekarz, który miał zawsze w pogotowiu zapas dosadnych wyrażeń, zastosowanych do każdej okoliczności.
Oberżystka zaczęła mu opowiadać całą tę historyę, której się dowiedziała od Teodora, służącego pana Guillaumina i chociaż nienawidziła Telliera, potępiała jednak postępowanie Lheureuxgo. Nazywała go podstępnym obłudnikiem, szachrajem.
— Patrzno pan! mówiła, oto idzie tam na placu, kłania się pani Bovary, która ma zielony kapelusz. Prowadzi ją pod rękę pan Boulanger.
— Pani Bovary! powtórzył Homais. Śpieszę złożyć jej moje uszanowanie. Może będzie sobie życzyła dostać miejsce w obwodzie, pod galeryą.
I nie słuchając już pani Lafrançois, która chciała mu więcej jeszcze opowiadać, aptekarz oddalił się szybko, uśmiechnięty i wyprostowany, rozdzielając na prawo i na lewo liczne ukłony i zajmując wiele miejsca połami swego czarnego fraka, które wiatr za nim rozrzucał.
Rudolf, spostrzegłszy go z daleka, przyśpieszył kroku, lecz pani Bovary się zadyszała; zwolnił go więc i rzekł jej śmiejąc się rubasznie:
— Chciałem umknąć przed tym grubasem aptekarzem.
Ona trąciła go łokciem.
— Co to ma znaczyć!? pomyślał w duchu.
I spojrzał na nią z pod oka, nie zatrzymując się wcale.
Profil jej tak był spokojny, że nic odgadnąć nie pozwalał. Odbijał się w pełnem świetle; w owalu kapelusika z blado zielonemi wstążkami. Oczy jej długiemi przysłonięte rzęsami, patrzyły prosto przed siebie, chociaż szeroko otwarte, wydawały się nieco zmniejszone przez policzki, zarumienione krwią, która żywiej krążyła pod cienką skórą. Różowy odcień barwił delikatne jej nozdrza. Pochylała główkę na ramię i perłowe koniuszczki jej białych ząbków przezierały przez wpół otwarte usta.
— Czy ona sobie ze mnie żartuje? myślał Rudolf.
Zresztą, owo poruszenie Emmy było tylko ostrzeżeniem; gdyż towarzyszył im pan Lheureux i przemawiał do nich od czasu jakby dla zawiązania rozmowy:
— Co za przepyszny dzień!.. wszyscy z domów powychodzili!.. wiatr mamy wschodni!
A pani Bovary, podobnie jak Rudolf, nie odpowiadali mu wcale, podczas gdy za najmniejszem którego z nich poruszeniem przybliżał się mówiąc: — Co pani rozkaże? i podnosił rękę do kapelusza.
Gdy doszli do domu kowala, zamiast iść dalej główną ulicą aż do rogatki, Rudolf zwrócił się nagle na boczną ścieżkę, pociągając za sobą panią Bovary i zawołał:
— Do widzenia, panie Lheureux!
— Jak gładko go pan odprawiłeś! rzekła śmiejąc się Emma.
— Po co się dać zajmować drugim? odparł; a ponieważ dziś mam szczęście znajdować się z panią...
Emma się zarumieniła. Nie dokończył zaczętego zdania. Zaczął mówić o pogodzie i o przyjemności przechodzenia się po trawie. Kwiatki barwiły łąkę.
— Oto ładne stokrotki, rzekł, mogące dostarczyć materyału na wyrocznie dla wszystkich zakochanych w okolicy.
Po chwili dodał:
— Możeby urwać kilka? Jak pan myśli!
— Czy pan jesteś zakochany? zapytała pokaszlując lekko.
— Kto wie? odparł Rudolf.
Łąka zaczynała się zaludniać. Gosposie potrącały się wielkimi parasolami, koszami i dziećmi. Nieraz trzeba było usuwać się przed długim szeregiem wieśniaczek, folwarcznych drzewek w niebieskich pończochach, grubych trzewikach, srebrnych na palcach pierścionkach, od których czuć było oborę i mleczywo. Szły trzymając się za ręce, przez co zajmowały całą szerokość łąki, od linii osiczyny do namiotu biesiadnego. Była to właśnie chwila egzaminu, rolnicy jeden po drugim wchodzili w obręb hippodromu zamkniętego długim sznurem na palikach opartym.
Znajdowały się tam zwierzęta, nosami zwrócone do sznura. Ociężałe wieprze ryje zagłębiały w ziemię; cielęta ryczały, owce beczały, krowy się wyciągały na trawie i przeżuwając powoli zmrużały ciężkie powieki przed komarami, które wokoło nich brzęczały. Stajenni z obnażonemi ramionami trzymali na uzdach wspinające się ogiery, które rżały, zwracając rozdęte nozdrza w stronę gdzie stały klacze. Te ostatnie zachowywały się spokojnie, podczas gdy źrebięta ich obok spoczywały, lub od czasu do czasu ssać je przychodziły; a po nad tą całą falą ciał nagromadzonych, wznosiła się miejscami, tu biała grzywa którą wiatr powiewał, tam rogi zakręcone, lub ludzkie uwijające się głowy. Na uboczu, o sto kroków dalej, stał wielki czarny byk z kagańcem na pysku, z żelaznem kółkiem przez nozdrza przeciągniętem, nieruchomy jakby był z brązu ulany. Obdarty chłopak trzymał go na postronku.
Pomiędzy dwoma temi szeregami postępowali ciężkim krokiem panowie, oglądając każde zwierzę, poczem naradzali się z sobą półgłosem. Jeden z nich, jak się zdawało najważniejszy, robił jakieś notatki w pugilaresie. Był to prezes przysięgłych: pan Deroserays de la Pauville. Poznawszy Rudolfa, postąpił i rzekł do niego z uprzejmym uśmiechem:
— Jakto? pan nas opuszczasz, panie Boulanger?
Rudolf oświadczył, że zaraz przyjdzie. Gdy jednak prezes się oddalił:
— Nie będę się śpieszył, rzekł, przekładam towarzystwo pani nad jego.
A żartując sobie z komisyi, Rudolf dla swobodniejszego krążenia pośród tłumu, pokazywał tylko żandarmowi swoją niebieską kartę; zatrzymywał się nawet czasem przed jakim pięknym okazem, którym jednak pani Bovary wcale się nie zachwycała. Pomiarkował to niebawem i zaczął żartować z toalety dam yonvillskich; poczem tłumaczył się z zaniedbania własnej. Było w niej to pomieszanie rzeczy pospolitych z wyszukanemi, które w oczach gminu uchodzi za cechę bytu ekscentrycznego, nieładu uczuć i pewnej pogardy form towarzyskich, co zachwyca lub oburza. I tak, batystowa jego koszula z fałdowanymi mankietami wydymała się na wiatr w wykroju szarej dymkowej kamizelki, a pantalony w szerokie pasy odsłaniały przy kostce dymkowe ciżemki lakierowaną skórą oblamowane. Były tak błyszczące, że trawa się w nich odbijała. Kapelusz słomkowy na bakier miał wsadzony i rękę trzymał w kieszonce od kamizelki.
— Zresztą, dodał, kiedy się mieszka na wsi...
— Nie warto sobie trudu zadawać, dokończyła Emma.
— To prawda! potwierdził Rudolf. Pomyśleć tylko, że ani jeden z tych poczciwców nie umie się nawet poznać na kroju ubrania!
Rozmowa toczyła się dalej o mierności prowincyonalnej, o straconych złudzeniach życia w ciasnem kółku spędzanego.
— Ja też, mówił Rudolf, pogrążam się w smutnem odrętwieniu...
— Pan? podchwyciła zdumiona. Ależ ja sądziłam pana bardzo wesołym?
— Ach, tak! na pozór, bo dla ludzi umiem twarz ubierać w maskę szyderczą; a jednak... ileż to razy, na widok cmentarza oblanego światłem księżyca, sam siebie zapytywałem czy nie lepiejby było pójść połączyć się z tymi, którzy tam zasypiają...
— O!.. A pańscy przyjaciele? rzekła. Pan zapominasz o nich.
— Moi przyjaciele? jacyż to? gdzież oni są? Kto dba o mnie?
Tym ostatnim wyrazom towarzyszył rodzaj bolesnego syknięcia.
Tu musieli rozłączyć się chwilowo, aby przepuścić człowieka niosącego ogromny stos krzeseł. Tak był niemi obładowany, że widać było tylko jego saboty i koniec rozpostartych ramion. Był to grabarz Lestiboudois, który wlókł dla wygody publiczności krzesełka z kościoła. Pomysłowy, gdy chodziło o własny interes, odkrył ten sposób skorzystania z komisyi i powiodło mu się, bo nie wiedział komu pierwej usłużyć. W samej rzeczy, wieśniacy znużeni upałem, wyrywali sobie te krzesełka przesiąkłe wonią kadzidła i z pewną czcią opierali się o ich poręcze zalane woskiem gromnicznym.
Pani Bovary ujęła znowu pod rękę Rudolfa, on mówił dalej jak gdyby sam do siebie:
— Tak, zaiste! tylu rzeczy byłem pozbawiony! sam, zawsze sam! Ach! gdybym był miał cel w życiu, gdybym był spotkał jedno serce życzliwe... gdybym był znalazł kogoś... O! jak byłbym spożytkował całą energię do jakiej jestem zdolny! byłbym wszystko pokonał, wszystko przełamał:
— Nie zdaje mi się jednak, abyś pan był tak bardzo pożałowania godnym, wtrąciła Emma.
— Tak pani sądzisz?
— Bo wreszcie... mówiła dalej, pan jesteś wolnym... Zawahała się i dodała:
— I bogatym.
— Nie żartuj pani sobie ze mnie, odpowiedział.
Emma się zaklinała że wcale nie żartuje, gdy w tem rozległ się huk wystrzału; wszyscy zaczęli się tłoczyć ku wsi.
Był to fałszywy alarm. Pan prefekt nie przybywał jeszcze, a członkowie przysięgli bardzo byli zakłopotani, nie wiedząc czy należało rozpocząć posiedzenie, czy też jeszcze zaczekać.
Nakoniec w głębi rynku ukazała się wielka najemna kareta, ciągniona dwoma chudymi końmi, które popędzał biczem woźnica w białym kapeluszu. Binet miał zaledwie czas krzyknąć: — „Do broni!” co też powtórzył dowódzca gwardyi narodowej. Rzucono się do kozłów. Z wielkiego pośpiechu, niektórzy zapomnieli swoich kołnierzy. Lecz ekwipaż prefekta zdawał się odgadywać ten kłopot i dwie zaprzężone szkapiny, kołysząc się na swych łańcuszkach, przybyły drobnym truchcikiem przed krużganek merostwa, właśnie w chwili, kiedy gwardya narodowa i strażacy rozwijali się przed nim przy odgłosie bębnów, takt nogami wybijając.
Na prawo! krzyknął Binet.
Stój! krzyknął dowódzca gwardyi. Lewo zwrot!
I po sprezentowaniu broni, przy czem zadźwięczało jak kiedy kociołek miedziany ze wschodów spada, wszystkie strzelby na dół opadły.
Natenczas ujrzano wysiadającego z karety jegomościa w srebrem haftowanym mundurze, z czołem wyłysiałem, kępkę włosów na wierzchu głowy, wybladłej cery i dobrodusznej powierzchowności. Okrągłe jego oczy, przysłonięte gęstemi brwiami, przymrużały się dla lepszego przyjrzenia się zebranemu tłumowi, podczas gdy jednocześnie podnosił śpiczasty nos i do uśmiechu składał zaklęsłe usta. Poznał mera po jego szarfie i objaśnił go, że pan prefekt nie mógł sam przybyć. On sam był radzcą prefektury, przedstawiając się dodał jeszcze kilka słów przeproszenia. Tuvache odpowiedział na nie grzecznościami, tamten się znowu tłumaczył i tak stali naprzeciwko siebie, oko w oko, otoczeni członkami przysięgłymi, radą miejską znaczniejszymi obywatelami, gwardyą narodową i całym tłumem. Pan radzca, przyciskając do piersi swój mały trójkątny kapelusik, kłaniał się raz po razu, podczas gdy Tuvache, zgięty jak łuk, uśmiechał się także, jąkał się, słów znaleźć nie mógł, upewniał o swem poświęceniu dla monarchii i o zaszczycie jaki spotkał Yonville.
Hipolit, kulawy posługacz z zajazdu, przyszedł odebrać konie od woźnicy i utykając odprowadził je za uzdę pod bramę Złotego Lwa, gdzie zaraz tłum wieśniaków zgromadził się oglądać karetę. Uderzono w bębny, kusza zagrzmiała i panowie rzędem poszli zasiąść na estradzie, w fotelach pokrytych czerwonym utrechtem, przez panią Tuvache pożyczonych.
Wszyscy ci ludzie podobni byli do siebie. Ich pulchne twarze jasnymi ocienione włosami, nieco od słońca ogorzałe, miały barwę słodkiego jabłecznika, a ich gęste faworyty wyłaniały się z wysokich, sztywnych kołnierzyków, podpartych białymi krawatami o szerokich kokardach. Wszyscy mieli szalowe aksamitne kamizelki i przy zegarkach jaką owalną kornalinową lub opalową pieczątkę; siedząc opierali obie dłonie na udach, a sukno niższego ich ubrania, nie zstępowane, lśniło się niemniej świetnie jak skóra ich botfortów.
Panie tego towarzystwa siedziały nieco w tyle, pomiędzy kolumnami, podczas gdy reszta tłumu stała na przodzie, lub siedziała na krzesłach. W istocie, Lestiboudois poznosił tam wszystkie z łąki i jeszcze co chwila biegał po więcej takowych do kościoła, i takie sprawiał zamieszanie swoim przemysłem, że trudno było się docisnąć do wschodków prowadzących na estradę.
— Ja znajduję, mówił pan Lheureux zwracając się do aptekarza, który przychodził dążąc do swego miejsca — że należało umieścić tam dwa weneckie maszty: z dodaniem czegoś bogatego w surowym guście, toby bardzo dobry sprawiało efekt.
— Zapewne, przytwierdził Homais. Ale co pan chcesz! to mer wszystko pod swój zarząd zagarnął. Poczciwy Tuvache nie odznacza się wielkim smakiem; on nawet zupełnie pozbawiony jest tego co się nazywa poczuciem piękna w sztuce.
Rudolf tymczasem wraz z panią Bovary poszedł na pierwsze piętro merostwa, do sali rozpraw, a ponieważ była pustą, oświadczył, że ztamtąd będzie można bardzo wygodnie się przypatrywać całemu widowisku. Wziął trzy taburety z tych co otaczały stół owalny umieszczony pod popiersiem monarchy i przysunąwszy je do okna, zasiedli obok siebie.

Na estradzie zrobił się ruch, szepty, umowy. Wreszcie powstał pan radzca. Wiedziano już że się nazywał Lieuvain i nazwisko jego z ust do ust w tłumie przechodziło. Poukładawszy kilka zapisanych kartek i przyjrzawszy im się bliżej, pan radzca zaczął w te słowa:
„Panowie!

„Niech mi wolno będzie — przed zagajeniem przedmiotu, dla którego dziś tu zgromadzeni jesteśmy — a uczucie to, nie wątpię, wszyscy ze mną podzielicie, niech mi wolno będzie, powiadam, oddać sprawiedliwość najwyższej administracyi, rządowi, monarsze, naszemu władzcy, panowie, temu ukochanemu królowi, któremu żadna gałąź publicznego lub prywatnego dobra nie jest obojętną i który dłonią równie silną jak mądrą kieruje nawą państwa pośród nieustannych niebezpieczeństw burzliwego morza, umiejąc zresztą nakazać poszanowanie tak podczas wojny jak pokoju, dla handlu, przemysłu, rolnictwa i sztuk pięknych.”
— Powinienbym się cofnąć nieco, rzekł Rudolf.
— Dla czego? zapytała Emma.
Lecz w tej chwili głos pana radzcy wzniósł się do nadzwyczajnej wysokości. Deklamował z zapałem:
„Minął już ten czas, panowie, kiedy rozterki domowe zakrwawiały nasze place publiczne, kiedy obywatel ziemski, kupiec, nawet robotnik, zasypiając spokojnie wieczorem, lękać się musiał aby go nie przebudził nagle dzwon pożarny, kiedy najprzewrotniejsze zasady podkopywały zuchwale podstawy...”
— Bo mogliby mnie zobaczyć z dołu, rzekł Rudolf, potem przez dwa tygodnie musiałbym się przed nimi tłumaczyć, a przy mojej niegodziwej reputacyi...
— O! pan się spotwarzasz! rzekła Emma.
— Nie, nie, haniebną mam opinię, słowo pani daję.
„Lecz panowie, — mówił radzca, — jeżeli, usuwając z pamięci te ponure obrazy, zwrócę oczy na obecne położenie naszej pięknej ojczyzny, jaki widok mi się przedstawia? Wszędzie kwitną sztuki piękne i handel, wszędzie nowe drogi komunikacyjne, jak potężne arterye państwowego ciała, tyleż nowych zaprowadzają stosunków, wielkie nasze punkta rękodzielnicze z podwojoną działają czynnością; religia wzmocniona, do wszystkich serc się uśmiecha, porty nasze są napełnione, zaufanie się odradza i Francya wreszcie swobodnie oddycha!..”
— Zresztą, dodał Rudolf, może i mają słuszność, ze światowego punktu widzenia?
— Jakto? zapytała.
— Czyliż pani nie wiesz, że są dusze zawsze udręczone? odpowiedział. Potrzeba im kolejno marzeń i działania, najczystszych uczuć i najwyuzdańszych rozkoszy, a te pragnienia popychają człowieka do wszelkiego rodzaju wybryków i szaleństw.
Emma spojrzała na niego jak się patrzy na podróżnika, który zwiedził nadzwyczajne kraje, i rzekła:
— My biedne kobiety nawet tej niemamy rozrywki!
— Smutna rozrywka, bo szczęścia nie daje.
— Ale czy ono się gdziekolwiek znajduje? zagadnęła.
— Można je spotkać w tem życiu, odpowiedział.
„I wy to zrozumieliście, mówił radzca. Wy, rolnicy i wiejscy pracownicy; wy, pokojowi pionierzy dzieła czysto cywilizacyjnego! wy, mężowie postępu i moralności! zrozumieliście, mówię, że polityczne burze groźniejszemi są jeszcze od wstrząśnień atmosferycznych....”
— Można je spotkać czasem, powtórzył Rudolf, niespodzianie, kiedy go już przestaliśmy oczekiwać. Natenczas niebo się otwiera, zdaje nam się słyszeć głos wołający: „oto jestem!”. Czujesz potrzebę zwierzenia się tej osobie ze swego życia; oddania jej wszystkiego; poświęcenia jej całej istności swojej! Nie potrzeba tu słów, spojrzenia same się rozumieją. Widziano się już w marzeniach... (Tu spojrzał na nią). Masz nakoniec ten skarb tak szukany, stoi tu, przed tobą jasny i promienny. Jednakże, wątpisz jeszcze, nie śmiesz temu uwierzyć, stoisz olśniony, jak człowiek, który z ciemności na światło wyjdzie.
Tych słów domówiwszy, Rudolf dołączył do nich pantominę. Przysłonił dłonią oczy, jak gdyby go światło raziło, potem spuścił ją na rękę Emmy. Ona swoją usunęła. Radzca tymczasem czytał ciągle:
„I któżby się temu dziwił, panowie? Ten chyba, ktoby był tak dalece zaślepionym, tak dalece — śmiem powiedzieć — pogrążonym w przesądach innej epoki, żeby się jeszcze nie umiał poznać na duchu ludności rolniczych. Gdzież znajdziemy w istocie, więcej patryotyzmu niż po wsiach, więcej poświęcenia dla sprawy publicznej, więcej inteligencyi, jednem słowem. A nie mówię tu, panowie, o tej inteligencji powierzchownej, nędznej ozdobie próżniaczych umysłów, lecz raczej o tym głębokim i umiarkowanym rozumie, który dąży przedewszystkiem do celów pożytecznych, przykładając się tym sposobem do powszechnego dobrobytu, do ulepszeń ogólnych i do podtrzymywania państwa, który jest owocem poszanowania dla praw i spełnienia obowiązków...”
— Ach! jeszcze! powiedział Rudolf. Wszędzie tylko obowiązki! mam już tego po uszy. Gromada starych durniów w kaftanikach flanelowych i podżyłych bigotek z fajerkami i różańcami u pasa, powtarza nam na wszystkie tony: „obowiązek! obowiązek!” Do licha! obowiązkiem jest umieć czuć wszystko co wielkie, kochać co piękne, a nie, przyjmować ślepo wszystkie formy towarzyskie, wraz ze sromotami, jakie na nas wkładają.
— Jednakże... jednakże... — mówiła pani Bovary.
— O! nie zaprzeczaj mi pani! poco powstawać na namiętności? Nie sąż one jedyną piękną rzeczą na tej ziemi, źródłem bohaterstwa, zapału, poezyi, muzyki, geniuszu, słowem wszystkiego co wzniosłe i szlachetne?
— Zawsze jednak trzeba, rzekła Emma; stosować się trochę do opinii świata i do wymagań jego moralności.
— Ach! bo tych moralności jest dwie, odpowiedział. Jedna ciasna, ludzka, która się nieustannie zmienia i hałasuje, trzyma się przy ziemi i nią zajęta, jak owa rzesza głupców, która się tam roi na dole. Druga zaś, wieczysta i nieodmienna, otacza nas i unosi się nad nami, jak ten błękit niebieski, który nam przyświeca.
Tu pan Lieuvain otarł sobie chustką spoconą twarz i mówił dalej:
„Czyliż potrzebuję wam dowodzić pożyteczności rolnictwa, panowie? Kto zaspakaja nasze potrzeby? kto nam dostarcza pożywienia? Czyliż nie rolnik? Tak jest, panowie, rolnik, który zasiawszy pracowitą dłonią żyzne zagony pól naszych, produkuje zboże, które starte na proch za pomocą dowcipnych przyrządów, wychodzi z nich pod nazwą mąki, a ztamtąd do miast sprowadzone, oddane zostaje piekarzowi, który zeń wyrabia zdrowe pożywienie dla bogacza i dla ubogiego. Nie rolnik-że to jeszcze tuczy na pastwiskach swe liczne trzody na odzież naszą? Jakżebyśmy się mogli odziewać, jakżebyśmy się mogli wyżywić gdyby nie rolnik? A nawet, panowie, potrzebaż tak daleko szukać przykładów? Któż się nie zastanowił kiedykolwiek nad całą korzyścią, jaką przynosi ów skromny ptak domowy, ozdoba naszych folwarcznych podwórz, który jednocześnie dostarcza miękkiego puchu na nasze posłania, soczystego mięsa na stół nasz i jaj pożywnych? Ale nie skończyłbym dziś, gdybym chciał wyliczyć po kolei rozmaite płody, jakie dobrze uprawna ziemia, jak hojna matka, dzieciom swym dostarcza. Tu, winnica, tam znowu jabłonie; gdzie indziej tłusty szpak, dalej, sery; owdzie, lecz, panowie! nie zapominajmy o lnie, który w ostatnich latach przybrał znaczne rozmiary i na który szczególnie pragnę zwrócić waszą uwagę.”
Nie potrzebował jej zwracać: gdyż usta całego tłumu były otwarte, jak gdyby pochłaniać chciały jego wyrazy. Tuvache, stojący obok pana radzcy, słuchał słów jego z szeroko rozwartemi oczyma; pan Deroserays od czasu do czasu przymykał lekko powieki; nieco dalej aptekarz ze swym synem Napoleonem pod nogami, przykładał do ucha dłoń w trąbkę złożoną, aby nie stracić ani jednego wyrazu. Inni członkowie przysięgli kiwali potwierdzająco głowami. Strażacy, u stóp estrady, odpoczywali wsparci na swych bagnetach; Binet, nieruchomy jak posąg, stał z odstawionym łokciem i końcem pałasza do góry wzniesionym. Słyszał on może, lecz zapewne nic nie widział, bo przyłbica kasku całe oczy mu zasłaniała. Porucznik jego, młodszy syn imćpana Tuvache, przeszedł go jeszcze pod tym względem: miał bowiem na głowie kask olbrzymi, który chwiał się na wszystkie strony, a z pod niego wyglądał fular kolorowy. Chłopak uśmiechał się pod tym ciężarem z dziecięcą uległością, a blada jego twarzyczka potem oblana, miała wyraz zadowolenia, znękania i senności.
Cały plac aż do samych domów pełen był ludzi. Okna także były natłoczone, niektórzy stali we drzwiach swych domów, a Justyn, pilnując wystawy aptecznej, zdawał się cały zatopiony w podziwianiu tego co widział. Pomimo, panującej ciszy, głos pana Lieuvain gubił się w przestrzeni. Dochodziły uszu słuchaczy tylko urywki zdań, przerywane tu i owdzie ruchem krzeseł w tłumie; czasem dawało się słyszeć znienacka przeciągłe ryczenie wołu, lub beczenie owiec odpowiadających sobie z rogów ulic. Bo w istocie pastuchy aż tam zagnali byli swoje zwierzęta, które się niekiedy odzywały, skubiąc gałązki na głowy im się zwieszające.
Rudolf przysunął się do Emmy i mówił prędko, stłumionym głosem:
— Czyliż pani nie oburza sprzysiężenie świata? Jestże jedno uczucie, któregoby on nie potępiał? Najszlachetniejsze popędy, najczystsze sympatye są prześladowane, spotwarzone i jeżeli dwie biedne pokrewne dusze spotkają się przypadkiem, wszystko jest obrachowane na przeszkodzenie ich połączeniu. Będą jednak próbowały, będą trzepotały skrzydłami, będą się wzajemnie przyzywały. O! bądź co bądź, prędzej czy później, za pół roku, za dziesięć lat może, połączą się one, pokochają, bo fatalność tego wymagała i stworzone były jedne dla drugiej.
Ręce trzymał skrzywione na kolanach i podnosząc wzrok na Emmę, wpatrywał się w nią z blizka, oko w oko. Ona dostrzegała w oczach jego złotawe błyski, rzucające promienie wokoło czarnych źrenic, czuła nawet woń pomady, jaką wysmarowane były jego włosy. Wtedy ogarnęła ją jakaś miękka niemoc; stanął jej w myśli ów wicehrabia, z którym walcowała w la Vaubeyssard, a którego wypieszczona broda wydawała tę samą, co te włosy, woń cytryny i wanilii i mimowolnie przymknęła oczy, żeby lepiej się nią napawać. Lecz przechyliwszy się na poręcz krzesła, spostrzegła z daleka, na widnokręgu, starą Jaskółkę która się spuszczała powoli ze wzgórza Leux, wlokąc za sobą długą smugę szarego pyłu. W tej to żółtej karecie Leon tak często do niej powracał i tą samą drogą odjechał na zawsze! Wydało jej się, że go widzi przed sobą, w swem oknie, potem obłok zakrył ten obraz, zamęt powstał w jej umyśle; zdawało jej się że jeszcze walcuje oparta na ramieniu wicehrabiego, przy blasku żyrandoli, i że Leon jest blizko i ma przyjść... a pomimo tego czuła ciągle obok siebie głowę Rudolfa! Tak słodycz tego uczucia zlewała się z dawnemi jej pragnieniami, które jak ziarnka piasku wiatrem podniesione, wirowały w kłębach subtelnej woni, jaka duszę jej napełniała. Rozdęła kilkakrotnie nozdrza, aby wciągnąć mocniej świeże powietrze wiejące od bluszczów, które się wiły wokoło gzemsu. Zdjęła rękawiczki, otarła chusteczką ręce, poczem wachlować się nią zaczęła, podczas gdy pośród bicia pulsów w skroniach, uszu jej dochodził gwar tłumu i głos radzcy, który wygłaszał swoje wyuczone zdania.

Mówił:

„Nie ustawajcie w tych szlachetnych dążeniach! nie słuchajcie ani podszeptów rutyny, ani rad niewczesnych zuchwałego empiryzmu. Przykładajcie się nadewszystko do ulepszenia gruntów, do wytwarzania użyźniających nawozów, ras, bydląt, owiec, trzody chlewnej i ptastwa domowego ! Niechaj te komisye będą dla was jakby pokojowemi szrankami, w których zwyciężony poda rękę zwycięzcy i pobrata się z nim, w nadziei lepszego na przyszłość powodzenia! A wy, pracownicy! których ciężkich prac nie uwzględniał dotąd żaden z rządów poprzednich, przyjdźcie odebrać nagrodę waszych cnót cichych i bądźcie przekonanymi, że odtąd państwo ma oczy zwrócone na was, że was zachęca, że się wami opiekuje, że uwzględni słuszne wasze zażalenia, i o ile w mocy jego będzie, postara się ulżyć brzemię ciężkich trudów waszych!”
Pan Lieuvain usiadł nakoniec; na jego miejsce powstał pan Deroserays, inną rozpoczynając mowę. Nie była ona może tak kwiecistą jak mowa radzcy; lecz się zalecała stylem zwięźlejszym i pozytywniejszym, to jest bardziej specyalnemi wiadomościami i podnioślejszymi poglądami. Pochwały rządu mniej zajmowały w niej miejsca, więcej za to religia i rolnictwo. Widziano w niej związek pierwszej z drugiem i jak dwa te czynniki wspólnie dążyły zawsze do rozwoju cywilizacyi. Rudolf tymczasem rozmawiał z panią Bovary o marzeniach, przeczuciach, magnetyzmie. Mówca cofając się do kolebki społeczeństw, skreślał owe czasy pierwotne, kiedy ludzie żywili się żołędziami, w głębi lasów. Później zerwali z siebie skóry zwierzęce, okryli się suknem, wyorali bruzdy, zasadzili winnice. Byłoż to bezwzględnem dobrem? i czy te postępy nie więcej szkody niż korzyści dla ludzkości przynosiły? Pan Deroserays stawiał sobie to zagadnienie. — Rudolf od magnetyzmu przeszedł do powinowactw i podczas gdy pan prezes cytował Cyncynnatusa chodzącego za pługiem, Dyoklecyana sadzącego kapustę i cesarza chińskiego rozpoczynającego rok siewem, młody człowiek tłumaczył Emmie, że te nieodparte sympatye brały początek w jakimś poprzednim bycie.
— My, naprzykład, mówił, dla czegóż się poznaliśmy? jaki wypadek spotkanie nasze sprowadził? Zapewne w przestrzeni czasów, jak dwie rzeki płynące ku sobie, popchnięci zostaliśmy na wspólne tory, po odpowiednich naszych pochyłościach.
Tu pochwycił jej rękę, ona jej nie usunęła.
„Za dobrą uprawę ziemi!” wykrzyknął prezes.
— Wtenczas, naprzykład, kiedym przyszedł do państwa...
„Panu Bizet, z Quincampoix”.
— Mógłżem przeczuć że będę pani towarzyszył?
„Siedmdziesiąt franków!”
— Sto razy chciałem odjechać, uciekać, a tymczasem zostałem i poszedłem za panią.
„Nawozy!”
— Tak jak dziś zostałbym, jutro, codzień przez całe życie moje.
„Panu Caron, z Argueil, medal złoty!
— Bo nigdy jeszcze nie znalazłem w niczyjem towarzystwie tak doskonałego powabu...
„Panu Bain, z Givry-Saint-Martin!”
— Ja też w sercu mojem uniosę wspomnienie pani.
„Za tryka merynosa,..“
— Ale pani o mnie zapomnisz... zniknę jak cień...
„Panu Belotowi, z Notre Dame...”
— Lecz nie... wszak prawda? będę czemś we wspomnieniu pani, w jej życiu?
„Trzoda chlewna, nagroda ex oequo: panom Lehérissé i Cullemburg; sześćdziesiąt franków!”
Rudolf ściskał jej rękę i czuł ją ciepłą i drżącą jak złapaną turkawkę, która uciec pragnie; lecz czy to chcąc się uwolnić, czy odpowiadając na ten uścisk, poruszyła palcami, on zawołał:
— O! dzięki ci pani! Nie odpychasz mnie! Jesteś dobrą! pojmujesz że do ciebie należę! Pozwól mi patrzeć na ciebie!
Silniejszy powiew wiatru, wchodząc przez otwarte okno, poruszył kobiercem na stole, a na placu wszystkie czepki wieśniaczek uniosły się jak skrzydła białych motyli.
„Użytek makuch z ziarn oleistych”, ciągnął dalej prezes.
I śpiesznie dodał:
„Nawozy flamandzkie, uprawa lnu, — drenowanie, — długoletnie dzierżawy, — służba folwarczna”.
Rudolf nic już nie mówił. Patrzyli sobie w oczy. Usta ich spieczone drżały żądzą tajemną i nieznacznie, bez wysiłku, palce ich splotły się wzajemnie.
„Katarzyna Elżbieta Leroux, z Sassetôt, — la Guerrière, za pięćdziesiąt cztery lata nieprzerwanej służby w tym samym folwarku, srebrny medal — wartości dwudziestu pięciu franków!
„Gdzież ona jest, ta Katarzyna Leroux? pytał prezes.
Wezwana nie występowała: słyszano tylko szepty:
— Idźcież!
— Nie pójdę!
— Na lewo!
— Nie bójcie się!
— Ach! jakaż głupia!
— Przyszła nareszcie? zawołał Tuvache.
— Jest, jest!
— Niechże się przybliży!
Natenczas ujrzano występującą na estradę małą staruszkę lękliwego obejścia, która zdawała się kurczyć w swej nędznej odzieży. Miała na nogach grube drewniane saboty i opasana była wielkim niebieskim fartuchem. Twarz jej chuda, otoczona szlarką wiejskiego czepca, była bardziej zmarszczkami pofałdowaną od zwiędłej renetki, a rękawy czerwonego kaftana spadały na długie i kościste jej ręce. Kurz stodół, ług pralni i wydzieliny wełny, taką na nich wytworzyły skorupę, tak je porysowały i wysuszyły, że wydawały się brudnemi chociaż były w czystej wodzie opłukane, a wskutek nieustannej pracy zawsze były przez pół otwarte, jakby dla dania pokornego świadectwa tylu przebytych cierpień. Jakaś klasztorna surowość podnosiła wyraz jej twarzy. Nic smętnego ani tkliwego nie łagodziło bladego jej spojrzenia. W ciągłem obcowaniu ze zwierzętami, przejęła ich milczącą odrętwiałość. Pierwszy to raz w życiu widziała się w tak licznem towarzystwie; a onieśmielona powiewającymi sztandarami, hukiem bębnów, widokiem panów w mundurach i czarnych frakach, orderu pana radzcy, stała nieruchoma, nie wiedząc sama czy miała postąpić dalej czy uciekać, ani dla czego tłum ją popychał, a przysięgli uśmiechali się dobrotliwie do niej. Tak stało to pół wiekowe służebnictwo, w obec rozpromienionych mieszczan.
— Przybliżcie się, szanowna Katarzyno Elżbieto Leroux! rzekł pan radzca, wziąwszy z rąk prezesa listę laureatów.
A wpatrując się kolejno w arkusz papieru i w twarz starej kobiety, powtarzał dobrotliwie:
— Przybliżcie się, przybliżcie!
— Czyś głucha? rzekł Tuvache podskakując niecierpliwie na swym fotelu.
I krzyknął jej w same ucho.
— Pięćdziesiąt cztery lat służby! Srebrny medal! Dwadzieścia pięć franków! Dla ciebie!
Otrzymawszy wreszcie swój medal, zaczęła mu się przyglądać. Uśmiech zachwytu rozpromienił pergaminową twarz jej i usłyszano jak szeptała odchodząc:
— Dam go naszemu księdzu proboszczowi, żeby na moją intencyę msze odprawiał!
Co za fanatyzm! wykrzyknął aptekarz, pochylając się ku notaryuszowi.
Posiedzenie było skończone; tłum się rozszedł; po odczytaniu wszystkich mów, każdy powracał na swoje miejsce i do swoich zwyczajów: panowie krzyczeli na sługi, a ci bili zwierzęta, bezwiednych tryumfatorów, dążących do obór z zielonymi wieńcami na rogach.
Gwardziści narodowi weszli na pierwsze piętro, merostwa z bułeczkami zatkniętemi na bagnetach, mając na czele batalionowego dobosza, który niósł kosz butelek. Pani Bovary przyjęła ramię Rudolfa; odprowadził ją do mieszkania; rozłączyli się przy drzwiach, poczem młody człowiek przechadzał się sam po łące, oczekując na zapowiedziany obiad.
Uczta była długa, hałaśliwa, nieporządna, tłoczono się tak, że trudno było łokciem poruszyć, a wązkie deski zastępujące ławki, o mało że się nie połamały pod ciężarem biesiadników. Jedli obficie. Każdy chciał część swoją odjeść. Pot spływał po wszystkich czołach, a biaława para, nakształt mgły nadrzecznej w jesienne poranki unosiła się po nad stołem, pomiędzy zawieszonymi lampionami. Rudolf plecami oparty o namiot, tak był zajęty wspomnieniem Emmy, że nic nie słyszał. Za nim, na trawniku, służba szczękała talerzami; sąsiedzi jego rozprawiali, nie odpowiadał im wcale; napełniano mu kieliszek, a w duszy jego cisza się rozpościerała, pomimo ciągle wzrastającego gwaru. Myślał o tem co mu powiedziała żona lekarza i o kształcie ust jej; twarz młodej kobiety, jak w zwierciadle czarnoksięzkiem, odbijała się w błyszczącej stali kasków; fałdy jej sukni spływały po ścianach i długi peryod miłości rozciągał się w nieskończoność w perspektywie przyszłości jego.
Zobaczył ją znowu wieczorem, podczas puszczania sztucznych ogni; lecz była ze swoim mężem, panią Homais i aptekarzem, który się bardzo niepokoił niebezpieczeństwem chybionych rac i co chwila opuszczał towarzystwo dla zalecania ostrożności Binetowi.
Pojedyncze części fajerwerków, przysłane na ręce pana Tuvache, zamknięte zostały przez zbytek ostrożności do piwnicy; to też proch zwilgotniały nie chciał się wcale zapalać i główna sztuka, która miała przedstawiać smoka gryzącego swój ogon, zupełnie chybiła. Od czasu do czasu wystrzelała biedna świeczka rzymska; natenczas tłum wydawał szalone wrzaski, do których mieszały się krzyki kobiet, zaczepionych przez rozswawoloną młodzież pod zasłoną wieczornych ciemności. Emma w milczeniu tuliła się do ramienia Karola, potem podnosząc głowę, śledziła wzrokiem świetlane smugi rac przerzynających czarny horyzont. Rudolf wpatrywał się w nią przy świetle płonących lampionów.
Powoli światła pogasły. Upadło kilka kropel deszczu. Emma zawiązała chusteczkę na głowę.
W tej chwili najemna kareta pana radzcy wyjechała z bramy oberży. Woźnica pijany, zadrzemał; i widziano z daleka, pomiędzy dwiema latarniami, grubą masę jego ciała, kołyszącą się odpowiednio do bujania rzemiennych pasów.
— W istocie, rzekł aptekarz, należałoby karcić pijaństwo! Chciałbym, aby każdej niedzieli wystawiano na drzwiach merostwa wypisane imiona tych wszystkich, którzy się w ciągu tygodnia upili spirytusowymi napojami. Zresztą, ze względów statystycznych, byłby to rodzaj jawnych roczników, do których możnaby się uciekać w potrzebie... Ale przepraszam państwa.
I znowu pobiegł do kapitana.
Ten powracał do siebie.
— Możeby nie zawadziło, rzekł mu Homais, żebyś pan posłał którego ze swych ludzi, albo poszedł...
— Dajże mi pan pokój, odparł poborca, kiedy nic niema!
— Bądźcie państwo spokojni, rzekł aptekarz, powróciwszy do swego towarzystwa. Pan Binet upewnił mnie, że wszystkie środki ostrożności były zachowane. Żadna iskra nigdzie nie padła. Pompy są pełne wody. Możemy spać spokojnie.
— Ja też bardzo już snu potrzebuję! rzekła pani Homais, ziewając szeroko, jakkolwiek bądź, piękny mieliśmy dzień na naszą uroczystość.
Rudolf potwierdził półgłosem i z tkliwem spojrzeniem.
— O tak! bardzo piękny!
I pożegnawszy się, poszedł każdy w swoją stronę.
We dwa dni później ukazał się w dzienniku Fanal de Rouen długi artykuł o komisyach w Yonville. Homais go ułożył, jednym tchem, pod świeżem wrażeniem:
„Po co te festony, te kwiaty, te wieńce? Dokąd biegł ten tłum różnobarwny, jak fale wzburzonego morza, pod żarem podzwrotnikowego słońca, które promieniami swymi wygrzewa nasze skiby?”
Mówił następnie o stanie naszych włościan. Rząd bezwątpienia robił wiele, ale jeszcze nie dosyć! „Odwagi!” wołał; „tysiączne reformy są niezbędne, dopełniajmy ich!” Dalej, wspominając o przybyciu pana radzcy, nie zapominał o „marsowej postawie naszej milicyi”, ani o „naszych powabnych włościankach”, ani o „starcach siwowłosych, niby patryarchach, z których kilku, — szczątki naszych nieśmiertelnych zastępów, — czuło jeszcze silniejsze bicie serca na wojowniczy odgłos bębna”. Wymieniał samego siebie w pierwszym rzędzie członków przysięgłych, przypominał nawet w dołączonym przypisku, że pan Homais, aptekarz, doręczył Towarzystwu agronomicznemu broszurkę o jabłeczniku. Doszedłszy do rozdawnictwa nagród, malował radość laureatów w sposób prawdziwie dytyrambiczny. „Ojciec ściskał syna, brat brata, mąż żonę. Nie jeden z dumą pokazywał swój skromny medal i zapewne powróciwszy do siebie, do swojej ukochanej gosposi, zawiesił go ze łzami w oczach na cichych ścianach swej chatki.
„Około szóstej wieczorem, uczta zastawiona na łąkach pana Leigearda, zgromadziła głównych uczestników tej pamiętnej uroczystości. Najszczersza serdeczność towarzyszyła biesiadzie. Wzniesiono kilka toastów: pan Lieuvain pił zdrowie monarchy! pan Tuvache, prefekta! pan Deroserays, wzniósł toast na cześć rolnictwa; pan Homais, na cześć przemysłu i sztuk pięknych, tego nierozdzielnego rodzeństwa; pan Leplichey, na cześć mających się dokonać ulepszeń. Wieczorem świetne ognie sztuczne zajaśniały nagle w powietrzu. Był to niby wielki kalejdoskop, prawdziwa dekoracya opery i przez chwilę, mała nasza miejscowość mogła się sądzić przeniesioną w czarodziejską sferę Tysiąca i jednej nocy.
„Zaznaczmy, że żaden nieszczęśliwy wypadek nie zakłócił tego rodzinnego zgromadzenia”.
Przy końcu, pan Homais dodawał jeszcze:
„Zauważono tylko nieobecność duchowieństwa, Zapewne zakrystye w inny sposób postęp rozumieją. Jak się wam podoba, panowie bractwa Lojoli!”.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.