Pani Bovary/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęlo sześć tygodni. Rudolf się nie pokazywał. Jednego wieczoru, przyszedł nakoniec.
Powiedział sobie nazajutrz po komisyach:
— Nie śpieszmy się; to byłoby błędem.
Po tygodniu wybrał się na polowanie. Po polowaniu pomyślał, że już za późno; jednak tak sobie wyrozumował:
— Jeżeli mnie od pierwszego dnia pokochała, powinna mnie bardziej jeszcze pokochać przez samą niecierpliwość ujrzenia mnie znowu. Bądźmy więc dobrej myśli!
I zrozumiał że wyrachowanie jego trafnem było, skoro wchodząc do sali ujrzał Emmę blednącą.
Była sama. Zmrok zapadał. Firanki muślinowe zapuszczone u okien, resztę światła dziennego tłumiły, a złocenia barometru, na które padał ostatni promień słońca, odbijały ognie ich w zwierciedle, pośród załamów kaktusa.
Rudolf stał, Emma zaledwie odpowiadała na pierwsze jego grzeczności.
— Miałem interesa, mówił. Zresztą, byłem chory.
— Ciężko? podchwyciła troskliwie.
— Otóż! rzekł Rudolf siadając obok niej na taburecie, nie!.. nie byłem chory, ale nie chciałem tu przyjść!
— Dla czego?
— Pani się nie domyślasz?
Spojrzał na nią powtórnie, lecz w sposób tak namiętny, że spuściła głowę, rumieniąc się, On wyrzekł:
— Emmo!..
— Panie Boulanger!..
— Ach! widzisz pani, powiedział smętnym głosem, iż miałem słuszność nie chcąc tu przychodzić; gdyż to imię... to imię, które duszę moją przepełnia i które mi się wymknęło, pani mi go wzbraniasz! Pani Bovary!.. Ależ tak każdy panią nazywa!.. Zresztą, to nie jest nazwisko pani, to nazwisko innego!
Raz jeszcze powtórzył:
— Innego!
I zakrył sobie twarz rękami.
— Tak jest, mówił jeszcze, ja nieustannie myślę o pani! Wspomnienie twoje do rozpaczy mnie przyprowadza! Ach przebacz pani!.. Oddalę się?.. Żegnam panią!.. Pójdę daleko... tak daleko, że pani już więcej o mnie nie usłyszysz!.. A jednakże... dziś... sam nie wiem jaka siła popchnęła mnie tutaj! Bo nie można walczyć z przeznaczeniem, ani się opierać uśmiechom aniołów! to co jest pięknem, czarującem, cudnem, pociągać musi koniecznie!
Pierwszy to raz w życiu Emma słyszała takie rzeczy do siebie zwrócone i zadowolona jej miłość własna lubowała się w dźwiękach tych słów pochlebnych, jak znużone członki w ciepłej wannie.
— Lecz jeżeli tu nie bywałem, mówił dalej, jeżeli nie mogłem widzieć pani, ach! przynajmniej się przypatrywałem wszystkiemu temu co panią otacza. Każdej prawie nocy wstawałem, przychodziłem aż tu, przyglądałem się temu domowi, dachowi, który błyszczał w świetle księżyca, drzewom ogrodu, których gałęzie kołyszą się pod oknami twemi pani i małej lampce, której światełko przez szyby jaśniało. Ach! pani się nie domyślałaś, że tam... blizko ciebie, był nieszczęśliwy...
Emma zwróciła ku niemu oczy zwilżone łzami.
— Jak pan dobrym jesteś! rzekła.
A Rudolf nieznacznie, zsunął się z taburetu na ziemię, lecz w kuchni dało się słyszeć stukanie drewnianych sabotów i spostrzegł, że drzwi sali nie były zamknięte.
— Jak pani byłabyś łaskawą, rzekł powstając, gdybyś zadość chciała uczynić prośbie mojej.
Chodziło o zwiedzenie całego domu; pragnął go poznać po szczególe, a gdy pani Bovary nic przeciwko temu nie miała, powstali oboje, gdy w tem nadszedł Karol.
— Dobry wieczór, panie doktorze, powitał go Rudolf.
Lekarz, nieprzyzwyczajony do tego tytułu, przyjął gościa z najuniżeńszą grzecznością, z czego tamten skorzystał, żeby trochę oprzytomnieć.
— Pani właśnie mówiła mi o swem zdrowiu... rzekł śmiało.
Karol przerwał mu: był o nią w rzeczy samej bardzo niespokojny; często znowu duszność cierpiała. Rudolf nadmienił czy by konna przejażdżka nie była w takim razie skuteczną.
— Zapewne! zapewne... wyborna myśl? powinnabyś spróbować.
A gdy Emma zrobiła uwagę, że niema wierzchowca, Rudolf ofiarował swego; ona podziękowała; on więcej nie nalegał, a dla upozorowania swych odwiedzin, oświadczył że parobek jego — ów, któremu krew puszczano, cierpiał jeszcze zawrót głowy.
— Wstąpię tam, rzekł Bovary.
— Nie, nie, ja go panu przyślę; przyjdziemy sami; to będzie dla pana dogodniej.
— A! to i owszem. Dziękuję panu.
A gdy zostali sami, Karol rzekł do żony:
— Dla czego nie przyjęłaś uprzejmej ofiary pana Boulanger?
Ona zrobiła minkę zadąsaną, wynajdywała różne powody, wreszcie oświadczyła, że to może wyglądałoby niestosownie.
— Ach! ja sobie z tego żartuję! rzeki Karol wykręcając się na pięcie. Zdrowie przedewszystkiem. Niemasz słuszności!
— Zresztą, jakże chcesz żebym jeździła konno, kiedy niemam amazonki?
— Każ sobie zrobić! odpowiedział.
Amazonka zwalczyła skrupuły młodej kobiety.
Gdy strój był gotowy, Karol napisał do pana Boulanger, oświadczając mu, że żona jego gotową jest do konnej przejażdżki i że liczy na jego, pana Boulanger, uprzejmość.
Nazajutrz, w samo południe, Rudolf stanął przed, domem Karola z dwoma pięknymi wierzchowcami. Jeden z nich miał różowe kokardy przy uszach i dźwigał kobiece siodło z danielej skóry.
Rudolf włożył długie palone buty, myśląc że zapewne nigdy jeszcze takich nie widziała, w istocie, Emma zachwyconą została jego postawą, gdy stanął przed sienią w aksamitnej kurtce i białych trykotach. Była gotową i czekała na niego.
Justyn wybiegł z apteki żeby ją zobaczyć; sam pan aptekarz na próg wyszedł. Dawał przestrogi panu Boulanger.
— O nieszczęście nie trudno! Bądźcie państwo ostrożni! Konie może są bystre!
Emma usłyszała hałas nad głową: to Felicya bębniła w szyby dla zabawienia małej Berty. Dziewczynka przesłała jej od ust pocałowanie; matka nań odpowiedziała kiwnięciem szpicruty.
— Wesołej przejażdżki! zawołał pan Homais. A nadewszystko, ostrożnie! ostrożnie!
I dziennikiem w ręku trzymanym przesłał im ostatnie pożegnanie.
Koń Emmy puścił się zaraz kłusem. Rudolf jechał obok niej. Od czasu do czasu kilka słów z sobą zamienili. Z głową nieco pochyloną, ręką podniesioną i prawem ramieniem w łuk zgiętem, Emma poddawała się miarowym ruchom kołyszącym ją na siodle.
U stóp wzgórza Rudolf puścił cugle, popędzili razem i zatrzymali się dopiero na szczycie pagórka.
Było to w pierwszych dniach października. Mgła unosiła się nad polami. Lekkie pary gromadziły się na krańcach widnokręgu, pośród zarysów pagórków; miejscami rozdarte wzbijały się w górę i nikły zupełnie. Czasem promień słońca, z za chmur wyglądając, ukazywał z daleka dachy Youville, wraz z ogrodami nad wodą, murami i dzwonnicą kościoła. Emma przymrużała powieki, żeby rozpoznać swój dom i nigdy nędzna mieścina, w której życie pędziła, tak małą jej się nie i wydała. Z wysokości, na jakiej się znajdowali, cała dolina wyglądała jak ogromne blade jezioro, parujące w powietrze. Kępy drzew występowały miejscami jak czarne skały; a wysokie szeregi topoli wystające po nad mgłę, przedstawiały niby nadbrzeżne skały wiatrem poruszane.
Z boku, na łące, przyćmiony blask napełniał letnią atmosferę. Ziemia, żółtawa jak sproszkowany tytoń, tłumiła stąpanie koni, które potrącały podkowami spadłe szyszki sosnowe.
Rudolf i Emma jechali skrajem lasu. Ona się od czasu do czasu odwracała unikając jego spojrzenia i wtedy widziała tylko szereg pni sosnowych, których jednostajność wzrok jej męczyła. Konie sapały. Skóra na siodłach skrzypiała.
W chwili kiedy do lasu wjeżdżali, słońce w całym blasku zajaśniało.
— Niebo nam sprzyja, rzekł Rudolf.
— Tak pan sądzisz? odparła.
— Jedźmy dalej, jedźmy! dodał.
Cmoknął językiem. Wierzchowce żwawo popędziły.
Rozwlekle paprocie zaczepiały się o strzemię Emmy. Rudolf jadąc obok niej schylał się i odczepiał je. Czasem, aby odsunąć gałęzie, tuż przy niej przejeżdżał i Emma czuła jak kolano jego ocierało się o jej nogę. Niebo jaśniało czystym błękitem. Najlżejszy wietrzyk liśćmi nie poruszał. Były tam wielkie przestrzenie kwitnącego wrzosu, całe pokłady jesiennych fijołków odbijały od gąszczu liści, które były szare, żółtawe lub czerwonawe, stosownie do gatunku drzew. Czasem dawało się słyszeć pomiędzy krzakami lekkie trzepotanie skrzydeł, lub ostry krzyk kruków odlatujących w dębinę.
Zsiedli z koni. Rudolf uwiązał obadwa wierzchowce. Emma postępowała naprzód, po mchu, pomiędzy wyjeżdżonemi kolejami.
Lecz suknia za długa przeszkadzała jej, chociaż trzymała tren jej podniesiony, a Rudolf idąc za nią wpatrywał się w białą pończoszkę, która migała pomiędzy czarnem suknem amazonki, a lakierowaną skórą bucika.
Emma stanęła.
— Zmęczona jestem, rzekła.
— Jeszcze trochę! spróbuj pani! odpowiedział. Śmiało!
O sto kroków dalej zatrzymała się znowu; za niebieską woalką, która z męzkiego jej kapelusza spadała ukośnie aż na biodra, twarz jej wydawała się jak gdyby w przezroczu fal lazurowych.
— Dokądże idziemy? zapytała.
On nic nie odpowiedział. Emma z ciężkością oddychała. Rudolf oglądał się wokoło siebie i przygryzał wąsy.
Tak doszli do miejsca przestronniejszego, gdzie robiono wręby. Usiedli na obalonym pniu drzewa i Rudolf zaczął mówić o swej miłości.
Emma słuchała go ze spuszczoną głową, poruszając nogą wióry ziemię zaścielające.
Lecz gdy powiedział:
— Czyliż losy nasze nie są odtąd wspólnymi?
— O nie! odrzekła. Pan wiesz o tem dobrze. To jest niepodobieństwem.
I powstała chcąc odejść. On pochwycił ją za rękę. Stanęła. Potem wpatrzywszy się przez długą chwilę w niego wilgotnem i romansowem okiem rzekła z żywością:
— Ach! nie mówmy już o tem... Gdzie są konie? Wracajmy do domu!
Rudolf zrobił gniewne poruszenie zniecierpliwienia. Ona powtórzyła:
— Gdzie są konie? gdzie są konie?
Natenczas on, uśmiechając się dziwnie, ze ściśniętymi zębami i wytężoną źrenicą, postąpił ku niej wyciągając ramiona. Ona cofnęła się cała drżąca. Wyjąkała:
— O! pan mnie przestraszasz! pan mi przykrość wyrządzasz. Jedźmy do domu!
— Jedźmyż kiedy tak być musi, rzekł zmieniając nagle wyraz twarzy.
I stał się zaraz pełnym uszanowania, nieśmiałym, pieszczotliwym. Podał jej ramię. Przyjęła i poszli razem. Mówił:
— Co pani się zrobiło? Ja nic zrozumieć nie mogłem. Pani się zapewne mylisz co do moich uczuć. Pani w sercu mojem jesteś jak Madonna na piedestale wysokim; silnym i niepokalanym. Lecz ja żyć bez ciebie nie mogę! Potrzebuję twych oczu, twego głosu, twej duszy! Bądź pani przyjaciółką moją, siostrą, aniołem moim!
I ramieniem kibić jej obejmował. Ona próbowała uwolnić się z tego objęcia. Tak szli obok siebie.
W tem usłyszeli stąpanie koni, które obgryzały liście.
— O jeszcze nie! rzekł Rudolf. Nie odjeżdżajmy jeszcze. Zostań pani!
Pociągnął ją, dalej, ku małej sadzawce, gdzie wodne rośliny zielenią wodę pokrywały. Powiędłe lilie tkwiły nieruchomie pomiędzy trzciną. Na odgłos ich kroków, żaby wskakiwały do wody.
— Ja źle robię, źle robię, mówiła Emma. Szaloną jestem, że słucham słów pańskich.
— Dla czego?... Emmo! ukochana Emmo!...
— O!.. Rudolfie!.. wyrzekła przeciągle młoda kobieta, pochylając się na jego ramię.
Sukno amazonki zaczepiało się o aksamit kurtki. Przechyliła białą szyję, wydętą westchnieniem, i, zalana łzami, przez pół omdlała, twarz sobie zasłaniając... oddała się.
Wieczorne cienie zapadać zaczynały, promienie słońca padając ukośnie, w oczy ją raziły. Tu i owdzie na ziemi, pomiędzy liśćmi zeschłymi, drżały świetlane plamki, jak gdyby przelatujące kolibry piórka swoje rozsypały. Milczenie panowało wokoło, jakaś woń miękka zdawała się z drzew wydzielać. Emma czuła krew krążącą w żyłach nakształt mlecznej rzeki. I z daleka usłyszała, z po za gąszczu leśnego, krzyk jakiś przeciągły, i niewyraźny i słuchała go w milczeniu, jak się łączył niby oddalona muzyka z ostatniemi drganiami jej poruszonych uczuć. Rudolf, z cygarem w ustach, naprawiał scyzorykiem jeden z zerwanych lejców.
Powrócili tą samą drogą do Yonville. Na błotnistej ścieżce zobaczyli ślady podków swoich koni, te same kamyki w trawie. Nic się wokoło nich nie zmieniło, dla niej wszakże, stało się cóś ważniejszego niż gdyby góry się były na inne miejsce przeniosły. Rudolf od czasu do czasu pochylał się ku niej i brał jej rękę do pocałowania.
Ślicznie wyglądała na koniu! Prosta jak trzcina i wysmukła, zarumieniona świeżem powietrzem, w różowym brzasku wieczornym.
Wjeżdżając do Yonville, zatoczyła koniem na bruku. Przyglądano jej się z okien.
Mąż, przy obiedzie, znajdował iż dobrze wyglądała; lecz ona nie zdawała się słyszeć gdy zapytał jak jej się powiodła przejażdżka; siedziała z łokciem o brzeg talerza opartym, pomiędzy dwiema świecami.
— Emmo! rzekł Karol.
— Czego chcesz?
— Otóż powiem ci, że wstąpiłem dziś po południu do pana Aleksandra; ma on nie młodą ale bardzo jeszcze piękną klacz, trochę tylko ochwaconą, którą możnaby dostać za jakie sto talarów.
I dodał:
— Myśląc, że to ci sprawi przyjemność, zamówiłem ją... kupiłem nawet. Czy dobrze zrobiłem? Powiedz Emmo.
Ona kiwnęła głową na znak potwierdzenia; a po chwili zapytała:
— Czy wychodzisz dziś wieczór?
— Wyjdę. Dla czego się pytasz?
— O! tak tylko, mój drogi.
A pozbywszy się Karola, pobiegła zamknąć się w swoim pokoju.
Zrazu czuła się jakby odurzoną; widziała krążące przed sobą drzewa, drogę, rowy, krzaki i Rudolfa, czuła jeszcze uścisk jego, podczas gdy liście szumiały a trzciny przeciągły jęk wydawały.
Spojrzawszy w zwierciadło, zadziwiła się własnej twarzy. Nigdy nie miała tak wielkich, tak czarnych i głębokich oczu. Cóś niedościgłego a subtelnego po całej osobie jej rozlanego, prze, mieniło ją zupełnie.
Powtarzała sobie: „Mam kochanka!.. kochanka!” lubując się tą myślą, jak gdyby nowem jakiemś dostojeństwem. Posiędzie więc nakoniec te rozkosze miłości, tę gorączkę szczęścia, o której już była zwątpiła. Wstępowała w jakąś cudowną fazę życia, w której wszystko miało być zachwytem, upojeniem, namiętnością; otaczała ją lazurowa nieskończoność, niedościgłe wyżyny uczucia jaśniały przed oczyma duszy jej, a życie codzienne przedstawiało jej się gdzieś daleko, w cienili, w przerwach pomiędzy temi wyżynami.
Natenczas przypominała sobie bohaterki czytanych romansów i cały liryczny zastęp cudzołożnych kobiet zaśpiewał w pamięci jej głosami pokrewnymi, które ją zachwycały. Stawała się sama niby żyjącą częścią tych rojeń i urzeczywistniała długie marzenia swej młodości, widząc w samej sobie typ kochanki, którego tak zazdrościła. Nadto, Emma doznawała przyjemnego uczucia zadowolonej zemsty. Czyliż nie dosyć wycierpiała? Teraz za to tryumfowała, a miłość, tak długo tłumiona, wybuchała w całej pełni z radosnem wrzeniem. Poiła się też nią bez wyrzutów sumienia, bez niepokoju, bez trwogi.
Dzień następny nowe przyniósł słodycze. Złożyli sobie wzajemnie przysięgi. Ona mu opowiadała swoje smutki dawniejsze. On przerywał jej pocałunkami, a ona wpatrując się w niego na wpół przymrużonemi oczyma, prosiła aby ją nazwał jeszcze po imieniu i powtórzył że ją kocha. Było to w lesie, tak jak dnia poprzedniego, pod szałasem drwali. Ściany szałasu były ze słomy, a dach schodził tak nizko, że nie można się było w nim wyprostować. Siedzieli obok siebie, na posłaniu z suchych liści.
Od tego dnia pisywali do siebie co wieczór. Emma list swój zanosiła na koniec ogrodu, nad rzekę i kładła go w szparę tarasu. Rudolf przychodził po niego i zastępował innym, który dla niej zawsze był za krótkim.
Jednego rana, kiedy Karol wyszedł z domu przed świtem, przyszła jej chęć zobaczenia natychmiast Rudolfa. Można było pobiedz do la Huchete, zabawić tam godzinkę i powrócić do Yonville zaczemby wszyscy powstawali. Myśl ta rozpłomieniła ją, niebawem znalazła się pośrodku łąki i biegła śpiesznie po rosie, nie oglądając się za siebie.
Dnieć zaczynało. Emma rozpoznawała z daleka dom swego kochanka, którego wieżyczki w kształcie jaskółczego ogona rysowały się czarno na bladem tle porannego świtania.
Za folwarcznem podwórzem znajdował się korpus budynku, który musiał być zamkiem. Weszła tam, jak gdyby ściany same przed nią się otwierały. Szerokie wschody prowadziły do kurytarza. Emma otworzyła drzwi z klamki i w głębi pokoju ujrzała śpiącego mężczyznę. Był to Rudolf. Krzyknęła radośnie.
— To ty Emmo! To ty Emmo! powtarzał zdumiony. Jakżeś tu przyszła?.. Ach! jakżeś się zarosiła!
— Kocham cię! odpowiedziała, zarzucając mu na szyję ramiona.
Gdy jej się to pierwsze zuchwalstwo udało, odtąd ile razy Karol wcześnie wychodził, Emma prędko się ubierała i po cichutku zbiegała ze wschodków prowadzących na brzeg wody.
Kiedy jednak zdjętą była kładka, musiała iść pod murami wzdłuż brzegu rzeki, wybrzeże było ślizkie; żeby nie upaść, chwytała się rękami za łodygi zeschłych roślin. Potem szła przez zorane pola; potykała się o kamienie, nogi jej grzęzły w spulchnioną ziemię, która oblepiała cienkie jej buciki. Wiatr powiewał fularem, który miała zawiązany na głowie; bała się wołów, przyśpieszała kroku i przybywała do la Huchette zadyszana, zarumieniona, cała przesiąkła świeżą jakąś wonią zieleni i czystego powietrza. Rudolf spał jeszcze o tej godzinie. Byt to niby wiosenny poranek do pokoju jego wchodzący.
Okna zasłonięte żółtemi firankami przepuszczały przyćmione płowe światło. Emma postępowała lekkim krokiem przymrużając oczy, podczas gdy krople rosy do włosów jej uczepione tworzyły niby aureolę z topazów wokoło jej twarzy. Rudolf śmiejąc się, przyciągał ją do siebie i przytulał do serca swego.
Potem oglądała pokój kochanka, wyciągała wszystkie szufladki, czesała się jego grzebieniem i przeglądała się w jego lusterku od golenia. Często nawet brała w zęby cybuch wielkiej fajki, która leżała na nocnym stoliku, pomiędzy cytrynami i kawałkami cukru, obok karafki z wodą.
Pożegnania trwały najmniej kwadrans czasu. Emma zwykle płakała; byłaby chciała nigdy nie opuszczać Rudolfa. Jakaś nieprzeparta siła popychała ją ku niemu, tak że jednego dnia, ujrzawszy ją przybywającą niespodzianie, zmarszczył brwi, jak gdyby był z tego niezadowolony.
— Co ci jest? zapytała. Czyś cierpiący? Powiedz mi!
Wreszcie oświadczył jej bez ogródki, że wycieczki jej stawały się zbyt częstemi i że się kompromitowała.