<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Rok, dwa, w życiu człowieka, zdaje się bagatelka, a przecież... ile zmian, ile zmian! Przez tak krótki czas weseli mogli posmutniéć, bogaci zubożéć, pełni życia i siły zejść do grobu, a starzy opłakiwać straty...
W ogóle cała atmosfera smutniejszą się stała i wesołe niegdyś miasteczko wpadło w stan odrętwienia.
Pani Kowalska nie roznosiła z taką werwą ploteczek, znajomi gdzieś się zapodzieli, nastała cisza zupełna. Do magazynu mód pani Janowej mało kto zajrzał, bo komu było do strojów?! Biedna wdowa, nie mając zarobku, traciła głowę, komornego nie było zkąd opłacić, a gospodarz naglił tłomacząc się, że na reperacyą domu, na podatki pieniędzy potrzebuje.
Ostatecznie trzeba było magazyn zwinąć, z lokalu parterowego przenieść się na drugie piętro, na boczną, odludną uliczkę. Liczyła pani Janowa na to, że dawne klientki, zawsze dotychczas zadowolone z roboty, znajdą ją i w prywatnem mieszkanku. Przecież, choćby nawet Bóg wie jaki czas nastał, ludzie ubierać się muszą. Każda kobieta sukni, kapelusza, okrycia potrzebuje.
Słodkie złudzenie!
Przyszła czasem, niekiedy, ta lub owa znajoma i dała coś do przerobienia, do zmiany; ze starego chciała miéć nowe i jeszcze narzekała, że drogo, że przerobienie za wiele kosztuje. A i takich interesantek nie było wiele... Magazyn zatrudniał dawniej kilka panien, po kolei, z żalem, płaczem, pocałunkami serdecznemi, pani Janowa odprawiała je. Została wreszcie tylko jedna, ale i dla tej jednej roboty nie było. Rozstała się pani Janowa i z nią, pozostały tylko we dwie z Franią... i miały, pomimo tego dużo czasu. Tak dużo, że pani Janowa mogła po kilka godzin zrzędzić, a Frania płakać, bez żadnego uszczerbku dla roboty.
Dziw doprawdy, co się z tą panią Janową stało. Dawniej wesoła, uśmiechnięta, pogodna, teraz zrobiła się przykra i grymaśna dla wszystkich, a już najbardziej dla Frani, którą za przyczynę wszystkich swych nieszczęść zaczęła uważać.
— Gdyby nie twoje grymasy — mówiła — czy potrzebowałabym dziś męczyć się tak jak się męczę?
— Mamo! mamo! w służbę pójdę — mówiła córka — będę czem chcesz, nie mówię już nauczycielką, ale szwaczką, pokojówką, będę szorowała garnki, myła podłogi, tylko niech mama nie wyrzeka na mnie.
— Dziwna rzecz, sługą chcesz być, a panią nie.
— Nie stworzona jestem na panią, niech mi mama wierzy.
— Proszę, bardzo proszę i dlaczego? Boże! dlaczego? Dla jakiego głupiego, dziecinnego kaprysu!
— O mamo!
— Nie podobał ci się Marcinkowski, bo łysy... ależ nie chcesz pamiętać o tem, że prędzej czy później, każdy taki będzie. To tylko różnica czasu. Znałaś nieboszczyka Kowalskiego?
— No, znałam.
— Łysy był, jak cię z duszy kocham, jak melon był łysy, a trzeba ci wiedziéć, że kiedy się żenił miał czuprynę na podziw. Byłam przecież na ślubie, a jeżeli mi nie wierzysz to poproś pani Kowalskiej, niech ci pokaże jego portret.
— Wierzę mamo, wierzę.
— Więc cóż więcej możesz Marcinkowskiemu zarzucić? Powiesz, że małomówny, ale czy na to kobieta wychodzi zamąż, żeby rozmawiała z mężem? Co, o czem będziesz z nim rozmawiała? Oto dziś na obiad rosół i pieczeń, jutro barszcz i kotlety, pojutrze krupnik i zrazy, to cała rozmowa męża z żoną.
— Zajmująca istotnie.
— Czego chcesz? czy ma klęczyć przed tobą i mówić, że cię kocha, że się zastrzeli, albo powiesi z miłości, że bez ciebie żyć nie może?... Kiedy to wszystko nieprawda. Ani się zastrzeli, ani powiesi, może żyć bez ciebie bardzo wygodnie, może wygodniej niż z tobą, bo nie będzie miał na karku jasnej pani, grymaśnicy, która sama nie wie co chce i do czego dąży.
— Niech więc żyje wygodnie i szczęśliwie sam, niech używa swoich bogactw i dostatków, ja mu nie zazdroszczę.
Pani Janowa rozżalała się coraz bardziej i z każdym dniem przykrzejszą się stawała, z powodu trosk i zmartwień. A tych nie brakło.
Nie było roboty, a więc i dochodów, częstokroć na opędzenie pierwszych potrzeb życia brakowało.
Z początku pani Janowa pozbyła się kilku sztuk kosztowności pozostałych z lepszych jeszcze czasów i sądziła, że za pieniądze z tego źródła otrzymane zdoła przetrzymać czas ciężki, ale pieniądze wyszły a czas się nie zmienił. Duża szafa mahoniowa poszła na łup handlarzy. Pani Janowa opłakała ją rzewnemi łzami. Po szafie przyszła kolej na ładny garnitur mebli, na lustro jedno i drugie, ale utrata tych sprzętów, pamiątek lepszych czasów nie robiła już na biednej wdowie takiego wrażenia. Człowiek ma to w swoim charakterze, że się prędko do wszelkich rozkoszy życia przyzwyczaja.
Szczupłe mieszkanko stawało się coraz bardziej przestronem. Zdawało się, że maleńkie pokoiki dziwnym jakimś sposobem powiększyły się i rozszerzyły. Swobodniej można się było w nich poruszać.
Marcinkowski odwiedził raz panią Janową. Rozejrzał się po kątach, łypnął oczami raz i drugi i zaraz zmiarkował co się święci.
— Tak tu teraz przestrono — rzekł. — Osobliwość! Dawniej to mieszkanie zdawało mi się daleko mniejszem.
— Istotnie — tłomaczyła się pani Janowa — było trochę ciasno, usunęłam więc niepotrzebne graty na strych i teraz jest nam o wiele swobodniej.
— Aha, na strych — powtórzył — czy to aby dobrze, pani dobrodziejko!
— Dlaczego nie ma być dobrze.
— Mogą się meble uszkodzić.
— Stare graty, wysłużone, suche, co im tam będzie!
— Zapewne, ale... zresztą ja tylko ośmieliłem się zwrócić uwagę. Pani dobrodziejka sama najlepiej wie, co meblom szkodzi, a co nie.
Wiedział on doskonale, że meble sprzedane, wiedział który handlarz je kupił i co za nie zapłacił. Cieszył się z tego, że do domu pani Janowej bieda zagląda, bo zdawało mu się, że to go zbliża do celu.
— Dobrze im tak — myślał w duchu — niech się wyprzedadzą do ostatniego stołka, niech nie będą miały wcale co jeść; tem lepiej, tem lepiej spuszczą z tonu, przyjdą same na moje podwórko.
— A gdzież panna Franciszka? — zapytał oglądając się po mieszkaniu i widząc, że nie ma Frani.
— Wyszła po nici.
— Po nici! zawsze po nici, doprawdy panie obie jesteście wzorem pracowitości.
— Trzeba żyć.
— Tak pani dobrodziejko, trzeba żyć. To śliczne, rozumne, powiem nawet mądre słowo w całem znaczeniu. Trzeba żyć! Ha! ha!
— Czemu się pan śmieje?
— Tak, proszę pani, przyszły mi do głowy pewne myśli.
— Naprzykład?
— Nie wiem jakby to powiedziéć. Słyszała pani co o filozofii?
— Słyszałam, ale dobrze nie wiem co to jest.
— I ja także nie wiem, bo przyznam się pani, że po szkolnej drabinie nie piąłem się wysoko. Wolałem bardziej praktyczny kierunek...
— Bardzo słusznie, ale cóż to ma za związek z filozofią?
— Ma i ścisły nawet. Widzi pani dobrodziejka, według mego pojmowania filozofia to niby taka nauka, w której skupiona jest, że tak powiem wszelka mądrość tego świata. Otóż mojem zdaniem cała ta mądrość da się ująć w te właśnie dwa drobne wyrazy „trzeba żyć”. Niech mnie licho porwie jeżeli przedtem co było i po za tem jeżeli co innego jest...
— Mówi pan tak mądrze, że ja nie rozumiem.
— Proszę pani, był czas, że i ja nie rozumiałem, ale od chwili gdy zacząłem pracować u regenta i jak przed oczami mojemi zaczęły się przewijać najrozmaitsze interesa, i najrozmaitsi ludzie, zrozumiałem pani dobrodziejko, że owo „trzeba żyć”, to jest sprężyna, która cały świat porusza. Żeby nie to, najmniejszy nawet akcik nie miałby racyi bytu.
Panna Franciszka powróciła z miasta. Weszła do przedpokoju tak cicho, że nikt nie słyszał, a poznawszy Marcinkowskiego po głosie, zatrzymała się mimowoli.
Rozentuzyazmowany własnem krasomówstwem dependent ciągnął dalej.
— Niech pani tylko uważa. Wykreślmy to mądre orzeczenie „trzeba żyć”, a co będzie światu po trybunale, regentach, adwokatach, powiem nawet po hypotece? Koniec świata, pani dobrodziejko, koniec świata! Wielka szkoda, że nie ma panny Franciszki, i że ona nie słyszy tego co mówimy.
— Masz pan słuszność i ja jestem tego zdania, że córka moja powinna słuchać rozmów ludzi poważnych i rozsądnych.
— Ja też jestem mamo i słyszę — odezwała się panna Franciszka wchodząc.
— Jakże to cudownie! — zawołał Marcinkowski, kłaniając się wchodzącej.
— Cudownie? — zapytała — jakiż to cud się stał? Ja nie wiem o niczem. Mury stoją na swojem miejscu, ludzie chodzą na nogach.
— Zawsze żartobliwa.
— Franiu — rzekła matka tonem wymówki — nie bądźże dzieckiem, tu była rozmowa o bardzo poważnych rzeczach.
— Czy i ja mam do niej należyć?
— Żałowaliśmy, że pani od początku nie było.
— Jeżeli tak, zacznijcie państwo na nowo, gotowa jestem słuchać i budować się.
— Moje dziecko, jesteś trzpiot!
— Mamo kochana, alboż ja wiem czem jestem właściwie? Nieraz łamię sobie głowę nad tem pytaniem napróżno.
— A ja wiem — wtrącił Marcinkowski — jesteś pani najpiękniejsza i najgrymaśniejsza zarazem istota na świecie.
— Więc to było przedmiotem poważnej rozmowy? — zapytała Frania.
— A broń Boże, mówiliśmy o tem jak wielka myśl zawiera się w tych dwóch wyrazach: „trzeba żyć”. Czy pani słyszała kiedy te wyrazy?
— Bardzo często nawet.
— Doprawdy? od kogóż je pani słyszéć mogła?
— Powtarza je każda żydówka sprzedająca jabłka lub pomarańcze. Zdaje się, że to musi być przysłowie.
— Bezwątpienia, i mądre przysłowie.
— Jak dla kogo...
— Dla mnie bardzo rozumne „trzeba żyć” oto cel, który człowiek każdy powinien miéć przed sobą.
— Tak? a czy człowiek nie może sobie powiedziéć, że naprzykład trzeba kochać, trzeba wierzyć, trzeba poświęcać się dla drugich.
— Ha! ha! panno Franciszko, na takich interesach jeszcze się nikt nie dorobił!
— Dorobił!? — rzekła z gorzkim uśmiechem — czyż tylko jedynie i wyłącznie dla dorobku żyjemy? czy po za troską o kawałek chleba, o dobrobyt, czyż nad majątek nie ma już nic na świecie? A, panie, gdyby tak było istotnie, to nie warto byłoby żyć...
— Panno Franciszko — odezwał się szyderczo Marcinkowski — mówi pani pięknie i z przekonaniem...
— Z najgłębszem.
— Wierzę pani, ale to głos młodości i, panie dobrodzieju, że tak powiem niedoświadczenie...
— Słusznie, słusznie — wtrąciła pani Janowa — głos młodości i niedoświadczenia.
— Mamo!
Marcinkowski w dalszym ciągu perorować zaczął.
— Nic dziwnego — rzekł — pani jeszcze taka młodziutka, ha! ha! taka młodziutka, jak naprzykład wyrażając się poetycznie, pączek, że tak powiem, róży... doświadczenie zaś przychodzi z wiekiem, z latami. Gdy pani doczekasz siwych włosów, śmiać się będziesz z tego co panią dziś zachwyca.
— Mogę pana zapewnić, że choćbym żyła Bóg wie jak długo, choćbym była tak stara jak świat, jeszcze nie przestałabym czcić tego co czci jest godne, jeszczebym nie potrafiła zapomniéć, że są szlachetniejsze strony życia, aniżeli uganianie się za groszem...
— Wymownego miała pani nauczyciela.
— Nauczyciela żadnego nie potrzebowałam, panie.
— A przecież to co pani mówiła przed chwilą on nieraz powtarzał, zdaje mi się, że słyszę jeszcze jego głos...
— Czyj? o kim pan mówisz?
— Wiesz pani dobrze o kim... o tym co poszedł guza szukać i wiatr w polu gonić. Ha! ha! i cóż ma z tego? gdzie jest? czy tu kiedy powróci? Jak szuler zapalony, postawił wszystko na jedną kartę i... przegrał. Dobrze mu tak! bardzo dobrze!
Panna Franciszka zerwała się z krzesła. Twarz jej pokryła się gorącym rumieńcem, oczy błysnęły ogniem oburzenia, gniewu i pogardy.
— Panie! — rzekła z mocą — to nieszlachetnie szarpać nieobecnego, który obronić się nie może. Gdyby tu był, nie śmiałbyś pan odzywać się w ten sposób, nie odważyłbyś się szydzić z niego.
— Franiu, Franeczko, co to? co ty mówisz!
— O tak! on potrafiłby nakazać panu milczenie.
— Pani!
— Franiu!
— Nie mamo, nic mnie nie powstrzyma od wypowiedzenia prawdy. Niechże ten pan dowie się raz, że lżyć tego, który się bronić nie może, to nikczemność!
Rzekłszy to Frania, wybiegła z pokoju... i dała folgę łzom wezbranym. Rozpłakała się głośno, spazmatycznie, jak dziecko.
Pani Janowa nie wiedziała jak ma gościa swego przepraszać.
— Wybacz pan — mówiła — wybacz, bardzo proszę... Frania chora jest, rozdrażniona, to nerwy... doktor powiada, że nerwy rozstrojone, alboż ja wiem? Ja nic nie wiem co się dzieje, nic nie rozumiem i jestem jak przybita.. cios uderza za ciosem, wszystko na opak, wszystko inaczej.
— O pani dobrodziejko, ktoby na takie bagatelki zważał?! Ja jestem człowiek spokojny, nie unoszę się, potrafię wyrozumiéć, że nerwy to są nerwy, a kaprys młodej panienki to kaprys...
— Jesteś pan bardzo dobry i szlachetny.
— No tak, proszę pani, ostatecznie wiem, że mam do czynienia z kobietą prawie tak jak z dzieckiem. Nazwała mnie poprostu nikczemnikiem, przebaczam... o! gdyby mi to powiedział mężczyzna wiedziałbym co zrobić.
— Wiem, wiem... panowie w takich razach życie stawiacie na kartę.
— Życie?
— Tak... pojedynki.
— A no prawda, ale to zależy od poglądu; jabym tam się nie strzelał, bom nie głupi życia narażać, ale zaskarżyłbym, proszę pani, do sądu i mordował, panie dobrodzieju, przez wszystkie instancye. Niechby wiedział śmiałek, że ludzi nie można bezkarnie poniewierać. Wracając jednak do tego co się stało, jestem zdania, że wobec rozdrażnienia jakiemu panna Franciszka chwilowo, bo najmocniej jestem przekonany, że tylko chwilowo, uległa, najlepiej uczynię, gdy się dyskretnie cofnę.
— Jesteś pan niezmiernie wyrozumiały.
— To mój obowiązek — rzekł nakładając rękawiczki — obowiązek, a nawet poniekąd potrzeba serca. Serce mam gołębie, pani Kowalska to może poświadczyć!
— Sama widzę, że pan jesteś człowiek bez żółci.
— Staram się, staram.... a teraz żegnam panią dobrodziejkę. Wymknę się cichaczem przez przedpokój, żeby mnie panna Franciszka nie widziała. Niech się wypłacze i wyzłości, to jej ulży.
— Delikatność pańska jest godna podziwienia.
— O! cóż znowu?! Najzwyczajniejsza rzecz na świecie. Żegnam panią dobrodziejkę, do nóżek upadam, żegnam.
— Na długo?
— Będę się starał, w jak najkrótszym czasie złożyć pani dobrodziejce moje uszanowanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.