Para czerwona/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Za prawdę trudnem będzie zadanie historyka, który dzieje tych kilku ostatnich lat skreślić zechce. My, cośmy byli żywymi ich świadkami, cośmy oddychali tą wulkaniczną atmosferą, dziś już nie jesteśmy pewni własnych wrażeń; był li to sen gorączkowy, czy rzeczywistość pełna cudów i dziwowisk? Człowiek nieco oddalony od tego czasu, znający go tylko z opowiadań i suchych sprawozdań książkowych, nigdy nie potrafi odmalować żywej fizyonomii, tak zmiennej i ruchomej, tak pełnej metamorfoz i cudów. Ze szkieletu tych dziejów nic się o ich charakterze nauczyć nie będzie można, ani przez analogię odgadnąć.
Chwila to dziejowa, tak nadzwyczajna, że podobnej próżno byśmy we własnej i obcej historyi szukali. Gdy zdawać się mogło katom, że ten naród, tylu ciosami chybionymi, nareszcie dobili, wstaje on z grobu bezbronny, ale z piersią, która pomstą bucha, wstaje żyw, silny, nie zwalczony i dobijający się nowego męczeństwa. Oprócz tego cudu zmartwychpowstania jest drugi nie mniejszy: głupoty i bezsilnej wściekłości oprawców.
Rosya, o której postępie, wzroście potęgi, nagłem wykształceniu i siłach wszelkiego rodzaju tyle pisano i mówiono, że nareszcie przyjęto je za pewnik w Europie; Rosya wobec tych wypadków ukazuje się niedołężną, słabą, dziecinnie dumną i z całem swem barbarzyństwem, jak gdyby Piotr Wielki bród jej nie golił i sarafanów nie obcinał. Jej wielcy mężowie, statyści, wodzowie, wszystko co przeciwstawi Polsce jest tak nędznem i lichem, tak dziko barbarzyńskiem, że podziwiać się potrzeba nicości tej mniemanej potęgi, która się jasno uosabia w jej najprzedniejszych reprezentantach.
Powiedzielibyśmy, że tracą głowy, gdyby można stracić to, czego się nie ma; ale przynajmniej wyglądają na Tatarów, którzy zawojowali kraj cywilizacyą swą i życiem, całkiem dla nich niezrozumiały. Tatarska duma przy tatarskiem barbarzyństwie, tatarska dzikość i ślepota. Obok tego, w jakimże blasku występuje naród, którego młódź natchniona, pierwsza rozpoczyna walkę rozpaczliwą; jaki cudowny instynkt oporu, jaka niesłychana wytrwałość czynu, co za instynktowa trafność w wyborze środków, jakie stopniowanie w rozwinięciu całej sprawy! Jest w tem więcej niż uciskiem nabyta siła, jest widoczne działanie opatrznościowe, Boże; jest nie zbłagana sprawiedliwość losów, które żadnej zbrodni bezkarnie ujść nie dają. Mimo tych wszystkich zwycięstw, któremi się Moskwa chlubi, z jej dzikiej mściwości widać upokorzenie, jakiego doznała, z jej szału barbarzyńskiego, który się znęca nad bezbronnymi, mści na starcach, kobietach i dzieciach, znać niedołęstwo i niewiarę w swą przyszłość,
W pierwszych początkach nikt jeszcze wielkiej doniosłości faktów nie pojmował, zdawało się co chwila, że się siły wyczerpią, że po wielkiem ich wytężeniu nastąpi zupełna prostracya, nie przywiązywano też nadzwyczajnego znaczenia do mnóstwa drobnych, ale charakterystycznych znamion. Zarówno rząd, jak stronnictwo umiarkowane, byli pewni, iż dając trochę, zaspokajając gwałtowniejsze potrzeby, obiecując coś mglistego na przyszłość, a zarazem karząc surowo i przerażając prześladowaniem, wprowadzą wszystko w karby dawnego porządku.
Dnia 8 kwietnia, prześliczną francuzczyzną adjutant Gorczakowa baron M. zaklinał go, całując po rękach, aby choć kwartę krwi choremu do uzdrowienia upuścić! Puszczano tę krew zupełnie z takim skutkiem jak doktorowie włoscy Cavourowi, bo za każdym jej przelewem choroba się zwiększała,
Margrabia Wielopolski, którego wyrażenie o 8-ym kwietnia (W krwawem starciu ocalony porządek!) pozostanie na równi w historyi ze słowami Sebastiani’ego,; margrabia za każdem rozstrzelaniem i powieszeniem, pochlebiał sobie, że to będzie ostatnie. Jego dworacy przynosili mu wieści o pocieszających symptomach, on sam łudził się już powodzeniem i tryumfował w początkach branki, gdy wybuchło powstanie.
Pomimo nadzwyczajnych wysiłków i niesłychanego wyszukiwania środków przez rząd rosyjski, wypadki szły nieubłaganym fatalności torem. Po uroczystym pogrzebie 2-go marca, który do szczytu podniósł ducha narodowego, Gorczaków wybłagawszy spokój proklamacyami, w których pierwszy raz oddawna zjawiło się urzędowe przyznanie Polski i Polaków, usiłował stracony urok władzy odzyskać, ale napróżno głaskano i grożono na przemian, puszczono cugle i skracano je, wszystko było bezskuteczne, duch ujarzmić się nie dawał, sprawa narodowa rozwijała się i rosła. Objawy stanu umysłów były tak liczne i tak rozmaite, że gdy rząd jednym stawiał zapory, cała siła przechodziła w drugie. Gdy zamykano ulice, otwierały się kościoły; gdy zabraniano mówić lub śpiewać, gdy nie wolno było podnieść głosu, mówił strojem, kolorami jego, żałobą. Tu się nauczyć było można, jak wiele ma języków boleść i miłość!
Powoli odwaga wchodziła do serc najbojaźliwszych, kółko zrazu małe gorętszych, rozszerzało się i rozprzestrzeniało, wszystkie stany, wszelka płeć i wiek niosły tu dań wedle możności. Kwiat przypięty w dniu wesela, gałąź palmowa niesiona w dzień wspomnień męczeńskich, wieniec nieśmiertelników rzucony przez bagnety na grób niewinnych ofiar, rozpoczęły walkę niewieścią, w której słabsza połowa okazała się silną i równie gorącą jak męże. Była to z razu wojna pieśni, nabożeństw, kwiatów, sukien, godeł, dziwnej broni narodu, któremu wszelką inną odebrano.
Walka ta z wymiecionych gwałtem ulic przenosiła się do kościołów, do synagog, na cmentarze, do domów; ale nie ustawała. Po trzydziestoletnim skuciu i bezwładności, Moskale zrozumieć nie mogli tego nagłego wyzwania do boju, szydzili sobie z niego, ufni w pozory swojej potęgi, wszystko co kiedykolwiek powiedziane o sile ducha, dla nich było stracone, bo duch u nich nigdy nie wchodził w rachubę, przywykli byli rządzić przekupstwem i strachem, sprawiedliwości pozór wystarczał, idei prawa jeszcze do dziś dnia nie wyrobili w sobie.
Od dnia 8-go kwietnia ileż to faz przeszła ta sprawa nasza do 22-go stycznia 1863 r., ile pożarła ludzi, ile w niwecz obróciła teoryi! Zrazu obawiano się użyć zbytniej srogości, aby nie drażnić Polski i nie budzić Europy, narzekano na garstkę burzycieli, zrzucono winę na spiski i terroryzm rewolucyjny, ale fakta zadawały kłamstwo wyrazom, wyprowadzano tysiące ludzi, a nie umiano tej garstki pochwycić. Potrzeba było srożyć się nad ludźmi wszystkich stanów i wyznań, aby tych rewolucyonistów wyszukać.
Po rządach Gorczakowa, w których mimo nieludzkich strzałów na bezbronnych, wymożonych na starcu przez jego doradców, było jeszcze wiele uczucia ludzkiego i choć trochę wstydu, krótkie rządy Suchozaneta wcale śmiesznie wyglądały, nic mu się nie wiodło, nawet jego walka z Wielopolskim, zresztą nie miał on ochoty brać się na seryo do rzeczy, wiedział, że jest tu czasowo i na krótko, szło mu o wyciągnięcie jak najwięcej grosza bez narażenia osoby. Nic zabawniejszego, a zarazem heroiczniejszego nad obchód Unii lubelskiej, mimo nadzwyczajnego postrachu, jaki naówczas rzucić chciano.
Bohaterstwo ludności Warszawy, w inny sposób, ale równie się wspaniale odmalowało tego dnia, jak 2-go marca. Wojsko stało po wszystkich placach i ulicach, działa ponabijane z lontami zapalonemi, obok nich przeciągała ludność wesoła, swobodna, spokojna, postrojona w narodowe kolory, uśmiechnięta weselem, promieniejąca zwycięstwem.
Nieprzyjaciel uczuł się pierwszy raz bezsilnym wobec potęgi ducha, zabroniono iluminacyi, ale wszystkie domy były wewnątrz oświecone rzęsisto, pełno w oknach kwiatów i wieńców, brzmiała z nich muzyka. Kobiety uboższe, które chodząc w przyjętej narodowej żałobie, już nawet sukien kolorowych nie miały, poświęciły tego dnia elegancyę obowiązkowi, włożyły stare ale jaskrawe, żeby niemi zgodną myśl całego narodu wyrazić.
Policya mogła wzbronić trzech połączonych narodowych kolorów, ale jak było przyczepić się do trzech panienek, idących z sobą pod ręce, z których jedna była ubrana biało, druga niebiesko, a trzecia różowo?
Rząd tak ciągle, to ustępował, to uderzał całą siłą, nie odnosząc korzyści, ani z pobłażania, które wzmagało ducha, ani z surowości, które jego potęgę podnosiło. Wahano się widać w Petersburgu jeszcze co poczynać, zdawało się po kilku próbach bezowocnych, że przysłanie człowieka łagodnego, jak hr. Lambert, wyrozumiałego, liberalnego niby, mogło rządowi pozyskać partyę umiarkowaną, na którejby się mógł oprzeć.
Hrabia Lambert przybywszy, chciał się objaśnić, zasięgnął rady, wzywał do siebie wziętszych ludzi, obiecywał im mnóstwo pięknych rzeczy, ale gdy najumiarkowańsi na piśmie i w rozmowach dali mu uczuć jak wiele było potrzeba, ażeby choć na pół zaspokoić pragnienia narodu, musiał zwątpić, ażeby podołał zadaniu. Obok niego stojący Gerstenzweig, który rachował tylko na siłę, a całkiem zapomniał, że w jego żyłach płynęła krew polska[1], przyłożył się do zwichnięcia jako tako nastrojonej machiny[2]. Przez cały ciąg rządów Lamberta, pod osłoną praw wyborczych, które jeszcze niby szanowano, siła agitacyi narodowej olbrzymie uczyniła postępy, ulica stała się teatrem scen oddawna niewidzianych, pobłażanie już było niezrozumiałem, dla tych co nie przeczuwali, iż z za niego czychał przyczajony gwałt, upatrujący tylko swej godziny. Ta chwila swobody przy trosce szału i upojenia była niezrównanego uroku. Wszystkie symptomata życia swobodnego, od którego kraj odwykł zupełnie, próbowały na wierzch się wybijać, potajemne druki sypały się secinami, codziennie przybijane na drzwiach kościołów zaproszenia na nabożeństwa wyraziście ilustrowane, plakaty wszelakiej barwy, trybuni przemawiający do ludu w ulicach, burzliwe wybory miejskie, wszystko to znamionowało rozbudzanie się ze snu, do którego już ukołysać cichą, łagodną piosenką nie było można.
Pogrzeb arcybiskupa Fijałkowskiego, na którym wystąpiły godła połączonych narodów, uczta wieśniacza w hotelu Europejskim, pożegnanie przybyłych na kolei i przejazd ich z chorągwiami przez Warszawę, były ostatecznym terminem. Zebrano się na równie gwałtowne prześladowanie, jak dziwną była łagodność, obskoczono kościoły w dzień Kościuszkowskiej rocznicy, padło mnóstwo ofiar, ale obok nich Gerstenzweig i Lambert. Ta noc w katedrze świętego Jana należy do najwspanialszych obrazów epoki; było to coś jakby z czasu tatarskich najazdów odnowionego, gwałt w cywilizowanej Europie niesłychany. Pijane żołdactwo, urągające się świątyniom, napastujące niewiasty, te godziny oczekiwania na śmierć, spędzone przy katafalku, w kościele, nie są do opisania. Uroczyste zamknięcie wszystkich kościołów, które potem nastąpiło, dźwignęło znowu ducha na wyżyny. Środek, który miał powstrzymać, rozżarzył...
Moskale już powinni byli przekonać się, że temi pospolitemi sposoby maleńkiemi wcale sobie nie poradzą, ale ich władze umysłowe na nic innego zdobyć się nie mogły. Wracali jak owe biblijne stworzenie do dawnych błędów, krążąc w tym kole błędnym, z którego wyjść nie umieli, jedynym ich środkiem guwernamentalnym zawsze był bagnet.
Gdy z ich strony słabość jest oczywistą, sprawa narodowa zyskuje codziennie, umacnia się, rozpotężnia, odrzuca wszelką zgodę z nieprzyjacielem.
Właśnie w chwili, gdy po tych wypadkach, po prześladowaniach, po ucisku nowym, rząd rosyjski decyduje się na ostatnią jeszcze próbę i wysyła nam Telemaka wielkich nadziei z mentorem wielkiego rozumu, rozpoczynamy drugi obrazek naszej powieści.
Chcieliśmy choć pobieżnie skreślić tu treść wypadków, do których w następnych opowiadaniach nie raz nam jeszcze wrócić przyjdzie.
Bohaterka nasza nie była przez ten czas bezczynną, wmieszana we wszystkie prace, wtajemniczona w kierunek sprawy, poświęciła się jej, z tem zaparciem i całkowitą ofiarą siebie, do jakiej tylko kobiety są zdolne. W chwili, gdy wielki książę Konstanty wjeżdżał przez Pragę, witany przez nie wiedzieć jak uzbieraną gawiedź uliczną, u panny Jadwigi zebrało się kilka osób zwykłego jej towarzystwa.





  1. Urodzony był z Madalińskiej, córki znakomitego wodzą naszego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Braki uzupełniono na podstawie wydania z 1865 Lipsk





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.