Pani Dubarry/Część I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Jej list z klasztoru
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.
Jej list z klasztoru.
Motto: „O, Jezu, jak tu nudno“.

Fakt, że coś się nagle zepsuło, że chochlik, czy diabełek, zamieszkujący w Joannie, ocknął się i narobił zwyczajem swoim jakichś figlów, zaświadczony jest historycznie przez dokument, który doszedł do naszych czasów. Mamy na myśli list, pisany przez nią z klasztoru St. Aure pod datą 1758 roku do jej rzekomego ojca chrzestnego, pana „Billard Du Monceau“ — jedyny list ocalały z tej epoki w spadku „piśmienniczym“ po przyszłej pani Dubarry.
Stanowi on odpowiedź Joanny na list pana Dumonceau, wyjaśniający z żalem pupilce, iż sama była winna, że nie został dopuszczony do niej przez przeoryszę, wbrew przyjętej w regulaminie zasadzie, udzielającej krewnym i opiekunom prawa widzenia się z wychowankami zakładu po upływie każdego miesiąca w niedzielę. „Widzenia“ miały miejsce w wielkiej sieni klasztoru przez kraty, gdyż dopuszczanie mężczyzn dalej sprzeciwiało się przepisom fundatorów klasztoru. Ale i to prawo stanowiło nagrodę za należyte postępy w nauce i absolutnie przyzwoite sprawowanie się; kasowało się za lada przewinieniem, aby w ten sposób podniecać gorliwość w naukach i utrzymać pokorę wychowanek klasztoru. Pan Dumonceau ze zgrozą wyłożył Joasi wyłuszczone mu przez kraty skargi przeoryszy na jej przewiny, które spowodowały zakaz widzenia się z nią zaraz w pierwszym miesiącu jej pobytu w pensjonacie. Dzięki względności poczciwej siostry Sylwestry udało się Joannie przemycić przez 80-letniego furtjana, wyjątkowo nie zaliczonego do płci męskiej, naskutek udowodnionej przezeń świątobliwości życia (był ślepy i kulawy) — następującą odpowiedź:[1]

Panie i ukochany Ojcze Chrzestny!

Piszę do Pana, aby mieć honor zapytać o Jego zdrowie i zarazem rzec Mu, że wszystko, co Mu powiedziano o mnie, jest za Jego łaskawem pozwoleniem nieprawdą! Pani Przeorysza mówiła Panu, że czytam nieprzyzwoite książki i że daję je innym koleżankom do przeczytania. Rzecz ma się wprost przeciwnie. To panna Reville dostała takie książki od kuzyna i nam pokazała. Ja nie chciałam ich czytać i powiedziałam, że nieładnie jest czytać takowe. Tymczasem jednak przeczytałam, ponieważ czytały je wszystkie towarzyszki i namawiały mnie do tego samego. To jest jedyne zło, które uczyniłam tutaj, drogi ojczulku. Bo co się tycze obrazu Świętej Teresy, który został podarty, to mogę Cię zapewnić, że to nie ja uczyniłam. Ale nie wiem też, która z koleżanek mogła rzecz taką uczynić. Życzę Ci, ojczulku zdrowia i pragnę, abyś mnie prędko odwiedził. Widzę w Tobie ojca i kocham Cię bardzo.

Z wysokim szacunkiem
Kochająca mocno ojczulka
Marianka Vaubernier.

List ten, cytowany w przekładzie ścisłym (poza niemożliwym do oddania wdziękiem błędów ortograficznych) — tchnący świeżością wiosenną, wymaga komentarzy, w których niewinność autorki, niestety, nie okaże się tak krystaliczną, jak przedstawia ją ona sama ze względów praktycznych swemu opiekunowi.
Przedewszystkiem jednak godzi się wytłomaczyć, czemu w podpisie figuruje imię Marjanki miast Joanny. Marjanką właściwie zwała się, pochodząca z zamożnego domu i otrzymująca przez mur klasztorny tajemnicze przesyłki w kształcie czekolady i książek od bardzo wąsatego kuzynka — panna Reville. Dziewczęta zaprzyjaźniły się mocno, a symbolem przyjaźni w klasztorze według osobliwego regulaminu, stosowanego przez nie i nie mającego nic wspólnego: z nadanym przez przeoryszę — była wymiana imion, mająca trwać hipotetycznie „aż do śmierci!“
Przyjaźń ta, zawarta została w dniu wielkiego święta, kiedy regulamin nakazywał cnotę całodziennego milczenia, wykluczającą pod grozą 24-godzinnej kozy nawet szepty. Cisza wymagała, aby słychać było „brzęk pacierza muszek“, jak określała to siostra Kunegunda. Otóż tego dnia stał się w klasztorze skandal niebywały w jego rocznikach.
Nagle najpotulniejsza ze wszystkich pensjonarek, stawiana już innym za wzór przez przeoryszę, Joasia Vaubernier, podczas obiadu przeciągnęła się na krześle, ziewnęła szeroko i zawołała na cały głos:
— O, Jezu! jak tu nudno...
Obiad przerwano natychmiast. Przeorysza zaprosiła do swojej celi Joannę — zaszczyt, który udzielany był tylko srogim przestępczyniom i pociągał za sobą karę zamknięcia na dobę z gorszym od niej wstępem: dwugodzinnej reprymandy z ust przeoryszy.
— Nieszczęsne dziecko! — wykrzyknęła matrona, gdy znalazły się same. Coś ty powiedziała?!
— To nie ja! — odparło dziewczę.
— Jakto, nie ty?! — zdziwiła się czcigodna dama.
— Ja nic nie mówiłam. Tylko głos przezemnie przemówił. Przysięgam pani!
— Dziewczyno! nie gadaj głupstw. Żadne głosy nie przemawiają przez człowieka, On sam jest winien.
— Jakto żadne?!.. A pani sama opowiadała o głosach które przemawiały przez Joannę d’Arc. Czy ja jestem winna, że też nazywam się Joanna? To i do mnie głos się przyczepił.
— W takim razie to był głos złego ducha!
— Jakto?!... powiedział: „Jezu!“
Przeorysza była oszołomiona. Poturbowała swój kaptur, aż jej spadł na szyję.
— Możesz iść! — zadecydowała.
Kary nie było.
Efekt był nadzwyczajny. Nie tylko Marjanka Reville rzuciła się jej na szyję i oznajmiła, że obiera ją za dozgonną przyjaciółkę, ustępując poprzednią dozgonną przyjaciółkę Adelę samotnej Józefinie, nie tylko Adela uznała ten wyrok i Józefina czuła się uszczęśliwioną, lecz odtąd wszystkie koleżanki patrzyły na Joasię, z uwielbieniem, jako na coś wyższego, na bóstwo, lub świętą, która ujarzmiła smoka. Pękły lody nieufności względem nowicjuszki, która okrzykiem swoim wyraziła uczucia całej zbiorowości. Przypuszczono ją do sekretu: otrzymała do przeczytania jakieś nowele miłosne, wprawdzie nie tłomaczone z Bokacjusza, lecz w ujęciu pewnych przygód dyskretnych przez francuskiego pisarza, wstydliwie ukrywającego swoje nazwisko, nie ustępujące znakomitemu Włochowi. Joanna, zajrzawszy do środka, zrobiła minę surową i głosem przeoryszy rzekła: „Bezbożnice! jak można takie książki czytać!“ — lecz zapewniono ją, że wszystkie już przeczytały tę książkę dzięki rekomendacji panny Reville i już ją potępiły, skąd oczekują, że ona to samo uczyni.
Przeorysza zdziwiła się nazajutrz opóźnieniem się Joasi na modlitwę poranną, zastała ją śpiącą po bezsennej nocy, spędzonej na czytaniu — książka leżała na kołdrze. Obudziła ją okrzykiem zgrozy po przeczytaniu tytułu.
— Ty to czytasz, dziewczyno?! — krzyknęła. Takie rzeczy cię zajmują!...
— Nie! proszę pani... nie czytam, przecież śpię. Tak mnie to znudziło.
— Hm... hm... możliwe! Ale skąd masz tę książkę, nieszczęśliwa?!
— Tak... z nieba spadła.
— Nie kłam!... Nic z nieba nie spada, prócz deszczu.
— A manna?...
Przeorysza zaczerwieniła się:
— Pleciesz głupstwa!
— Jakto?... manna nie spadła z nieba? A pani mówiła, że Pismo Święte...
— To nie jest manna! — przerwała przeorysza. Takie książki pochodzą z piekła. Zaraz wytłomacz mi się.
— Ależ, doprawdy, proszę pani. Ktoś przerzucił przez mur, kiedy byłyśmy na przechadzce... I sama widziałam, jak to spadało z nieba.
— Na drugi raz nie podchodź za blisko pod niebo... t. j. pod mur! — poprawiła się przeorysza i zwróciła się do siostry Sylwestry, oddając jej książkę: „Spal to!“
Nazajutrz spóźniła się na poranną modlitwę siostra Sylwestra. Tłomaczyła się zagorzeniem przy paleniu książki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tedy wyjaśnienia Joanny w sprawie książki zgadzają się w głównych rysach z faktami, ale różnią się odcieniem. Podobna zgodność daje się upatrzeć w sprawie obrazu. Joasia nauczyła towarzyszki w czasie spacerów po parku sztuki robienia łuków, nabytej przez nią od chłopców na wsi. Dla wypróbowania tych narzędzi zaprowadziła je do kaplicy i — jak opowiada w pamiętnikach swoich, pisanych w kilka lat po śmierci pani Dubarry, panna Reville, późniejsza pani de Sartines — „Joasia z całą delikatnością zaproponowała nam strzelanie do obrazu św. Sebastjana, jako że ten święty męczennik był już przeszyty wielu strzałami i znajdował w tem osobliwą satysfakcję“. Czyj strzał padł wypadkiem w sąsiedni obraz św. Teresy w istocie było niewiadomo — tedy i tu wyjaśnienia Joasi są słuszne, jednak z szerokiemi zastrzeżeniami, tłomaczącemi oburzenie przeoryszy w skargach przed panem Dumonceau. Jej uniewinnienia się przed przełożoną, że „strzelałyśmy tylko do św. Sebastjana, a św. Teresie nie chciałyśmy krzywdy zrobić“ nie poskutkowały i całą klasę, przyjmującą udział w „uzupełnieniu męczeństwa św. Sebastjana“, jak to określiła panna Reville — skazano na pozbawienie tego dnia czarnej polewki, co wywołało ogólną radość, dobrze zamaskowaną smutkiem skromnych kilkunastu buziaczków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbołała zakazem widzenia się z opiekunem i matką, Joasia ustatkowała się na razie, albo przynajmniej nauczyła się sztuki kłamstwa, w której już celowały jej koleżanki. Wszelako wybuchowy temperament, dyktujący jej coraz nowe figle w rozmiarach, nie dających się ukryć, — już do końca pobytu w klasztorze, oprócz kar dodatkowych, utrzymał tamten zakaz w mocy. Kaprysami swemi sprawiła sporo kłopotów przeoryszy. Sprawiała nawet wrażenie, przywódczyni buntu, wyrażającego się w strajku milczenia w godzinach śpiewania psalmów i w organizacji pospólnego śpiewania kantyczek podczas obiadu głosami, mogącemi zburzyć ponownie miasto Jerycho. Cel osiągnięto: jedzenie poprawiło się znacznie. Było nieprawdą jednak, że Joasia zachęcała do buntu; wyłomu w regulaminie dokonała panna Reville, ponieważ Joasi wszystko gorzej nie smakowało, niż innym.
Wkrótce okazało się, że niepodobna było jej karać, gdyż cała pensja wybuchała lamentem, dochodzącym do ataków histerji, jeżeli jej uczyniono krzywdę. Gotowe były morzyć się głodem, jeżeli ją zamykano. Dokoła uroczej Joasi powstawał kult. Dochodziło nawet do niepożądanych ekscesów: Jacquelina ugryzła Zuzannę za to, że Joasia pocałowała Zuzię trzy razy, a ją tylko dwa; cicha Iwonka podbiła oko gwałtownej Elżbiecie zato, że ta siadła przy Joasi na trawie z lewej strony od serca, gdy to miejsce obiecane było już od tygodnia Iwonie według umówionej kolei. Przeorysza zachodziła głowę z powodu krzyków, dochodzących z głębi parku do jej celi w chwili umartwiania się włosiennicą i leżenia krzyżem, i mnożących się zadrapań na twarzyczkach pupilek. Strofowała nawet za niedozór siostrę Izabellę, ale ta chorowała na śpiączkę pod wpływem świeżego powietrza i nic nie słyszała. Zaś na zmianę dozorczyni przechadzek nie zgadzały się dziewczęta i sama Izabella gotowa była raczej opuścić klasztor, niż pogodzić się z utratą ufności przełożonej do niej na godnie sprawowanym urzędzie. O zakazie spacerów niepodobna było również pomyśleć, bo — jak oświadczono przeoryszy — „Joasia bez powietrza nie wyżyje“, poczem „wszystkie będą musiały umrzeć“.
Życie w schronisku dla dziewcząt, zabezpieczanych od wejścia na drogi niewłaściwe, skomplikowało się zwłaszcza w tym czasie, kiedy Joanna, nieodwiedzana, nie otrzymująca listów od niepiśmiennej matki zarówno, jak i od piśmiennego opiekuna, popadła w rozpacz, że jest opuszczoną, i wyraziła tę rozpacz w całym szeregu szałów wesela.
Mniejsza o to, że pewnego dnia całe zgromadzenie znalazło się na murze klasztornym w pozycji siedzącej, okrakiem, udając Amazonki; zdarzyło się coś gorszego: za przewodem Joasi wszystkie pannice przelazły do sąsiadującego z klasztorem ogrodu pana de Villefort i znikły naraz w krzakach za murem. Obudzona przez gong obiadowy siostra Izabella przybiegła do przeoryszy z wiadomością o cudzie: „dzieci przepadły“. Przeorysza, jakkolwiek wierzyła w cuda, najmniej gotowa była przypuścić, że zostały uniesione żywcem do nieba.
Na szczęście zjawiły się wszystkie z ustami, wymazanemi sokiem pochłoniętych malin; a każda miała zawieszoną na uszach w kształcie kolczyków parę wisienek, kapturki zaś zostały za murem. Przeorysza zagroziła zamknięciem wszystkich dziewcząt na 24 godziny za to, że „stroją się grzesznie w cudzych ogrodach“, lecz udobruchała się, gdy dziewczynki pokornie złożyły przed nią stos swoich klejnotów z zapewnieniem, iż wszystko to się stało tylko na skutek przypuszczenia, że przełożona klasztoru lubi wiśnie. W istocie lubiła je. Pomysł uniewinniający dała Joanna.
Zamiar ukarania „złodziejek“ sparaliżowany został jeszcze jedną okolicznością. Stary i skąpy pan Villefort, odsyłając kapturki, przysłał list z życzeniami, aby „klasztor się zawalił, skoro wychowuje złodziejki“ i nie wypadało pozwolić na to, aby bezbożnik triumfował. Rzecz poszła w zapomnienie pod warunkiem, że wycieczki do ogrodu „ateusza i masona“ zostaną zaniechane.
Przez cały tydzień dziewczęta były niesłychanie miłe, gdyż Joasia wymyśliła regulamin ćwiczenia się w słodyczy: — panowała zgodność, cisza, posłuszeństwo, i powaga. Po tygodniu jednak rozpoczęła się już bez regulaminu orgja chichotu i przeorysza, przedsięwziąwszy znienacka osobistą kontrolę, znalazła całe zbiorowisko, kąpiące się w płytkiej sadzawce na krańcu parku, a w pośrodku Joannę nagą na ośle, wypożyczonym od furtjana bez jego zezwolenia. Osioł grał rolę Akteona, zmienionego w jelenia za podpatrywanie Djany w kąpieli; boginką Djaną była — całkiem zresztą zasłużenie — przedziwnie kształtna Joanna. Wszystko było żywym obrazem naśladującym do złudzenia obraz, wiszący nad łóżkiem w sypialni Fryderyki, dar pana Dumonceau, z wyjątkiem jednego szczegółu: śpiącej pod kasztanem na trawie siostry Petroneli, upojonej żarem lipcowego dnia.
Przeorysza na widok grzesznych ciał uciekła zgorszona. Postanowiła tym razem zamknąć dla przykładu mimo beku koleżanek projektodawczynię żywego obrazu. Joasia przyjęła wyrok, jako słuszny wymiar kary, i zażądała, aby nikt nie śmiał jej żałować, gdyż sama pragnie ekspiacji. Przełożona klasztoru była zachwycona tym aktem skruchy, który rokował przewrót w duszy grzesznicy i całkowitą poprawę na przyszłość. Dała jej gruby bruljon dla spisania spowiedzi swoich grzechów wzorem Św. Franciszka.
Ale nazajutrz rankiem z okna celi, służącej specjalnie za „kozę“, wysypał się na ogród śnieg zarysowanych kartek — a wszystkie przedstawiały przeoryszę gołą, jak Diana; według wyobrażenia Joasi, złożoną z okrutnie śpiczastych kości, z karykaturalnym nosem, w niedozwolony sposób wydłużającym karykaturę rzeczywistego. Nadto niektóre rysunki poprostu przedstawiały przeoryszę, jako kościotrupa, zgrabnie wziętego przez djabła na trójząb i wnoszonego do kotła ze smołą: nieprzyzwoite przeobrażenie Woli Bożej, gotującej oryginałowi za grobem niebo, a nie piekło.
Owe kartki kompromitująco rozlatywały się na wietrze po parku klasztornym, na dziedzińcu, przez mur biegły na ulicę. Złośliwość wichru poniosła je do przeoryszy przez niefortunnie otwarte okno...
Zawezwała do siebie Joasię:
— Nieszczęśliwa! czy wiesz, że po tem, będę musiała cię odesłać do domu?
— O to tylko chodziło! — odparła Joanna. Wyciągnęłam z klasztoru całą korzyść, jaką tylko mogłam. Bardzo dziękuję pani.
I pocałowała ją w rękę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz o świcie furtjan Ireneusz odwoził ją do domu. A raczej prowadził za uzdę opierającego się osiołka, na którym dumnie wyjeżdżała Jeszcze kawał drogi słyszała bek za sobą i, oglądając się, widziała na murze rój dziewczątek, powiewających jej kapturkami...




  1. List przytoczony w tekście jest oryginalny. Pojawił się w druku w serji listów pani Dubarry z pod prasy, Berlińskiej w r. 1780 w oryginale i przedruku nieniemieckim. Dołączony jest do dzieła br. Goncourt‘ów, przez krytykę historyczną uznany za prawdziwy. (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.