Panna Franciszka/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna Franciszka |
Podtytuł | Obrazek z życia |
Pochodzenie | „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24 |
Redaktor | Jan Kanty Gregorowicz |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przy ulicy Miodowej w Warszawie, była a może i jest jeszcze restauracyjka, brudna, ciemna, pełna dymu z papierosów i cygar. Gromadzą się w niej goście nie wyborowi, ale liczni, zwłaszcza w godzinach przedobiadowych, a najbardziej między jedenastą z rana, a trzecią; wtedy trudno w niej wolne miejsce znaleźć.
Wszystkie stoliki zajęte, przy każdym dwóch lub kilku ludzi rozmawiających cicho, szeptem, albo też kłucących się zawzięcie.
Co jest charakterystyczne, że w owej restauracyi nikt o jedzeniu nie myśli. Nie słychać brzęku talerzy, natomiast kieliszków z wódką i kufli z piwem służba nie może nastarczyć.
Nikt tu nie przychodzi na jedzenie, lecz na naradę, a że nie wypada nie dać nic utargować gospodarzowi, więc pije.
Schodzą się tam pokątni doradzcy, faktorzy i różne zagadkowe osobistości, których jedynem zatrudnieniem jest wystawanie przed sądem, węszenie po korytarzach hypoteki, podedrzwiami kancelaryj regentów.
W owej restauracyi obrabiane bywały zazwyczaj takie interesa, które nie dałyby się załatwić jawnie w kancelaryi prawdziwego adwokata lub regenta.
Tumaniono tu chłopów i kolonistów, lokowano drobniejsze sumki na nieistniejące hypoteki, dyskontowano weksle małoletnich, cedowano należności, których wartość znaczyła tyle co nic, operowano ze świadomością fałszowanemi podpisami ojców i matek, o których wiedziano, że nie zechcą gubić lekkomyślnego synka, faktorowano, facyendowano, wyszukiwano rządzców i kasyerów z kaucyami.
Wielkie miasto, jak wielka rzeka, ma swoje męty.
Jednego dnia, na jesieni, do owej restauracyjki wszedł pan Marcinkowski.
Dzień był pochmurny, padał drobny deszczyk, w ciemnej knajpce zapalono gaz bo inaczej nie byłoby można nic widziéć.
Marcinkowski usiadł przy małym stoliczku, kazał sobie podać kufel piwa, zapalił cygaro i z niepokojem ciągle ku drzwiom spoglądał.
Po chwili wszedł żydek, z czarną bródką, sprytnemi oczami, w zaszarganym chałacie i zbliżył się do stolika, przy którym siedział nasz znajomy.
— No i cóż? — zapytał Marcinkowski — znalazłeś?
— Znalazłem...
— Gdzież?
— Aj, aż na Starem Mieście. Mieszka u szewca. Co ja się nalatałem! już nóg nie czuję. Na moje sumienie.
— Numer?
— Przepraszam pana, ja potrzebuję wpierw dostać rubla.
— Nie wierzysz?
— Co ja winien? teraz takie czasy. Brat bratu nie wierzy, a ja pana mam honor pierwszy raz w mojem życiu oglądać.
— Mądryś ty, ale i ja nie głupi. Nie dam rubla, aż go zobaczę.
— Ma pan recht, ja sam tak miarkowałem. Pan da rubla i ja go zaraz przyprowadzę, on jest na ulicy. Pan się boi? Za co się pan boi? Mnie tu wszyscy znają, gospodarz mnie też zna.
— A nie łżesz?
— Fe, co pan mówi? w naszym procederze też jest uczciwość...
— Masz — rzekł Marcinkowski, dając żydowi podarty papierek.
— Dziękuję, za minutkę pan go zobaczy.
Z temi słowy żydek wybiegł, a za chwilę powrócił, prowadząc za sobą młodego człowieka w zniszczonym, wyszarzanym paltocie.
— Czy ten sam? — zapytał żydek.
— Ten — odrzekł pan Marcinkowski — dziękuję.
— Polecam się łaskawej pamięci — rzekł żyd cofając się.
Młody człowiek z drwiącym uśmiechem na ustach, patrzył na Marcinkowskiego.
— Szanowny kolega — rzekł — raczył mnie szukać?
— Kosztowało mnie to rubla.
— Phi! nie wiedziałem, że aż tyle warta jest przyjemność oglądania mego oblicza. Żebym miał więcej takich amatorów, tobym się od jutra zaczął pokazywać za biletami, jak nieboszczka miss Pastrana.
— Szukałem cię u adwokata, u którego pracowałeś dawniej, ale w tym domu już nie ma kancelaryi.
— Czy szanowny kolega przyjeżdża z księżyca?
— Cóż za głupie pytanie?
— Nie bardzo. Wiesz przecież co się działo przez dwa lata, jakie wszędzie są zmiany.
— Wiem, siadaj.
— Niby do czego?
— Jakto?
— Bo jeżeli do piwa to nie. Jestem jeszcze na czczo i prawdopodobnie byłbym tak do wieczora, gdyby nie ów pan z prowincyi, o którym mówił żydek, że ma do mnie pilny i ważny interes.
— Więc cóż?
— A to, że ja mam zwyczaj przyjmować interesantów dopiero po obiedzie; ma się rozumiéć, o ile ci interesanci kupią mi obiad.
— A jeżeli ja nie mam do tego skłonności?
— W takim razie pożegnam pana... bywaj zdrów i niech ci się dobrze powodzi.
— Czekaj.
— Aha... wchodzimy na drogę komplanacyi, to dobrze.
— Ile kosztuje obiad w tej norze?
— Zapytaj o to tej pięknej blondynki. Możesz jej mówić po imieniu, zowie się Michalinka, znam ją jak zły grosz.
— Ale ja pytam ciebie.
— Bądź spokojny o swoje kapitały, tu nie drogo. Knajpa ośmnastego rzędu. Czy mogę dysponować na rachunek zamożnego jurysty z prowincyi?
— O tyle o ile, ma się rozumiéć.
— Na dwie osoby?
— Dobrze... przecież i ja muszę także coś zjeść.
— Ślicznie, czcigodny kapitalisto. Obiad jest fundamentem życia, jak powiedział pewien mędrzec, który nigdy obiadów nie jadał, z drugiej zaś strony...
— Nie pleć — rzekł Marcinkowski — każ dawać jeść i przystąpmy do interesu.
Młody człowiek stuknął w stół laską.
— Hej! Michalinko, panno Michalino! prosimy.
— Co panowie każą?
— Moje ty śliczności, mój kufelku kryształowy, aniołku od piwa...
— Obejdzie się bez zawracania głowy. Co mam panom podać?
— Dwa obiady, rusałko, dwa obiady, dla mnie i dla mego przyjaciela, bogatego kapitalisty z prowincyi.
— Cicho bądź — rzekł zniecierpliwiony Marcinkowski.
— Ten pan — ciągnął dalej młody człowiek — łączy w sobie bogactwa Krezusa ze skromnością fiołka i żąda żeby był obiad obfity, wykwintny i tani.
— Po czemu od osoby — zapytał Marcinkowski.
— Po dwa, proszę pana.
— To dobrze, byle tylko prędzej. Tu drogie życie w Warszawie.
— Michalinko! — zawołał młody człowiek na odchodzącą dziewczynę.
— Co pan sobie życzy?
— Uważasz, wiedz o tem, że dlatego nie poszliśmy na obiad do Stępkowskiego, że ten pan zamożny z prowincyi, słysząc bardzo wiele o twej piękności zapragnął zobaczyć cię.
— Eh...
— Wiesz co — rzekł Marcinkowski — mielesz językiem, jak przekupka, z takiem usposobieniem nigdy do niczego nie dojdziesz.
— Szanowny kolego, zwracam twoją uwagę, że ja już doszedłem tam, gdzie ty nigdy nie dojdziesz. Mieszkam u szewca na poddaszu, chodzę w wytartem ubraniu... a jadam obiady, tylko w takich uroczystych dniach, jak naprzykład dziś.
— Hm... hm... przez te dwa lata dyabelnie się czasy popsuły.
— Dziękuj Bogu, że żyjesz, kochanie.
— No tak, tak — mruknął Marcinkowski — chcąc na inny przedmiot zwrócić rozmowę — jakoś tej panny Michalinki nie widać.
— Powiem jej, żeś się stęsknił za nią, przez tak krótki czas.
— Jesteś waryat. Powiedz, proszę cię...
— Słucham.
— Cóż ten stary dziwak, którego...
— A przepraszam bardzo, to jest interes...
— Umyślnie cię szukałem przecież, żeby o nim pomówić.
— Po obiedzie, po obiedzie, przedtem nic, nie wyciśniesz ze mnie ani jednego słowa. Jestem na czczo. Jeżeli ci się nudzi, to możemy rozmawiać o polityce.
— Nie wdaję się w takie rozmowy z zasady. Rozumiesz nie dla czego innego tylko z zasady.
— To o kobietach.
— Jestem na to za poważny, jak widzisz.
— W takim razie siedźmy cicho i patrzmy sobie w oczy. Wiesz co, że ty masz dyabelnie przebiegłe oczy.
— Co ci do tego!
— Zapewne, że nic, powiedziałem tak sobie nawiasowo... ale otóż i Michalinka z obiadem. Przepraszam cię zacny amfitryonie, ale racz teraz rozmawiać sam z sobą, ja się pożywiam.
Rzekłszy to zabrał się do jedzenia.
Milczeli. Dziewczyna sprzątała jedne talerze, przynosiła drugie, wreszcie przy końcu obiadu Marcinkowski zrobił towarzyszowi swemu uwagę:
— Zjadłeś prawie cały bochenek chleba, może ci zaszkodzić.
— Nie lękaj się, to moja zasada... bo trzeba ci wiedziéć, że ja mam takie zasady. Teraz naprzykład będę pił piwo...
— Po co?
— Bo mam pragnienie. Michalinko! bogaty pan z prowincyi dysponuje piwo!
— W tej chwili.
— Zanadto sobie pozwalasz.
— Doprawdy?
— Tak, i proszę cię, przestań mnie nazywać bogatym panem z prowincyi.
— Wstydzisz się?
— Złodziei pełno, na każdym kroku — rzekł szeptem prawie stary kawaler — mogę być narażony licho wie na co!
— Racya, od tej chwili będę cię nazywał ubogim właścicielem kopalni dyamentów z wyspy Ceylon. Nawet w tej staroświeckiej algierce wyglądasz jak cudzoziemiec.
— Nie błaznuj że, dość już tego. Zjadłeś obiad z bochenkiem chleba, opiłeś się piwa jak bąk, teraz więc przestań pleść trzy po trzy i odpowiadaj na moje pytania.
— Słucham pana.
— Kiedy byłem u ciebie po raz ostatni, przyrzekłeś mi, że będziesz miał ciągle na oku pewnego starego dziwaka, który miał kapitały deponowane w banku... i że będziesz mi o nim donosił. Oprócz jednego listu nie miałem żadnej wiadomości.
— Bardzo naturalnie.
— Przeciwnie, kto nie dopełnia zobowiązań...
— Prawie przez cały rok nie byłem w Warszawie.
— A gdzieżeś bywał?
— Co ci w to wchodzić, nie byłem i dość. Co się zaś tyczy dziwaka, sądziłem, że skoro cię on tak bardzo interesuje, przyjedziesz do Warszawy sam i...
— Nie przyjechałem, nie mogłem, nie każdy czas sprzyja podróżom. Więc ostatecznie o starym nic nie wiesz! W takim razie po co wydałem rubla na poszukiwania i po co kupiłem ci obiad.
— Nie lękaj się, kapitał jaki wydałeś nie jest zmarnowany.
— Więc wiesz?
— Wiem wszystko. Kiedy wróciłem do Warszawy, mieszkał dziad w Alejach, ale później przeniósł się na Stare Miasto, gdyż zdawało mu się, że tam będzie bezpieczniej.
— A gdzież obecnie mieszka?
— Na Powązkach... któraś linia i jakiś numer, mam zanotowane w domu.
— Gdzież jest ta ulica?
— Właściwie to nie jest ulica, to cmentarz.
— Umarł! — wrzasnął Marcinkowski, zrywając się ze stołka.
— Cóż w tem dziwnego, że człowiek wiekowy i schorowany umarł. Dziwiłbym się raczej, gdyby żył aż dotąd.
— Jak dawno się to stało?
— Temu trzy miesiące.
— Dlaczego nie doniosłeś mi o tem?
— Czy ja mogłem wiedziéć, że żyjesz i że cię ta sprawa jeszcze obchodzi.
— A pieniądze, pieniądze... co się stało z pieniędzmi?
— Zapewne muszą gdzieś być.
— Były deponowane w banku, więc niezawodnie tam są.
— Niezawodnie nie ma ich tam — odrzekł drwiąco młody człowiek.
— Któż je podniósł. Kto miał prawo?
— Sam właściciel, miał przecież najzupełniejsze prawo. Sam złożył, sam odebrał.
— To nie sposób, nie sposób, niepodobieństwo — mruczał Marcinkowski, a na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
Młody człowiek przyglądał mu się bacznie.
— Tak, tak — rzekł — pieniądze podniesione, możesz się przekonać, idź do banku i sprawdź.
— Chyba więc stary kupił co przed śmiercią, dom, albo dobra?
— Mogę cię zapewnić, że nic nie kupił. Wmówili w niego, że czasy niepewne, że z bankiem może się stać licho wie co, że daleko lepiej będzie zaszyć listy w poduszkę.
— W poduszkę! żeby ich dyabli...
— Tak, zaszyć w poduszkę i trzymać pod głową. Tak też zrobił, sądząc, że czyni najlepiej i najmądrzej.
Marcinkowski wpadał w wściekłość.
— Ah! więc wszystko stracone! — zawołał.
— To zależy.
— Zależy? Coś ty powiedział? Powtórz! Zależy, a więc są jakieś ślady, dowody, jakaś nitka, po której...
— Po której, mojem zdaniem, możnaby dojść do kłębka. Wprawdzie dotychczas kłębek ten mógł się cokolwiek zmniejszyć, ale zawsze, sądzę, że opłaciłoby się za tem pochodzić.
— Powiedzże mi co wiesz? co wiesz? Słuchaj, byłeś zawsze dobry chłopak i poczciwy koleżka.
— Hm, zapewne. Wiem ja i to i owo, ale przedewszystkiem jakiż ciebie stosunek łączył z nieboszczykiem... Pokrewieństwo?
— Tak, tak i bardzo blizkie nawet.
— Szczególna rzecz.
— Co?
— Ty, taki prawnik, taki przewidujący człowiek, mając bogatego a bezdzietnego krewnego nie pilnowałeś go, nie bywałeś u niego nigdy.
— To uważasz, że tak powiem, jest tajemnica rodzinna.
— Kręcisz, kręcisz, kochanie, ale cóż mi do tego. Chcesz, dochódź, nie chcesz, nie dochódź, jak ci się podoba. Ja nie jestem w tem interesowany. Dziękuję ci za pamięć, za obiad i bywaj zdrów.
— Odchodzisz?
— Nie chcę ci czasu zabierać.
— Ależ ja cię nie puszczę. Jeżeli wiesz cokolwiek, jeżeli masz jakie ślady, wskazówki...
— Jakbyś wiedział że mam.
— Więc daj mi je.
— Zabawny z ciebie człowiek! Czy wyobrażasz sobie, że jestem tak głupi, żebym taką rzecz oddał za darmo, zwłaszcza teraz mrąc prawie z głodu?
— Zapłacę ile żądasz.
— Pomówimy o tem, kochany panie Marcinkowski, pomówimy porządnie.
— Dobrze, mówmy.
— Ale nie tutaj. Tu za dużo ludzi.
— Więc gdzie?
— U ciebie w hotelu, albo u mnie, to jest właściwie nie u mnie, tylko u szewca na poddaszu.
— Wolę w hotelu.
— Zgoda. Idziemy zatem, gdzież stoisz?
— Na Dziekance.
— To ślicznie. Zdaje mi się, że tam na dole dostanie kawy i ciasta. Każesz przynieść porcyę, bo po tym głupim obiadku, jestem jeszcze bardziej głodny niż przedtem. Zaostrzył mi się apetyt.
— Wilk chyba jesteś?
— Być może... podobno miałem wilkołaka w familii...
— Sam jesteś wilkołak — mruknął Marcinkowski niechętnie.
Weszli do małej brudnej stancyjki, która z powodu niepogody wydawała się jeszcze bardziej posępna. W kącie łóżko stało, pod oknem stoliczek, przy nim dwa krzesła, to było całe umeblowanie.
Młody człowiek, wszedłszy do stancyi, gwałtownie zaczął szarpać za dzwonek.
— Czegóż tak alarmujesz? — spytał Marcinkowski.
— Każę kawy przynieść.
— Dałbyś pokój żartom, mówmy lepiej o interesie.
— Bardzo ślicznie, otóż przedewszystkiem chciej wiedziéć, że przy interesie trzeba się posilać, to sine qua non, jeżeli rozumiesz po łacinie.
— A no, jedz, jedz, pęknij nawet!
— Jakbym pękł, straciłbyś nitkę po której można dojść do kłębka.
— Czy aby można?!
— Jak dwa a dwa cztery. Słuchaj i uważaj.
— Ma się rozumiéć, że słucham, tyle czasu już na to straciłem, trzymasz mnie jak na rozżarzonych węglach.
— Zdejmę cię z nich, zdejmę zaraz, mój panie. Otóż, jak się zaczęły różne niepokoje w kraju, starowina się zląkł; drżał o swoje życie, a bardziej jeszcze o pieniądze, gdyż był, jak ci wiadomo, skąpy. Znalazł też sobie przyjaciela.
— Kogo? jak się nazywał ten przyjaciel?
— A nie, kochany panie Marcinkowski, mogę za marny poczęstunek, za podziękowanie opowiedziéć ci ciekawą historyę, ale co się tyczy nazwisk, adresów, ewentualnie jakichś dowodów, to... bez układu, bez honoraryum, słówka nie pisnę.
— Ależ.
— Bądź łaskaw nie przerywaj. Otóż, jak mi wiadomo, przyjaciel doradził staremu, żeby się przeniósł na Stare Miasto, żeby pieniądze z banku podniósł i żeby je zaszył w poduszkę. Odwiedzał dziada codzień ten przyjaciel, fundował mu wino, miał starania o jego bieliźnie i pościeli...
— Aha!
— Może i aha, bo żona owego przyjaciela przychodziła co tydzień z węzełkiem bielizny i podczas gdy panowie w jednym pokoiku palili cygara i rozmawiali o polityce, ona w drugim porządkowała. Mogę cię zapewnić, że stary nigdy nie miał takiej wygody i takiej opieki. Porządni ludzie, słowo daję!
— Dalej, co dalej?
— Wszystko dobrze, nareszcie stary zachorował. Miał opiekę najlepszą, dozór, doktora dwa razy na dzień, lekarstwa, słowem wszystko co potrzeba na to, żeby człowiek mógł umrzéć wygodnie, na swojem własnem, bialutkiem, czysto usłanem łóżku. Tak się też i stało. Pomyśleli nawet o jego duszy i chociaż był już nieprzytomny, sprowadzili księdza, który dał mu ostatnie olejem świętym namaszczenie. Jak umarł, natychmiast zawiadomili kogo należało, opieczętowali ruchomości, zrobili spis inwentarza, bardzo porządnie, z zachowaniem wszelkich form.
— A pieniądze?! któż zabrał pieniądze?!
— Nie było ich wiele.
— Co?
— Trzysta kilkadziesiąt rubli w gotowiźnie, kilkanaście sztuk monet złotych i srebrnych, liche meble, trochę garderoby przedpotopowego fasonu, ot i wszystko.
— Wszystko? To fałsz! to nieprawda!
— Stoi czarno na białem w spisie inwentarza.
— I cóż z tem zrobili?
— Jak najpiękniej, według ostatniej woli nieboszczyka.
— Co? według ostatniej woli? więc był testament?
— Był.
— Jaki? czy wiesz jaki?!
— Wiem, wiem; własnoręczny, murowany testament, z datą jak się należy, w najlepszej formie. Nieboszczyk przeznaczył swoje mienie na pokrycie kosztów kuracyi i pogrzebu, a resztę polecił rozdać ubogim. Wolę tą wykonano jak najsumienniej. Pogrzeb był bardzo przyzwoity, karawan czterokonny, kilku księży, żałobnicy, pochodnie, grób murowany na Powązkach, nabożeństwo. Przyjaciel się wszystkiem zajmował.
— A potem? potem?
— Cóż miało być potem, wywietrzyli mieszkanie, odmalowali ściany i wprowadził się nowy lokator.
— Nie udawaj głupiego, proszę cię i mów porządnie.
— Bah! czyż ci jeszcze mało powiedziałem... w gardle mi zaschło.
Marcinkowski stuknął się palcem w czoło... przyszła mu myśl, genialna jak sądził. Zrobił minę bardzo uprzejmą i rzekł do swego towarzysza.
— Słuchajno mój drogi, powiadasz, że ci w gardle zaschło?
— Zapewne...
— Możebyśmy się tak... panie dobrodzieju... możebyśmy się czego napili, hę?
— A dobrze, tu mają piwo wcale niezłe.
— Co tam piwo! ktoby piwo pił?! Coś lepszego, naprzykład... buteleczkę wina, ale dobrego, jak uważasz, co?
— Jak twoja wola.
— Mówisz tak jakbyś wina nie lubił, a może myślisz, że ja skąpy, nie potrafię się zdobyć na coś porządnego... hę?
— Nic nie myślę, dziwię się tylko...
— No, żebyś się nie dziwił, poślij po dobre winko, tak za dukacika butelkę, oto trzy ruble. Powiedz numerowemu, gdzie ma kupić, bo ty wszystkie sklepy doskonale znasz.
Po kwadransie butelka zjawiła się na stole.
— Śliczne winko — mówił Marcinkowski — przypuszczam, że ów przyjaciel nieboszczyka mego kuzyna, zapewne gorszego nie pija?
— Według mego zdania pija dużo lepsze.
— Więc to człowiek zamożny?
— Bardzo... przed kilkoma laty biedaczysko był, ledwie że mu na życie wystarczało, chociaż z pozoru niktby tego nie przypuszczał. Udawał zawsze, że ma jakieś korzystne interesa, blagował trochę. Teraz już nie blaguje, kupił sobie mająteczek na wsi, dom w Warszawie, podobno obraca pieniędzmi.
— Aha! fundusze ma jawne?
— Przynajmniej w znacznej części.
— Na czyje imię uregulowana hypoteka tego mająteczku i domu.
— To nie należy do mego opowiadania.
— Ja też nie nalegam, nie chcesz powiedziéć to nie mów, pij wino bo dobre. Znawca jesteś, wiedziałeś co kupić. Szczególna rzecz jednak, czy nie zgłaszał się nikt z krewnych, nie dowiadywał, nie śledził?
— Żywego ducha nie było.
— Prawda, co ja też mówię! Z tego co mi opowiadasz, przekonywam się, że przyjaciel ślicznie wszystko urządził, żadnego dowodu, żadnego śladu, nic, nic. Szkoda byłoby kosztów na dochodzenie.
— To także względne.
— Względne mówisz... Hm... być może. Pijże, proszę cię.
— Źle nalewasz, sam wypiłeś zaledwie pół kieliszka, a mnie każesz pić już czwarty.
— Jestem szczery i jak się rozchodzę, to lubię przyjaciela ufetować. Nie ma co jednak, tamten się nie źle urządził, słowo daję!
— Przeciwnie, ja sądzę, że urządził się bardzo głupio.
— Eh... w czem widzisz słabą stronę.
— Naprzód żyje pewna istota, która by coś mogła o tem powiedziéć.
— Powiernica? sługa? co?
— Dajmy na to, że dla ciebie będzie się nazywała X.
— Cóż to znaczy?
— Jeżeli cię uczono algebry, to wiesz zapewne, że X znaczy niewiadoma.
— Zawsze żarty się ciebie trzymają, ciągłe żarty, ja z tobą jestem jak przyjaciel... a ty...
— A ja jak kupiec mogący miéć coś do sprzedania. Nie dziw się, przeszedłem ciężkie chwile, straszne koleje... straciłem zdrowie, zajęcia nie mam, ale co cię to ma obchodzić. Są rachunki i własnoręczne notatki nieboszczyka, są w miejscu pewnem.
— Gdzie?
— Powiem ci, są u mnie. Wpadły w moje ręce przypadkiem, kiedy mnie wypuszczono z za kraty.
— Siedziałeś?
— Nie ja jeden, mój przyjacielu... Otóż o całym przebiegu tej sprawy dowiedziałem się niedawno... przypadkiem. Gdym natrafił na ślad, gdy uważasz, rozjaśniła się przedemną cała sytuacya, postanowiłem sobie zebrać wszystkie poszlaki, jakie będzie można.
— Dla mnie? jakiś ty jednak poczciwy chłopak. Słuchaj, ja jeszcze poszlę po butelkę wina.
— Szkoda pieniędzy, nie spoisz mnie, mam bardzo mocną głowę.
— Jak chcesz, ale na cóż ci te dowody?
— Ha! ha! zabawny jesteś, kochany kolego i kapitalisto z prowincyi, zabawny doprawdy. Rzecz jasna, że pójdę do owego „przyjaciela” i sprzedam mu je. Nie będzie się bardzo targował, bo pieniążki lubi, a z kryminałem nie chce zapewne miéć do czynienia.
— A jeżeli dowody nic nie znaczą i „przyjaciel” wyrzuci cię za drzwi.
— W takim razie udam się do sukcesorów nieboszczyka.
— Kiedy ich nie ma, oprócz mnie.
— Nie kłam, drogi przyjacielu, trzeba ci wiedziéć, że jak ja biorę się do interesu, to przedewszystkiem lubię go porządnie wystudyować. Otóż przedewszystkiem muszę ci powiedziéć, że ty jesteś taki krewny nieboszczyka, jak i mój, od Adama i Ewy, że właściwie jest tylko jedna sukcesorka, którą ty znasz, chociaż się zapierasz; że ty, ale to już moje osobiste przypuszczenie, musiałeś ją oplątać w różne sieci, żeby majątek starego capnąć. Przeszkodziły ci burzliwe czasy, bałeś się wyścibić głowy ze swojej nory, a tymczasem stary umarł i doskonały, pracowicie obmyślany interes z rąk ci się wymyka. Tumanisz mnie aniołku, częstujesz, choć później będziesz opłakiwał przez trzy dni ten wydatek, ale w pole mnie nie wyprowadzisz. Znam cię doskonale i w twoim własnym interesie radzę, abyś grał ze mną w odkryte karty, to cię prędzej doprowadzi do celu...
Marcinkowski gryzł paznokcie ze złości, nareszcie zerwał się nagle z krzesła, zamknął drzwi na klucz i ochrypłym głosem zawołał:
— Jakie są twoje żądania, co chcesz?
— Co ja chcę? owszem powiem co chcę, tylko nie nacieraj tak ostro. Oczy ci błyszczą jak kotowi, zaczerwieniłeś się. Fe! kolego, kto widział żeby się tak zapalać? Możesz dostać z takiego wzruszenia apopleksyi...
— Dostań jej ty wpierwej!
— Nie unoś się, bądź zimny. Ja drogo nie żądam. Wypruj z kieszeni liścik zastawny ziemski, litera A. wiesz, taki najpiękniejszy, z arkuszem kuponowym.
— Zwaryowałeś!
— Jestem przy najzdrowszych zmysłach.
— Nie dam tyle.
— Jak ci się podoba.
— Gdybym choć te dokumenty widział, miał je w ręku, ocenił co są warte.
— Nie pokażę, dopóki nie zapłacisz. Dopiero jak schowam pieniądze do kieszeni, wtenczas pogadamy.
— Nie wierzysz mi?! Słowo uczciwości daję, mało ci? więc słowo honoru, a to przecież wielkie słowo.
— Tak niewielkie, że nawet żaden szewc na świecie nie zrobiłby mi za nie pary butów.
— Słuchaj, a jeżeli ja nie mam tyle pieniędzy...
— Fałsz; masz znacznie więcej. Uchodzisz za bardzo bogatego człowieka. Wszyscy o tem wiedzą.
— Dajmy na to; ale mogę nie miéć przy sobie. Przecież wiesz o tem, że kto ma jaki kapitalik to go w kieszeni nie nosi.
— To pojedź do domu i przywieź.
— Dobrze. Pojadę i przywiozę za tydzień, ale warunek, że przez ten czas nie będziesz wchodził w pertraktacye z inną stroną.
— To zależy...
— Od czego, u kroć sto tysięcy!
— Zimnej krwi, kochany panie, zimnej krwi. Czekanie zależy od zadatku. Ja jestem, jak widzisz, biedak wynędzniały, wygłodniały, prawie obdarty, więc zobowiązywać się do czekania nie mogę. Zrobię z tobą to dobrze, trafi się co innego, zrobię z innym.
— Z przykrością widzę, że mi nie ufasz; zobowiązanie moralne przecież znaczy więcej niż zadatek.
— Ha! ha! — rozśmiał się młody człowiek — szanowny przyjacielu, czyż między nami, którzy w tej chwili popełniamy grubą podłość, może być mowa o moralności? Po co te żarty. Nazywajmy się lepiej po imieniu, jesteśmy dwaj łotrzy, ja z nędzy, ty... z chciwości.
— Bezczelny!
— Ale szczery. Nie udaję człowieka honoru, skoro popełniam niegodziwość, a o honorze twoim mniej jeszcze trzymam niż o własnym. Takie jest moje przekonanie.
— Skończmy tę rozmowę, która zamiast dotyczéć interesu, składa się z samych obelg. Ile chcesz zadatku?
— Dwieście.
— Dam pięćdziesiąt.
— Nie wezmę.
— Sto?
— Nie wezmę.
— Nie dam nic i niech cię...
— Jak wola pańska, bądź pan zdrów, życzę powodzenia w interesach i szczęścia w miłości.
— Czekaj... nie odchodź!
— Byle nie długo, bo nie mam czasu. Najadłszy się z twojej łaski, chcę trochę pochodzić. Doktorzy zalecają mi ruch na świeżem powietrzu, a ponieważ to kuracya nie kosztowna, więc pozwalam sobie na ten zbytek.
— Słuchaj! dam ci sto pięćdziesiąt i żebyś krwawemi łzami płakał więcej nie dostaniesz.
— Nie będę wcale płakał. Do widzenia.
— Masz chciwcze! masz co chcesz!
— Całe dwieście?
— Całe... rozbójniku!
Drżącemi z gniewu i skąpstwa rękami, Marcinkowski wydobył z kieszeni pugilares, a odwróciwszy się do kąta, wydobył dwa sturublowe banknoty i na stół je rzucił.
— Bierz, nasyć się!...
Młody człowiek wziął pieniądze, popatrzył na nie przez chwilę i rzekł:
— Teraz powiedziéć mogę, jak ongi rzymski imperator Tytus: „Diem non perdidi”. Słyszałeś kiedy o nim? bardzo porządny to był obywatel...
— Jabym wolał usłyszyć jaką mi dajesz gwarancyę, że dotrzymasz przyrzeczenia?
— Taką samą jak ty mnie co do owego listu litera A, a jeżeli ci to nie wystarcza, to możemy sobie wzajemnie dać słowo honoru, z czego się wszyscy dyabli w piekle serdecznie uśmieją. Jak myślisz, wartoby im zrobić tę przyjemność.
— Dość tego. Za tydzień przyjadę, zatrzymam się w tym samym zajeździe i czekać będę na ciebie.
— Prześlicznie! a dokąd jedziesz? jeśli wolno zapytać.
— Dokąd-że mam jechać? do domu po pieniądze.
— Powiedz to komu innemu, ale nie mnie, kochany przyjacielu... Pieniądze masz, jeździć po nie nie potrzebujesz. Będziesz tu siedział, będziesz na swoją rękę poszukiwania robił, mnie szpiegował, dokąd chodzę, co robię. Ja cię znam na wylot, kochany przyjacielu.
— Idź już raz, idź. Nic ci do tego gdzie będę i co zrobię. To moja rzecz, czekam za ośm dni.
— Cudownie! Nie damy sobie buzi na pożegnanie?
Marcinkowski splunął.
— Masz racyą — rzekł młody człowiek — ja też ci nie proponowałem tego na seryo...
Włożył czapkę na głowę i gwiżdżąc zbiegł szybko po schodach.