<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panna Franciszka
Podtytuł Obrazek z życia
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1889, nr 1-15, 17-24
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Przez kilka tygodni pan Alfons nie był w mieście, znowu wyjechał, nie pożegnawszy się z nikim, nie powiedziawszy kiedy wróci.
Pani Janowej, a bardziej jeszcze pani Kowalskiej, która sprawę Marcinkowskiego popierała całą siłą swojej wymowy, nieobecność ta była bardzo na rękę. Obie przyjaciółki ciągle kładły w uszy dziewczynie, że nie można, nie godzi się tak świetnej partyi odrzucać, że każdemu człowiekowi raz w życiu uśmiecha się szczęście, a odepchnięte nie powraca już nigdy.
Pani Kowalska opowiadała jako o rzeczy pewnej, że Marcinkowski jest o wiele bogatszy niż ludzie mniemają, że jest w chęci kupienia najokazalszej kamienicy w mieście, albo też majątku ziemskiego w okolicy; że byłby już kupno doprowadził do skutku, ale wstrzymuje się jeszcze, gdyż nie wie co panna Franciszka wybierze.
— Sam mówił do mnie — opowiadała pani Kowalska — że w niczem Frani krępować nie będzie i zastosuje się we wszystkiem do jej życzeń. Zechce w mieście mieszkać, będzie mieszkać, w swoim własnym okazałym domu, na pierwszem piętrze od frontu. Wybierze sobie mieszkanie jakie sama zechce, a lokatorów przepędzi się na cztery wiatry. Dwa, trzy tysiące więcej, czy mniej rocznego dochodu, to dla Marcinkowskiego mucha, bo trzeba wiedziéć, że jak on kogo pokocha, to już do najwyższego stopnia, bez granic! Tak mówił, sama na własne uszy słyszałam, a jeżeli, powiada, panna Franciszka przekłada ciszę wiejską, jeżeli upodoba sobie w ustroniu, w gaikach, ogrodach, to i to miéć może, zaraz majątek kupię, powozik będzie miała, koniki. I cóż ty na to Franiu? co, szczęśliwe dziecko!
— Nic, proszę pani, nie chcę ani jego domów, ani wsi, niech mi da święty pokój.
— Uparta! co to za upór, co za upór, jak żyję nic podobnego nie widziałam.
— Ja to samo mówię — wtrąciła pani Janowa.
Panna Franciszka nie odpowiedziała nic, wzięła robótkę do ręki i usiadła przy oknie. Oczy miała utkwione w krosienka, widocznie nie pragnęła przyjmować w rozmowie udziału.
Pani Kowalska nie dawała za wygranę.
— Bo pani o tem nie wie — mówiła do swej przyjaciółki, tak jednak żeby Frania słyszéć mogła — pani może nie wie o tem, jakie wspaniałe prezenta szykuje...
— Prezenta?
— A tak. Wyobraź sobie kochana pani, wczoraj wypadkiem wstąpiłam do jubilera, bo mi kamyk z pierścionka wypadł, wstąpiłam, no i patrzę na różne śliczności, co się aż w oczach mienią. Boże drogi, pomyślałam, jacy to szczęśliwi ci bogacze, wszystko miéć mogą co zechcą!
— Spodziewam się.
— Tak westchnęłam sobie w cichości duszy i patrzę dalej. Pyszna złota brosza, obsypana brylantami, aż się mieni. Pytam jubilera: mój złociutki panie, co też to cacko może kosztować? a on powiada: to droga rzecz, proszę pani, i już zamówiona. Zamówiona! zawołałam, chyba przez jakiego magnata? Gdzietam, powiada, proszę pani, zamówił ją pan Marcinkowski. Słychać że się żeni, widocznie więc na prezent mu potrzebna. Szczęśliwa panienka, która tego człowieka dostanie, powiada, bardzo szczęśliwa. To złoty człowiek, skarb nie człowiek, dziś takich wielu nie znajdzie... Słyszałaś, Franiu co ja tu opowiadam?
— Nie.
— Szczególna rzecz, mówiłam przecież dość głośno.
— Katar mam i trochę niedosłyszę.
— Pan Marcinkowski kupił przepyszną broszę z brylantami.
— Bardzo dobrze.
— I ja powiadam, że to dobrze... dla kogoś.
— Niech ją sobie przypnie do kapelusza i nosi. Będzie mu bardzo do twarzy.
Takie rozmowy prowadzono codzień w mieszkaniu pani Janowej, a biedna Frania przygnębiona, blada, słuchała obojętnie na pozór, ale nieraz z trudnością mogła powstrzymywać łzy, co się do jej oczu cisnęły.
Serce jej buntowało się przeciwko nienawistnym więzom, które jej chciano narzucić. Czuła żal do matki, że pragnie ją unieszczęśliwić, znienawidziła panią Kowalską i niemiłego konkurenta, który co drugi, trzeci dzień przychodził i doprowadzał ją do rozpaczy nadskakiwaniem swojem i konceptami. Bo pan Marcinkowski chciał być lekkim, wesołym, ożywionym, dowcipnym, udawał motylka.
Zdawało się biednej dziewczynie, że się wszyscy przeciwko niej sprzysięgli, świat wydawał jej się smutny, życie ciężkie.
— Czyż nie mam ani jednej duszy życzliwej? — pytała sama siebie — czyż mnie wszyscy opuścili?
Głos wewnętrzny odpowiadał jej, że tak nie jest, że znajduje się ktoś, w czyjem sercu tleje iskierka przyjaźni, może nawet więcej niż przyjaźni... przywiązania. Dotychczas z ust jego nie wybiegło wyznanie, ale oczy! oczy powiedziały całą prawdę, uścisk dłoni to potwierdził i ciche westchnienie...
Czemuż on nie mówił nic dotychczas? czemuż nie jest przy niej w tej chwili tak ciężkiej i bolesnej, czemu nie poda dłoni zbawczej i nie powie: Chodź, odejdź ztąd, pójdźmy razem daleko, daleko... na niedolę, a może na szczęście.
Niestety, wyznał niegdyś, że mu się do nikogo przywiązywać nie wolno, że jakimś wyższym celom i ideałom życie pragnie poświęcić. Nie wolno mu kochać! Czczy frazes! Czy można rozkazywać uczuciom? Walczyć z niemi to co innego, cierpiéć i na to zgoda, ale być blizko ukochanej osoby, widziéć ją niekiedy i w tem chociaż znajdować pociechę, tego wyrzec się niepodobna.
Gdzież jesteś? kiedy wrócisz? powtarzała w myśli, czy zobaczę cię jeszcze kiedy, czy usłyszę twój głos?
Leniwie wlokły się dnie za dniami, przykre jednakowo i smutne...
Rzadko kiedy biedna dziewczyna mogła wymknąć się ze swego otoczenia, które z każdym dniem przykrzejsze się stawało. Matka olśniona obietnicą hojnego zapisu, chociaż pozornie nie przymuszała córki do małżeństwa, jednak o niczem innem nie mówiła, a pani Kowalska codziennie od południa do wieczora przesiadywała w mieszkaniu pani Janowej i ciągle rozprawiała o nieocenionych zaletach Marcinkowskiego.
Gadatliwa jejmość była pod tym względem niewyczerpana w pomysłach. To wychwalała rozum, zabiegliwość i oszczędność swego protegowanego, to świetność jego garderoby, to powierzchowność ujmującą, chociaż na pierwszy rzut oka nie bardzo pokaźną, to majątek, jaki już uzbierał i jaki prawdopodobnie zgromadzi w przyszłości.
Doszło do tego, że Frania nie mogła słyszyć nazwiska tego jegomości bez wstrętu, tak je do znudzenia i do znużenia powtarzano. Pragnęła by uciec z domu, w służbę pójść, do najcięższej roboty się zgodzić, byle tylko mogła miéć spokój, myśl swobodną, byle jej nie męczono tak systematycznie i wytrwale.
Nieraz myślała o ucieczce, ale powstrzymywał ją wzgląd na matkę, która niebardzo silna na zdrowiu, mogłaby się na dobre rozchorować ze zmartwienia.
Jedyna tylko pozostawała droga: cierpiéć i czekać.
Uporowi czynnemu przeciwstawić upór bierny, zawzięty, wytrwały. Namowy zbywać milczeniem a w razie bardziej energicznych ataków, żądać czasu do namysłu, zwłoki, nie obiecując nic i nie wiążąc się żadnem przyrzeczeniem.
Ostatecznie, tak rozumowała panna Franciszka, i Marcinkowskiego cierpliwość musi się kiedyś wyczerpać. Może odezwie się w nim jakaś duma męzka nareszcie, może się obrazi i pójdzie tam zkąd przyszedł, dawszy za wygranę projektom tego małżeństwa. Może właśnie, dla przekonania, że jego osoba warta coś i że nie potrzebuje się z nią bardzo napraszać, dla samego upokorzenia kapryśnej dziewczyny, której nawet zapis olśnić nie może, ożeni się z inną.
Czemuż ta świetna myśl nie przyjdzie mu do głowy?! Czemuż z taką wytrwałością upiera się przy swoich zamiarach.
Tylko za domem mogła biedna dziewczyna odetchnąć swobodniej i dać chociaż chwilowy, krótki wypoczynek skołatanej główce, być samą.
Okazye po temu nie zdarzały się często. Trzeba było wynaleźć jakiś pozór, sprawunek, wizytę do przyjaciółki, lub coś podobnego. Panna Franciszka czyniła to w godzinach przedpołudniowych, gdyż matka zajęta magazynem i gospodarstwem domowem nie mogła się wtedy z domu oddalić, a pani Kowalska również nie wychodziła o tym czasie.
Znalazłszy taką sposobność panna Franciszka, przebiegała szybko przez ulice i nie zatrzymując się nigdzie, dążyła do ogrodu.
Tam mogła być zupełnie samotną i swobodną, gdyż w godzinach przedpołudniowych ogród bywał zazwyczaj pusty. Inteligencya męzka miasta znajdowała się o tym czasie przy pracy, żeńska zaś dopiero po południu rozpoczynała spacery. Czasem przyszedł jaki emeryt, ale i ten nie siedział długo, wolał pójść do cukierni i wertować dzienniki polityczne.
Ogród był piękny, podobniejszy do parku niż do miejskiego ogrodu. Nie było w nim szerokich pod sznur wyciągniętych alei, przy których zazwyczaj rosną drzewa w zabijająco równych odstępach, nie było trawników matematycznie owalnych, lub kwadratowych, nie było sztywnej symetryi, jaką zwykle w ogrodach miejskich widzimy.
Tu sztuka bardzo mało dopomagała naturze. Na wzgórzach rozsiadły się lipy stare i topole, dróżki biegły wężykowato, po pochyłości wzgórz, pod cienistemi gałęziami leszczyny; krzewy dzikie, nożycami ogrodnika nie tknięte, rosły swobodnie, tworząc zwarte ściany zieleni. W dole była łączka naturalna, ziołami i świeżo skoszoną trawą pachnąca, dalej u stóp wzgórza gaj brzozowy, wyżej zadumane sosny i świerki kolczaste, wydające z siebie woń żywiczną.
Ławki z ciężkich głazów zdawały się zachęcać do odpocznienia w tem miłem, chłodnem i cichem ustroniu.
Gdy panna Franciszka znalazła się już w ogrodzie, gdy usiadła pod cieniem gałęzi, przez które promienie słoneczne przedostać się nie mogły, wtenczas dopiero mogła odetchnąć swobodniej. Zdawało jej się, że jakiś głaz ciężki stacza się z jej ramion. Nie słyszała wymówek matki, ani nieustannych opowiadań pani Kowalskiej, mogła przez chwilę chociaż nazwiska Marcinkowskiego nie słyszéć.
Natomiast szmer liści naszeptywał jej ciągle inne imię, mile brzmiące, przyjemnie wpadające w ucho i dopomagał wspomnieniom. Tu, pod temi samemi cienistemi gałęziami widziała go jeszcze tak bardzo niedawno, słyszała dźwięk jego głosu, czuła uścisk krzepkiej, młodzieńczej dłoni.
Gdzież jest teraz? Czemuż nie przychodzi?
Ale cóż to? Przy końcu drożyny wijącej się po wzgórzu, widać jakąś postać...
To on! Nie, chyba raczej złudzenie wzroku, zjawisko wytworzone w wyobraźni w myśli zmęczonej...
Biedna dziewczyna, zaledwie oczy śmie podnieść. Czuje, że krew napływa jej do twarzy, oczy łzami zachodzą. Pragnęłaby go widziéć i lęka się zarazem, sama nie wiedząc czego. Chciałaby go przywitać gorącemi słowy i czuje, że wyrazy więzną jej w gardle, usta wymawiają posłuszeństwa...
Może to nie on zresztą, może tylko ktoś podobny łudząco...
Ale nie. Słychać już odgłos jego kroków, szybkich, elastycznych, odgłos rozlegający się po twardej, ubitej ścieżce.
Już jest blizko, tuż, tuż, lada chwila będzie przy ławce.
Dziewczyna opuszcza powieki i patrzy w ziemię, jakby na niej nagle coś niezwykle zajmującego dostrzegła.
— Co za niespodzianka! — odzywa się Alfons silnym dźwięcznym głosem — co za niespodzianka! a ja właśnie wybierałem się do państwa.
— Raczył pan sobie o nas przypomniéć? — spytała panna Franciszka, spojrzawszy na niego z wymówką.
— Nie potrzebowałem sobie przypominać, ponieważ nie zapomniałem.
— Doprawdy? — rzekła z przekąsem.
— Pani wątpi?
— Broń Boże... jakżeż mogłabym wątpić wobec jawnych dowodów niepamięci.
— A panno Franciszko! tak się nie godzi — rzekł — czy po dość długiem niewidzeniu się mamy zaczynać rozmowę od sprzeczki... od wymówek?
— Nie mam prawa ich robić.
— Owszem, miałabyś pani prawo, gdybym na nie zasłużył. Zdawało mi się, że darzyłaś mnie pani odrobinką przyjaźni.
Panna Franciszka pochyliła głowę.
— Ja to umiem cenić — mówił dalej młody człowiek z zapałem — cenię więcej niż pani sądzi. Taka przyjaźń to wielka pociecha w życiu, a może, może — dodał ciszej — jedyne lepsze jaśniejsze wspomnienie na całą przyszłość nieprzeniknioną, niepewną. Pogodźmy się, panno Franciszko, podajmy sobie ręce i bądźmy przyjaciołmi jak dawniej.
Nie pytając o pozwolenie usiadł obok, wziął rękę jej i do ust przycisnął.
Nie broniła mu tego, nie cofnęła swej dłoni.
— Ja tylko o jedno miałam żal do pana — mówiła — o jedno... że nie pożegnał się pan z nami, nie uprzedził o wyjeździe.
— Nie odemnie to zależało, wierz mi pani. Na pół godziny przed wyjazdem nie wiedziałem, że droga mnie czeka. Wezwano mnie w nocy, wziąłem więc zaraz konie z poczty i ruszyłem w drogę. Przejeżdżałem koło tego domu, w którym panie mieszkacie, spojrzałem w okna i pożegnałem je westchnieniem. Cóż u państwa, panno Franciszko, jak mama?
— Dziękuję panu... nie źle.
— Ale pani pomizerniała i pobladła.
— Zdrowa jestem, nie dolega mi nic.
— Nie wierzę, panno Franciszko, nie wierzę. Pani zmartwienie masz jakieś, czy troskę.
— Z czego pan to wnioskuje?
— Z wyrazu smutku w jej oczach. Odpowiedz pani szczerze, czy się mylę?
— Nie.
— Byłem tego pewny. Czy mogę być wtajemniczony i wiedziéć przyczynę pani zmartwień.
— Doprawdy nie wiem sama co odpowiedziéć. Nie taję, że przechodzę bardzo ciężkie chwile, ale cóż to pana może obchodzić?
— Nie wierzy pani w moją przyjaźń i życzliwość?
Nie odpowiedziała na to.
— A może — pytał dalej — nie chce mnie pani swoją przyjaźnią obdarzać. W takim razie gotów jestem cofnąć niedyskretne pytanie.
— O nie! — zawołała z żywością — chciej mi pan wierzyć, że mam dla niego bardzo wiele... przyjaźni.
Chciała powiedziéć sympatyi, ale nie odważyła się tego wyrazu wymówić.
— A więc szczerze, panno Franciszko, może będę mógł co poradzić.
— Mama chce mnie zamąż wydać — szepnęła.
— Zamąż? zamąż? — powtarzał, nie mogąc, pomimo wysileń, ukryć przykrego wrażenia, jakie to wyznanie na nim zrobiło.
Frania dostrzegła zmianę na jego twarzy i serce jej uderzyło mocniej.
— Kto się o panią stara? — zapytał porywczo.
— Pan Marcinkowski.
— Nigdy! — zawołał zrywając się z ławki, ale wnet opamiętał się, usiadł, przetarł ręką blade czoło i rzekł:
— Co za dzieciństwo! Wybacz mi pani, ten niewłaściwy wykrzyknik, który mi się wyrwał mimowoli. Cóż ja powiedziałem. Niedorzeczność! Jeżeli pani zechce wyjść za niego...
— Nigdy!
— Proszę pani — mówił z drżeniem w głosie — to człowiek zamożny, może zapewnić żonie swej przyszłość, byt niezależny... majątek.
Frania nie mogła już dłużej panować nad sobą.
— A na miłość Boga! — zawołała wpół z płaczem — więc i pan także zmówiłeś się z mamą i panią Kowalską, żeby mnie dręczyć tem widmem nieznośnem i pan chciałbyś także, żebym się zaprzedała nienawistnemu człowiekowi w niewolę, za marne kilka tysięcy... O jakże zazdroszczę tym — rzekła, w stronę cmentarza wskazując — jakże zazdroszczę tym, którzy tam leżą pod ziemią...
— Co pani mówi?
— Mówię to co myślę i czuję, że stokroć szczęśliwsi są ci, których pogrzebano na cmentarzu niż ja. Mają przynajmniej spokój, nikt ich nie dręczy, nie narzuca im woli swojej, nikt nie szarpie im serca. Com zawiniła ludziom, co im złego zrobiłam, że prześladują mnie tak zawzięcie i wytrwale? Pomijam już Marcinkowskiego i panią Kowalską, to obcy. Ci zapewne mają jakiś cel, do osiągnięcia którego jestem im potrzebna; bo przysięgłabym, że rzekome przywiązanie Marcinkowskiego do mnie i troskliwość pani Kowalskiej mają jakieś powody. Nie rozumiem, nie domyślam się jakie, ale jestem pewna, że są, że być muszą. Oboje ci państwo nie są ani tak czuli, ani tak bezinteresowni, jakby się zdawać mogło. Powtarzam więc, że im się nie dziwię, że mnie dręczą, ale matka! matka!
Gdy to mówiła, piękne jej oczy zaszły łzami, głos drżał, potrzebowała całej siły, ażeby się powstrzymać od wybuchnięcia głośnym, spazmatycznym płaczem.
— Panno Franciszko — rzekł młody człowiek łagodnie, ujmując ją za rękę — uspokój się pani, pomówmy spokojnie. Matka pragnie pani szczęścia.
— Szczęścia?! — zawołała z gorzkim uśmiechem — szczęścia?! Pozwól mi pan ztąd odejść, ja nie chcę słyszéć o tem szczęściu. Przyszłam tu do ogrodu, aby o niem choć na chwilę zapomniéć, odetchnąć, mocy nabrać do dalszej walki, która wyczerpuje mnie i męczy. Czy wiesz pan, że o tem szczęściu, jak je pan nazywasz, słuchać muszę od samego rana do późnej nocy. Doprawdy, to już przechodzi moje siły. Żegnam pana, odchodzę.
— A nie! nie! panno Franciszko, tak nie może być, nie możemy się rozstać w ten sposób. Kto wie? może się już ostatni raz w życiu widzimy, pocóż mamy sobie nawzajem przykre wspomnienia zostawiać? Po co?...
— A dlaczego przyłącza się pan do tych co mnie prześladują? Co zawiniłam panu? co ci złego zrobiłam?
— Wybacz pani, źle zrozumiałaś moje słowa. Gdybyś mogła wiedziéć co myślę...
— Wiem co pan mówi, myśli zaś zgadywać nie umiem.
— Czy nie przypuszczasz pani, że są okoliczności, w których trzeba mówić wbrew przekonaniu własnemu.
— To znaczy kłamać, jeżeli się nie mylę.
— Tak, pani, to znaczy kłamać. Mówić wbrew pragnieniom własnym i uczuciom.
— Dlaczego?
— Dla szczęścia tych, których kochamy.
— Ja tego nie rozumiem. Jestem prosta dziewczyna, nieuczona, nie znam się na takich subtelnych rozumowaniach. Co myślę to mówię. Pan działa inaczej, lecz jeżeli się panu zdaje, że zdołasz wmówić we mnie uczucie dla człowieka, którego nie cierpię, że zdołasz mnie przekonać, iż tam moje szczęście, gdzie ja widzę śmierć powolną i rozpacz, to próżny trud.
— A przecie nie ma na świecie nikogo, ktoby goręcej pragnął szczęścia pani, niż ja — rzekł, a w głosie jego zadrgała nuta bolesna. — Gdybym był niezależny, gdybym mógł marzyć o pięknej, jasnej przyszłości, wiedziałbym co zrobić... Powiedziałbym co czuję.
Umilkł. Panna Franciszka spuściła oczy, zdawało jej się, że słyszy przyspieszone bicie własnego serca.
— Panno Franciszko — rzekł po chwili milczenia — ja w tych dniach opuszczam te strony. Być może, że się już nigdy w życiu nie spotkamy. Podaj mi pani rękę... pożegnaj dobrem słowem.
— To niepodobieństwo! Bóg dobry... Pan powrócisz do nas jeszcze, o powrócisz! musisz powrócić, bo... bo ja bym umarła z żalu...
Pochwycił ją za rękę.
— Więc nie jestem pani obojętny? — szepnął.
— Obojętny!? Panie, powiedziałam przed chwilą, że kłamać nie umiem. Mówię co myślę i co czuję. Może inna na mojem miejscu, przez wstyd fałszywy nie byłaby tak otwarta. Ja nie. Nie wstydzę się uczuć moich.
— Kochasz mnie, panno Franciszko!
— Dusza moja, serce, myśli, uczucia należą do ciebie, a gdy mówisz że się nie zobaczymy już nigdy, to zdaje mi się, że świat się zapada, że otacza mnie ciemność.
— Droga moja, ukochana, jedyna!
— Ja wiem — mówiła dalej z ożywieniem, patrząc mu w oczy — ja wiem, że na drodze naszego szczęścia są wielkie, może nawet niezwalczone przeszkody, ale mam nadzieję w Bogu. Kochając potrafię cierpiéć i czekać.
— Czekać, tak to jedyna nadzieja, cierpiéć i czekać, możesz długo, bardzo długo.
— Choćby wieki. Kiedykolwiek powrócisz, znajdziesz mnie zawsze tą samą, wierną, kochającą, modlącą się o twoje szczęście.
— Jedyna moja. Ja cię już oddawna kocham, prawie od pierwszych dni naszej znajomości.
— I z tego powodu zapewne namawiałeś mnie pan, żebym została żoną pana Marcinkowskiego.
— Tak, namawiałem, bom nie wiedział, nie byłem pewny, że wzajemną mi jesteś, ale teraz mowy o tem już nie ma.
— Nie, nigdy! Teraz znajdę w sobie więcej siły, będę wytrwalszą w oporze, bo podtrzyma mnie pewność, że jestem kochana i że twoja miłość wynagrodzi mi kiedyś to, co będę musiała przecierpiéć. W moich nieszczęściach, szczęście znajdę, a tem szczęściem będzie przekonanie, że ty mnie kochasz, że myśl twoja towarzyszy mi zawsze.
Spojrzała na zegarek.
— Mój Boże — rzekła ze smutkiem — jak szybko czas idzie, zdaje się, że skrzydła chyba ma. Ja muszę wracać.
— Już?
— Muszę, muszę, mama będzie mi robiła wymówki.
— Chwileczkę jeszcze Franiu, droga moja.
— Nie, odprowadź mnie.
— Dobrze, ale naokoło ogrodu. Pójdziemy najdłuższą drogą. Czy można pani podać rękę?
— Proszę cię — ostatni wyraz wymówiła z naciskiem i dodała, patrząc towarzyszowi swemu wprost w oczy. — Dziwisz się zapewne, że jestem tak śmiała, i że bez zażenowania mówię do ciebie tak poufale, wprost: ty...
— Mów tak zawsze jedyna.
— Ciągle o tobie myśląc, ciągle widząc twój obraz przed oczami, tak się przyzwyczaiłam do ciebie. Zdaje mi się, że się znamy od dawna, od bardzo dawna; ale mieliśmy iść do domu, a ty mnie prowadzisz wprost w przeciwnym kierunku.
— Wybieram najdłuższą drogę. Pójdziemy przez ten cichy, cienisty szpaler. Pusto w nim, nie ma nikogo. Żadne obce oczy nie patrzą na nasze szczęście. Widzą je tylko ptaszki i zazdroszczą nam. Chodźmy.
— Szczęście, szczęście! — szeptała Frania — masz słuszność, kochać to szczęście!
Oparła się silniej na jego ramieniu, a on pochylił się ku niej, szeptał coś prawie w samo uszko i nieznacznie, przypadkiem niby, dotknął ustami jej twarzy, zarumienionej ze wzruszenia.
Odsunęła się od niego.
— To na całe życie — mówił — ta jedna chwila.
— Nie mów tak. Przejdą lata smutku i rozłączenia, potem będzie szczęście długie i trwałe. Ja w to wierzę, mój jedyny. Przyjdziesz dziś do nas?
— Przyjdę wieczorem, pożegnać się.
— Pożegnać!
— Jutro odjeżdżam.
— Zostań na dłużej, chociaż na jeden dzień. Zrób to, jeżeli możesz, dla mnie.
— Postaram się.
— Przepędzimy cały dzień razem, prawie cały. Dziś to już umówione. Przyjdziesz zaraz po południu i będziesz u nas do późnego wieczoru, jutro tak samo. Gdzie indziej nie wolno ci chodzić.
— Zabraniasz?
— Jesteś mój, należysz do mnie, do mnie tylko wyłącznie. Chcę nacieszyć się twoim widokiem.
— A tu w ogrodzie będziesz jutro, Franiu?
— Będę, lecz teraz spieszmy, spieszmy, mój kochany. Spóźnię się, mama będzie mi robiła wymówki. Koło drugiej przyjdź do nas.
— Franiu, czy powiemy mamie o naszej miłości?
— Nie, nie mów nic i ja także nie powiem. Marcinkowski uparty jest, będzie mnie dalej prześladował. Pani Kowalska także, gdyby mama wiedziała, że cię kocham, składałaby winę mego uporu na ciebie. Lepiej więc będzie zamilczéć.
— Masz słuszność, toby zdwoiło prześladowanie. Moja Franiu — mówił dalej — jeszcze mam do ciebie prośbę.
— Rozkazuj.
— Widzisz, mam tu pierścionek, z którym nie rozstawałem się nigdy aż dotąd. To pamiątka po matce. Malutki pierścionek, akurat na twój paluszek, przyjmij go ode mnie i noś.
Wziął jej rączkę i chciał włożyć pierścionek.
— Nie — rzekła — na palcu go nosić nie będę. Zdradziłby mnie przed mamą. Bądź jednak pewny, że nie rozstanę się z nim. Dziękuję ci. Nawzajem przyjmij mój.
— To nasze zaręczyny — rzekł, biorąc z jej rąk pierścionek. — Ciche bez świadków.
— Bóg nam świadkiem — szepnęła. — Jam twoja, tyś mój, nikt i nic nas nie rozdzieli, wszak prawda?
— Tak, ukochana moja, śmierć tylko.
— Życie przed nami i nadzieja. Ja nie chcę myśléć o śmierci. Oto jest brama. Zostawiam cię tu, mój najdroższy, a popołudniu czekam, minuty liczyć będę, do widzenia.
Wysunęła rękę z pod jego ramienia i skinąwszy mu główką na pożegnanie, pobiegła szybko ku miastu.
Alfons usiadł na ławce kamiennej, zwiesił głowę i zamyślił się głęboko. Stało się nie tak jak pragnął, lecz... stało się.
Stało się. Biedny chłopak sam nie wiedział, czy cieszyć, czy smucić się z tego. Całkiem inne miał przedtem zamiary. Nad uczuciem jakie żywił dla Frani, pragnął zapanować, stłumić je, nakazać sercu milczenie do czasu.
Sam losu swego niepewny, nie mógł brać na sumienie przyszłości ukochanej dzieweczki, wolał więc milczéć, pójść w świat z nadzieją, że może po powrocie zastanie ją jeszcze wolną i wtenczas o jej względy ubiegać się zacznie.
Inaczej wszakże się stało. Wypowiedział tajemnicę swoją, niespodzianie, wbrew zamiarowi, ale dowiedział się za to, że jest kochany, że Frania czekać będzie na niego z ufnością.
Tysiące myśli tłoczyło mu się do głowy, uporządkować, opanować ich nie mógł.
Po południu z bijącem sercem wchodził do mieszkania pani Janowej. Zastał tam największych nieprzyjaciół Frani: panią Kowalską i Marcinkowskiego.
Stary kawaler wygolony był gładko, wyświeżony, a pachniał jak sklep fryzyerski. Protektorka jego miała jak zawsze minę bardzo uroczystą, jak gdyby była w posiadaniu wielkiej jakiejś tajemnicy, którą się tylko z wybranemi może podzielić.
Pani Janowa powitała Szczepańskiego uprzejmie, pani Kowalska sztywno i etykietalnie. Marcinkowski uśmiechnął się złośliwie.
Młody człowiek nie zważał na te objawy niechęci. Widok Frani kazał mu o wszystkiem zapomniéć.
— Pan jak kometa — rzekła pani Kowalska — ukazuje się na naszym horyzoncie... i znika.
— Komety uważają zwykle za przepowiednie nieszczęść — odezwał się Marcinkowski. — Pamiętam jaka była trwoga, w roku...
— Bądź pan spokojny, obecność moja nie przyniesie panu żadnej klęski — odpowiedział młody człowiek.
— Pochlebiam sobie, że tak będzie w istocie.
— Finansowych interesów nie prowadzę — mówił dalej Szczepański — i o ile mi się zdaje, żadnych wspólnych celów nie mamy.
— Kto wie? — szepnęła pani Kowalska.
— Ja wogóle współek nie lubię — rzekł Marcinkowski, patrząc ze znaczącym uśmiechem na Franię.
— I ja również. Drogi nasze idą w różnych kierunkach, możemy żyć sto lat na świecie i nie spotkać się nigdy.
— A przecież spotykamy się czasem.
— W ogóle jednak rzadko.
— Na długo pan do nas? — zapytała pani Janowa.
— Na dziś i na jutro, pani.
— A potem?
— Potem w świat znowuż.
— Nowa podróż! — mruknęła pani Kowalska. — Zazdroszczę panu, sama lubiłabym wojażować po świecie, ale za kosztowna to zabawka na moją kieszeń. Wie pani — dodała zwracając się do pani Janowej — hrabianka także wyjechała. Czy pan wie o tem, panie Alfonsie?
— Nic a nic; nie widziałem hrabianki bardzo dawno.
— Ale u hrabiego niezawodnie pan był. Założyłabym się, że był pan tam. Jestem tego pewna. My tutaj siedzimy sobie cicho, jak myszy pod miotłą, ale jednak wiemy co się dzieje na świecie i nie jesteśmy tak skryci, jak niektóre osoby...
— Jeżeli to ma być do mnie przymówka, to niesłuszna. Nie mam do ukrywania nic, a choćbym i miał jakie tajemnice, to bardzo wątpię, czy jest kto na świecie, kogoby one obchodzić mogły...
Frania z wymówką na ukochanego spojrzała, a Marcinkowski w lot to spojrzenie pochwycił i zrozumiał je zapewne, gdyż zaciął usta, a twarz jego przybrała wyraz sarkastyczny i złośliwy.
— Ostatecznie — rzekła pani Kowalska — z hrabią widział się pan?
— Niedawno.
— I o hrabiance nie wie pan nic! to szczególne.
— Bynajmniej, proszę pani, to bardzo naturalne; ja nie zapytywałem, a hrabia widocznie nie uważał za właściwe opowiadać mi o swojej siostrze.
— Zagadkowy człowiek — wtrącił Marcinkowski.
— Kto? o kim pan kochany mówi? — spytała ciekawa zawsze jejmość.
— Ano, hrabia. Ostatniemi czasy wycofał kilka summ, ulokowanych doskonale. Po co? nie mam wyobrażenia. Procent mu płacono najrzetelniej, pewność odbioru była wszelka.
— Widocznie — odpowiedział Alfons — albo potrzebował gotówki, albo znalazł korzystniejszą lokacyę. Bez przyczyny to nie było.
— Może ja się domyślam powodów — odezwał się Marcinkowski przygryzając wargi.
— Wolno się każdemu domyślać, zwłaszcza jeżeli domysły zachowuje dla siebie, na swój wyłączny użytek.
— Ja! a dla kogóż by? Ma się rozumiéć, że dla siebie, co mnie do kogo! Jak kto sobie pościele tak się i wyśpi, to wiadoma rzecz.
Pani Janowa niekontenta, że rozmowa draźliwy obrót przybiera, zapytała młodego człowieka:
— Na jak długo pan nas opuszcza?
— Nie wiem — odrzekł z westchnieniem.
— Ho! ho! — odezwał się Marcinkowski — chyba do Ameryki wybiera się pan, za ocean! Ano, dobre i to, niejeden już zrobił za morzem karyerę. Słyszałem o takim, co powędrował z kilkunastoma rublami, a po latach dwudziestu, czy trzydziestu, miliony zgromadził. Nie wiem na czem się on tak dorobił. Podobno wołami handlował, dość że do pięknej fortuny doszedł. Nie wierzycie państwo? Stało w gazetach wyraźnie, czytałem na własne oczy.
— To może i pana Szczepańskiego taki los czeka — odezwała się pani Kowalska. — Spodziewam się, że nie gniewałbyś się pan o to.
— O co właściwie?
— No, o miliony.
— Zapewne; wprawdzie nie kocham się w pieniądzach i nie uznaję, żeby one wyłącznie miały być celem życia.
— A ciekawym czem mają być? — zapytał szyderczo Marcinkowski.
— Środkiem do osiągnięcia szlachetnych celów...
— Ha! ha! ha! jak to pięknie powiedziane. Rozchodzi się tylko o bagatelkę, mianowicie o to, co kto pięknym celem nazywa? Co do mnie, jestem zdania, że pieniądz do jednego tylko prowadzić może.
— To jest?
— Ano, do ciągłego powiększania swej wartości, do osiągania możliwie najwyższych odsetek. Czy kto kupuje majątek, czy dom w mieście, czy zakłada fabrykę jaką lub przyjmuje udział w przedsiębiorstwie, czegóż szuka? Jużcić nie czego, tylko możliwie najwyższego procentu i zarazem najmniejszego ryzyka.
— Ślicznie mówi pan Marcinkowski — wtrąciła pani Kowalska — ślicznie jak z książki. Słuchać tylko i uczyć się. Bóg dobrze wiedział co robi, dając panu Marcinkowskiemu taką głowę! Głowa to największy majątek, a przy jakim takim kapitaliku to fortuna!
— Łysa to fortuna — szepnął Szczepański do Frani, a głośno dodał: — ma pani dobrodziejka słuszność, podzielam to zdanie.
— Panie Alfonsie — rzekła Frania — zaśpiewaj pan co. Tak dawno nie słyszeliśmy pańskiego śpiewu.
Młody człowiek nie dał się długo prosić. Usiadł do fortepianu, uderzył kilka akordów i zaczął śpiewać smętną jakąś ludową piosenkę.
Marcinkowski do pani Kowalskiej się przysiadł.
— Ślicznie idzie — szepnął — jestem zachwycony.
— Śpiewem?
— A cóż mnie śpiew obchodzi!
— Więc?
— Odjazdem tego jegomości, odjazdem. Ślicznie robi, że się ztąd wynosi, bardzo ślicznie. Obecność jego bowiem...
— Taki to z pana zazdrośnik!
— Chowaj Boże! ale po co ma pannie Franciszce w głowie przewracać. Taki zapaleniec, ze swojem poetycznem usposobieniem, śpiewami i tą nastroszoną czupryną, może się pannie podobać, zwłaszcza takiemu dziecku... boć nie zaprzeczy pani, że moja ukochana to jeszcze dziecko...
— Zapewne, dziecko i to uparte, ah! jakie uparte. Dziwię się matce, że znosi taki upór.
— Mam nadzieję, że teraz gładziej pójdzie. Ten poleci na złamanie karku, a my będziemy mieli rozwiązane ręce i od jutra weźmiemy się na ostro. Trzeba kuć żelazo póki gorące.
Marcinkowski wielką miał chęć przesiedziéć do wieczora, ale ponieważ regent przysłał po niego, więc, rad nie rad, iść musiał. Pani Kowalska także miała coś do załatwienia na mieście, Alfons więc sam pozostał z panią Janową i z Franią. Gdy matka zajęła się przygotowaniem herbaty, znalazł sposobność szepnąć w różowe uszko Frani, że ją kocha... i nawzajem takie same zwierzenie usłyszéć.
W życiu panny Franciszki był to najpiękniejszy wieczór. Czemuż tak krótko trwał i bezpowrotnie przeminął.
Nazajutrz przed południem była w ogrodzie. Z bijącem sercem biegła tam, aby ukochanemu raz jeszcze powiedziéć, że czekać będzie, czekać wiernie, wytrwale, choćby do końca życia; że mężnie zniesie udręczenia wszelkie i przykrości, że potrafi cierpiéć i kochać. Zawsze kochać...
Wieczorem Alfons odjechał. Dla biednej dziewczyny zaczęły się dnie długie, ciężkie i przykre. Nie umiała panować nad sobą, nie potrafiła ukryć nawet przed matką rozdzierającego serce żalu i tęsknoty.
Pomizerniała, zeszczuplała, a na twarzy jej błądził nieustannie wyraz dziwnego smutku, który już jej na zawsze pozostał.
Biedna Frania!
— Biedna Frania — powtarzała ciągle pani Janowa, a sądząc, że jedynaczka jej jest chora, wzywała lekarzy, którzy jednak nic stanowczego o rodzaju tego cierpienia orzec nie mogąc, zalecali tylko ogólnie wzmacniającą dyetę i spokój.
Gdyby to ostatnie lekarstwo sprzedawano w aptekach!...
Panna Franciszka usiłowała szukać zapomnienia w pracy i wzięła się do niej gorączkowo. Pomagała matce w robocie, dawała lekcye, nie traciła ani jednej chwili napróżno.
Matka, od czasu do czasu, z nieśmiałością wielką, wspominała o projektowanem małżeństwie i zwykle jednakową otrzymywała odpowiedź odmowną.
Przeszedł tak blizko rok czasu, rok w którym wiele zmian zaszło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.