Para czerwona/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez czas upłyniony Jadwiga dotrzymywała uczynionego przyrzeczenia, pomimo zaklęć bojaźliwej ciotki, która nie rada była, widząc ją występującą z tych dróg powszednich, jakiemi zwykły iść milionowe panny do świetnego małżeństwa: siostrzenica nie zmieniła postanowienia. — Ślub, który uczyniła, w jej myśli wiązał ją tak silnie, jak gdyby go złożyła Bogu przed ołtarzem, zostając zakonnicą. Mówiła z uśmiechem, że należy do zakonu Polek, wprawdzie nieuznanego przez Stolicę Apostolską, nie zamkniętego w mury klasztorne, ale rozprzestrzenionego po całym obszarze tej rozdartej ziemi, w której każda cząstka drga do dawnego zjednoczenia. Mimo wielkiego zapału, a może skutkiem potęgi uczucia, Jadwiga surowo obmyśliła swe postępowanie. Kiedy trwożliwa ciocia na klęczkach ją prawie wstrzymywała od śmielszego jakiego kroku, odpowiadała jej z pogodą na czole:
— Moja droga ciociu, nie obawiaj się, miłość ojczyzny, tak jak ja ją czuję i pojmuję, jest najlepszą tarczą przeciw wszystkim świata niebezpieczeństwom, ona zmusza do starania się o wszystkie cnoty, do wyrzeczenia się wszelkiej płochości, bo najmniejsza plamka na szacie obrońcy kraju odbije się i na grobowym całunie matki i na tryumfalnej szacie zmartwychwstania. Cóżeśmy winni, że musimy w ciszy, mroku, jak pierwsi chrześcianie w katakombach pracować na odrodzenie Ojczyzny? I tych pierwszych chrześcian i naszą sprawę w tajemnicę spowitą, będą spotwarzać i ochydzać, ale kto się poświęca dla Ojczyzny i wstępuje na próg poświęceń, ten szatę grzesznika zrzucić musi na progu!! Prawda, kochana ciociu, że nasz zakon potępia wiele rzeczy, którym świat pobłaża lub poklaskuje, ale świat to staruszek niedołęga, któremu byle cicho, ciepło było i spokojnie, gotów czarne białem nazywać.
Tak mówiła Jadwiga i tak postępowała.
Spokój trzydziestoletni i straszny ucisk moralny odbiły się były i w społeczeństwie. Mięksi, ulegając przemocy, powoli zbliżali się do Moskali, wstydliwsi pozwalali się domyślać w sobie Wallenrodów, pomiędzy narodem i wiernemi jego dziećmi a prześladowcami, i tymi, których pociągnąć ku sobie potrafili; zawiązały się były stosunki tak, że łańcuch nieprzerwany rozmaitych odcieni łączył najzajadliwszych prześladowców z najgorętszymi ich nieprzyjaciółmi.
Spotykano się w neutralnych salonach, mówiono o rzeczach obojętnych, znano się, bywano u siebie i tolerowano się wzajemnie. Opinia publiczna uciskiem i przymusem tłómaczyła pewne słabości, najpodlejsi zaprzedańcy w pewnych kołach towarzyskich okupywali zdradę jakąś koszlawą niby miłością ojczyzny.
Nagle od owego zjazdu monarchów w Warszawie, który dał znak przebudzenia, potrzeba było wszystkim wybierać, i być z krajem, lub przeciw krajowi. Zdumieli się wielce ci, którzy przez dwadzieścia kilka lat bezkarnie jeździli na bale do zamku, gdy do ich karet wpadły potępiające kamienie! Od tej chwili, chociaż wiele pozostało salonów bezbarwnych i ludzi dwukolorowych, coraz silniej zarysowywały się stronnictwa i przekonania. Nie chcielibyśmy widzieć ich tu więcej nad dwa, to jest zdrajców i wiernych dzieci, może i nie było ich więcej, ale w pośrodku stały tłumy pogan, jak ich nazywała panna Jadwiga, które nawracać było potrzeba. A pogaństwa te były wszelakiego rodzaju, w piersi bałwochwalców było wierne dla Ojczyzny uczucie, ale z nim walczyły to pragnienie złota, to przywiązanie do jakiej takiej władzy, to obawa rewolucyi, to bojaźliwość i płochość.
Salon Jadwigi i przez stosunki jej familijne i jako milionowej dziedziczki, był naturalnie otwartym dla mnóstwa osób, które nie będąc ani czerwone ani białe, chodziły popielato. Jadwiga tych szarych i zimnych podjęła się nawracać, uczyniła sobie z tego zadanie. Nie unikała więc ani tych domów, w których na cały ruch dzisiejszy po cichu sarkano, ani zamykała drzwi swych tym, co obojętnością grzeszyli. Poczciwe jej serce, z prawdziwem wzniosłem chrześciańskiem uczuciem wierzyło w nawrócenie wszystkich, aż do kata, który wieszał, i sędziego, co wyroki podpisywał.
— Jest to tylko rzeczą czasu — mówiła — wszakże od młodego promyka rozszerza się ogień wielki, suchsze gałęzie płoną naprzód, gdy wilgotne schną jeszcze, na ostatek i ci ludzie zmokli i ośliźli, co dziś tylko syczą, zapalić się muszą. Z tą głęboką wiarą szła niezachwiana swoją drogą, choć często w jej salonie najsprzeczniejsze spotykały się żywioły. Z taktem niewieścim umiała prowadzić to dzieło nawrócenia, nie obrażając nikogo. Hamowano ją czasem, szepcząc jej, że ci których nawrócenie przedsiębrała, byli wprost przeciwnych opinii...
— Więc tem lepiej — odpowiadała — właśnie dla tego pracować potrzeba, aby ich nawrócić. Gdybyśmy patrzali na opinie, przeciwne z zimną rezygnacyą, albo byśmy przeczyli wszelkiej możności nawrócenia, albo byśmy się przyznawali do słabości naszych przekonań. Potrzeba umieć wyznawać wiarę swoją publicznie, aby na nią nawracać.
Dnia tego towarzystwo było dosyć liczne i jak zwykle, w czasie herbaty, która się ciągnęła od siódmej do jedenastej, jedni wchodzili, drudzy wychodzili i powracali, przynosząc jakąś nowinkę, lub zdając sprawę z poleceń.
Jadwiga, z większą częścią Warszawy przekonaną była, że stolica w czasie wjazdu Wielkiego księcia zachowa się z godnością, że nie da mu fałszywego wyobrażenia o stanie umysłów naciskiem tłumu i niczem, coby za niewczesny entuzyazm mogło być wzięte. Ażeby nie oszukiwać przybywającego i nie łudzić go tem, że sam jego przyjazd nas uszczęśliwiał, potrzeba było przyjmować go bez oznak niechęci, ale i bez radości. Wielkie było zdziwienie wszystkich, gdy się dowiedziano, że tajemniczą jakąś siłą nagromadzone pospólstwo na Pradze, przyjęło księcia wielkiemi okrzykami, że jakieś nieznane, z pod ziemi wyszłe postacie, czepiały się powozów, goniły je, wołając hura! Wszystko to tak było nie polskie, tak widocznie podrobione, tak uwłaczające całemu narodowi, że każdy poczuł się tem obrażony. Margrabia, który wiadomemi sobie środkami przygotował tę owacyę, zmusił niejako do energicznej przeciwko niej protestacyi, był to krok fałszywy i ciężkie za sobą pociągał następstwa.
Salon panny Jadwigi, pełen różnych ludzi, podzielony był w zdaniach co do przyszłego zachowania się względem Mentora i Telemaka. Wszyscy paniczykowie i to co należało do tak zwanego dobrego towarzystwa, mocno obstawało przy pojednaniu z Moskalami, którzy widocznie przymilali się, szło tylko o to, gdzie ich pocałować. Wyjąwszy margrabiego, do którego wstręt instynktowny był powszechny, urzędnicy nowi, których przywoził Wielki książę, obudzali nadzieję, a przynajmniej nie byli znienawidzeni; stąd ludzie porządku, to jest ci co się brzydzili rewolucyą, znalazłszy nową kombinacyę możliwą, czepiali się jej gwałtownie.
Hrabia Albert, Edward, Micio, Dunio i kilku innych, przedstawiali między młodzieżą ów żywioł, pragnący ciszy i spokoju na ojcowskiem łonie margrabiego. Karol, towarzysz jego Młot, znany nam z pierwszej powieści, i ich przyjaciele, śmieli się otwarcie z tych nadziei, przepowiadając ich upadek.
Jadwiga, należąc sercem do ostatnich, nie chciała zrywać z pierwszemi, zawsze w nadziei nawrócenia.
— Co do mnie — odpowiedziała na zapytanie Karola — myślę śmiało wejść nawet na pokoje margrabiego, jak chrześcianie wchodzili na dwór Nerona, aby tam robić prozelitów. W wielkim tłumie, który go otoczy, przyznasz pan, że mam prawo spodziewać się znaleść najwięcej ludzi słabych. Już to samo, że w tę nową kombinacyę wierzyć mogą, dowodzi ich słabości; a zatem połów może mi się udać. Margrabia, któremu ludzie pragnący spokoju robią olbrzymią sławę męża stanu, już miał czas przekonać nas, że nim nie jest. Wszystkie jego wystąpienia, obliczone na wielki efekt, były chybione i celu nie dosięgły. Jest to Don Kiszot siły, który się o to tylko troszczy, aby mu przyznano tak szeroką energię, jak szerokie ma barki.
— Nie godzi się tak mówić — przerwał hrabia Albert, który się zbliżył do rozmawiających. — Bądź co bądź, margrabia jest ostatnią próbą, którą Moskale czynią, ze wstrętem używając go za pośrednika do pojednania, jeśli on upadnie, przyjdzie po nim obnażony knut moskiewski w ręku kozaka...
— Tem lepiej — odparła żywo Jadwiga — wygramy na tem jeśli zrzucą maskę, nadewszystko zyskamy moralnie. Margrabia z nimi, to despotyzm ubrany w formy legalne, które opinię Europy bałamucą. Ogłaszają nas za niepoprawny naród rewolucyonistów, niewiedzący czego pragnie, niezaspokojony niczem, a Moskali za obrońców porządku prawego i spokoju Europy. Zmusić ich do zrzucenia tego przybranego stroju, do obnażenia ich z tej tatarskiej skóry, z której się wcale nie wyzuli, jest czystym zyskiem dla naszej sprawy. Margrabia jest parawanem, zasłaniającym prawdę. Święta sprawa nasza musi pragnąć jasności.
— Ale — dodał Albert — bądźmy loiczni, to zawsze w końcu rewolucya...
— Jeżeli nas do tego zmuszą — rzekła Jadwiga — a może tylko walka i pasowanie się heroiczne sił ducha z siłą pięści...
— Że my sami przyjdziemy do rewolucyi — dodał Albert — to nie ulega wątpliwości. Jesteśmy na pochyłości, która do niej prowadzi... nie wiem, czy już powstrzymać się potrafimy.
— Ja temu nie zaprzeczam — rzekł Karol.
— Ani ja — dorzuciła Jadwiga — smutną jest rzeczą każde takie gwałtowne wstrząśnienie społeczne, ale nieuchronną. Kto nie chce rewolucyi, ten przyjąć musi i rozpadniętą naszą ojczyznę, taką, jaką jest i panowanie rosyjskie na wieki wieków.
— Przepraszam panią — przerwał Albert — ja nie przyjmuję ale przypuszczam rewolucyę, tylko nie dziś.
— Więc to dla pana kwestya czasu? — rzekł Karol — i ja nie powiadam, żeby obecnie chwila bardzo jej sprzyjała, ale czyż pan sądzisz, iż jutro, za rok, lub w dziesięć lat znajdziemy sposobniejszą? Rosya nauczona dzisiejszym ruchem, odejmie nam do niej wszystkie środki, złamie ducha, zmiękczy serca, zniewieści przyszłe pokolenie...
Albert zamilkł, Jadwiga zaś z uśmiechem dodała:
— Nie bójmy się; męczeństwo ma swe rozkosze, a lepiej umrzeć męczennikiem, niż spodlonym. Dać się pochłonąć tej tłuszczy barbarzyńców, jest to świętokradzko zaprzeć się całej przeszłości, całego trudu wieków, tysiąca lat pracy przodków, jest to cofnąć się w tył i wyrzec siebie.
— Jeszcze słowo, — rzekł Albert — garstka Greków wpłynęła przeważnie na cywilizacyę milionów Rzymian, czemużbyśmy my nie mieli spolonizować Rosyi?
— Mój hrabio! odparła Jadwiga. — Ta garstka Greków była jak kropla drogiego nektaru, wlana w wielkie naczynie wody, na chwilę woda jej woń przyjęła, ale kropla znikła i rozpłynęła się na wieki... chciałżebyś dla nas tego losu??
Młot, który niespokojnie przysłuchiwał się rozmowie, tak wyraziste rzucił spojrzenie na pannę Jadwigę, że ta w końcu zrozumiała, iż mu o coś pilniejszego idzie, niż o powolną sprawę nawracania.
Zostawiwszy więc hr. Alberta z Karolem na dalszej rozmowie, wyśliznęła się sama i zręcznie bardzo kołując, podeszła do młodego chłopaka, czekającego na nią z widoczną niecierpliwością.
— Czy macie mi co do polecenia? — zapytała po cichu.
— Nic do polecenia, ale prośba o radę, idzie tu o Karola...
Panna Jadwiga troszkę się zarumieniła, ale Młot tego nie spostrzegł.
Przywykliśmy — rzekł żartobliwie — uważać panią za naszego towarzysza i wspólnika pracy, powiem więc pani szczerze, żem przestraszony, choć się lękać nie zwykłem. Karol jest nam tak potrzebny, że wolelibyśmy stracić dziesięciu wybranych, niż jego jednego, nikt go zastąpić nie potrafi; jest to zarazem człowiek żelazny a najłagodniejszy z nas, gdy mamy do czynienia z profanami, rozcina jak stal wyostrzona bez bolu, nie poczujesz jak ci serce rozpłata. Takich nam ludzi potrzeba, a niestety możemy go stracić.
— Jakto? — zakrzyknęła Jadwiga. — Cóż mu zagraża? Jest tak ostrożnym!..
— Nie tyle on jest ostrożnym, jak my jego pilnujemy, ale złożyły się dziwne okoliczności. W początkach sprawy nie widzieliśmy tak jasno, nie rozróżnialiśmy przyjaciół od nieprzyjaciół, mówiło się o ludziach z różnemi, którzy się zdawali w sercu mieć jakieś dla ojczyzny uczucie; tymczasem kilku z nich przeszło do obozu nieprzyjacielskiego. Wiemy z pewnością, że jeden z tych ludzi podał margrabiemu listę osób, które najwięcej wpływu mieć mogą. Starano się ich pozyskać, niektórzy ulegli, Karol pozostał niezłomny, wiem z pewnością, że w tych dniach pod najlżejszym jakimś pozorem wsadzą go do cytadeli.
— Cicho! cicho! — zawołała strwożona Jadwiga, biorąc Młota za rękę — potrzeba mu dać pieniędzy i ułatwić ucieczkę.
— Przepraszam panią, za granicą mógłby być Karol użytecznym, — rzekł Młot — ale nikt go nam nie zastąpi tutaj, potrzeba się namyślić, gdzie i jak go ukryć. Nasze schronienia nie są zbyt pewne, proszę panią o radę i o pomoc.
— Posłuchaj pan — odezwała się Jadwiga po chwili namysłu; mam myśl. — Potrzeba zdobyć jednego z tych paniczów jakimkolwiek sposobem: spojrzeniem oczu, przymileń, uśmiechów i zmusić go, żeby ukrył Karola. Ci panowie wszyscy wiernie uczęszczają na salony margrabiego, nikt ich nie posądzi, Karol będzie bezpieczny.
— Ale! na miłość Boga, któż za opiekuna zaręczy
— Ależ ja, ja! — szepnęła Jadwiga — Ja!...
— Pozwól pani wyznać, że to projekt zbyt śmiały, nie godzę się na to.
— Więc cóż począć? — zawahawszy się trochę, rzekła kobieta, ale wkrótce z nową siłą wróciła do swojej myśli. — Daj mi pan kwandrans czasu — rzekła — przytrzymaj tu Karola; hrabia Albert, nie zaprzeczysz, jest uczciwym człowiekiem, ma tę wadę, że jest zbytecznie hrabią i nadto ekonomistą, idę z nim do drugiego pokoju i przyprowadzę go wam gotowego na wszystko. Musi być pewnie jakimś kuzynem margrabiego, hrabiowie i margrabiowie wszyscy są krewnemi, u niego Karola szukać nie będą; tymczasem ja pojadę do Brühlowskiego pałacu i wymogę tam, żeby Karola nie tknięto.
— Jakto?.. pani?.. — spytał Młot niedowierzająco.
— Czy mi pan wierzysz?
— Więcej niż sobie.
— Teraz drugie pytanie: czy pan we mnie wierzysz?
— Jeszcze nie widziałem żebyś pani robiła cuda, ale gdy zechcesz! któż wie?
— Wiesz pan przynajmniej że nie zdradzę i sprawy, której się podejmę nie zepsuję; pozwolisz mi spróbować z hrabią Albertem?
— Sądzę że należałoby się spytać Karola, ale potrzebaby mu wszystko powiedzieć...
— Zdaje mi się, iż mówiąc z nim otwarcie, nie zastraszysz go pan.
W tej chwili ujrzała Jadwiga, że Albert bierze za kapelusz i powstrzymała go od wyjścia jednem słowem:
— Zostań pan, potrzebuję z nim pomówić...
Tymczasem Młot wziął na stronę przyjaciela i żywą zaczął z nim rozmowę. Karol odskoczył od niego i pobiegł do Jadwigi. Na twarzy młodego człowieka malował się najżywszy niepokój.
— Na Boga zaklinam panią — rzekł z największym zapałem — proszę zapomnieć o tem co Młot jej powierzył; niema żadnego niebezpieczeństwa, mam dwadzieścia najdoskonalszych kryjówek w razie potrzeby, od kilku miesięcy nigdy nie nocuję w domu, jestem spokojny i błagam panią, abyś mnie pod hrabiego opiekę nie oddawała. Byłby to także rodzaj aresztu, w którym nauczyłbym się może ekonomii politycznej, ale bym z nudów umarł. Nie chcę i nie mogę.
W pięknych oczach Jadwigi błysnęła łza, która się gdzieś roztopiła pod powiekami.
— Napróżno byś mię pan uspokajał, ja o pana spokojną być nie mogę, jesteś zbyt zuchwały. Zlituj się pan, myśl o sobie, lub dozwól, żeby choć twoi przyjaciele o tobie pomyśleli.
Tu się widocznie zmieszała, głos się je zmienił i wyrazów zabrakło. Karol spostrzegł wzruszenie, nie była to pierwsza oznaka uczucia z jej strony, ale zacny chłopak wstępując na próg tego domu, przewidział niebezpieczeństwo i poprzysiągł sobie, że mu nie ulegnie. Nadto był dumnym, ażeby sięgnął po serce kobiety w tak drogie, złote ramy oprawne, wiedział, że Jadwiga żoną jego być nie może, zabronił więc sobie ją kochać. To postanowienie ze szlachetnej pochodzące dumy, nie obwarowało go od śmiertelnego rozkochania się w Jadwidze, ale miłość tę zagrzebał w sercu jak w grobie i równie troskliwie ją ukrywał, jak inni się z nią popisywali. Lękając się, aby mimowolnie z nią się nie wydać, Karol starał się być nie tylko zimnym, był często szorstkim i odstręczającym. Wchodził zwykle do salonu z postanowieniem najuroczystszem zachowania się zimnego i ostrego, ale wkrótce wpływ Jadwigi miękczył je, rozjaśniał mu czoło, otwierał usta i zmuszał do zapomnienia o sobie. Często w ciągu rozmowy, ulegając dwom przeciwnym uczuciom, przechodził nagle do dziwacznie wydających się oziębłości. Wówczas oczy Jadwigi, wpatrzone weń z podziwieniem, zawstydzały go i wprawiały w równie niewytłómaczoną wesołość. Ta poczciwa niezgrabność człowieka, który nie umiał grać komedyi, nie mogła ujść oka kobiety. Jadwiga, domyślała się więcej niż wiedziała.
Tym razem Karol uznał za przyzwoite być prawie dla Jadwigi niegrzecznym, na jej błagające wyrazy odpowiedział żywo i szorstko:
— Ale niechże się też pani mną nie opiekuje, błagam i proszę! Co dziś znaczy człowiek jeden wobec ogółu, czy to o mnie myśleć należy, kiedy nas wszystkich do ofiary powołuje ojczyzna? Przyznam się, że mi nawet przykro, iż się tak obwarowałem od wypadku, który tysiące godniejszych co chwila spotkać może. Proszę pani ani słowa o tem.
Jadwiga zarumieniła się, ale przywykła do podobnych dziwactw, odpowiedziała prawie z pokorą, podając mu rękę:
— Daruj-że mi pan i pozwól przyjaźni być tak gorącą jak powinna.
Karol z kolei zawstydził się swego znalezienia i jemu stanęły łzy w oczach, ale nim miał czas przemówić, podszedł służący do Jadwigi z miną tajemniczą i szepnął jej, że jakiś żołnierz czeka na nią w sieni.
Pod rządem moskiewskim wystarczy widok munduru, ażeby ludzi przestraszyć; ci obrońcy ojczyzny groźniejsi są pewnie we własnym kraju jak wobec nieprzyjaciela.
Samo wspomnienie żołnierza w chwili, gdy jej o niebezpieczeństwie Karola znać dano, przerażało, nie mogła tylko pojąć, dlaczego ten żołnierz z nią właśnie chciał się widzieć.
Wybiegła żywo i znalazła w sieni wychudzonego człowieka, ubranego w szary płaszcz żołnierski z chorobą wypiętnowaną na twarzy. Ukłonił się jej kilka razy, a Jadwiga jeszcze tego zrozumieć nie mogła, dopiero gdy się odezwał, poznała go po głosie.
Był to Tomaszek, dawny parobczak dworski, wzięty do wojska z ostatnią branką, o którym od tej pory słychać nie było.
Straszny to ten podatek krwi, który dzieci wydziera matkom, mężów żonom, ojców dzieciom, ale gdy go nie pojmujący świętego obowiązku prosty człowiek, płaci własnej ziemi, ma choć tę pociechę, że ja piersiami zasłoni. Cóż dopiero gdy najeźdźca dziesiątkuje ludność ażeby kraj wycieńczyć, gdy każdy przezeń porwany wie, że idzie na stracenie, że do swoich nie powróci lub przyjdzie starcem o kuli, gdy ich mogiły darniami porosną! Cóż się to w duszy tych ludzi dziać musi gdy im ogłoszą ten wyrok tak straszny jak ów: Idźcie potępieni na ogień wieczny! Iluż tu oszaleć, ilu z tęsknoty umierać musi, a ilu uschnąć z rozpaczy! Ze wspomnieniem tej opuszczonej chatki rodzinnej, w usługach nienawistnych ludzi, o głodzie i nędzy, cóż to za dola wygnańców!
I biedny Tomaszek należał do tych męczenników moskiewskiej tyranii, i on tam wyżółkł i wybladł gdzieś za Wołgą, tęskniąc za Mazowszem. Przerzucany z lazaretu do lazaretu, z pułku do pułku, dostał się wreszcie do tego, który stał załogą w Warszawie. Na raz wszystko co w duszy pleśnią poczęło porastać odżyło w nim gwałtownie. Milczący, osłupiały, wszedł na tę ziemię, na której się urodził, której woń, barwy, dźwięki, wszystko mu jego młodość przypominało. Z na wpół nagiętego już do żołnierskiego życia człowieka-maszyny, powstał znowu poczciwy Mazur, zatęskniony i szczęśliwy. Nic nie rozumiał co się w koło niego działo, ale po tych cerkwiach, dzikiemi kolory pobazgranych, po tych indyjskich pagodach, szare kościółki wydały mu się zachwycające, płakał pod każdym krzyżem, który napotkał przy drodze, każde ciemne oblicze Matki Boskiej Częstochowskiej przypominało mu chatę, w której podobny wisiał obrazek. I na jego piersiach, jeszcze przez matkę zawieszony w kolebce, taki sam drgał wizerunek. Aby się nie zdradzić, ukrywał się z tem biedak wśród towarzyszów Moskali, ale gdy go nie widzieli, witał się ze swoją ziemią, całując ją i garściami przykładając do rozbolałego serca. Tomaszek może skutkiem choroby i wycieńczenia był roztkliwiony nadzwyczajnie, przypomniał sobie i dwór pański, na którem mu tak dobrze było i panienkę maleńką, która mu podwieczorki sprawiała. Istnym trafem dowiedział się, że panienka z ciotką mieszkają w Warszawie i skorzystał z pierwszego pozwolenia do wyjścia, aby się im przypomnieć.
— A! panienka mnie nie poznała — rzekł łamanym językiem — ale bo też to wiele lat minęło od czasu, jak mnie Moskalem zrobili! a to ja Tomaszek Czupryna, proszę panienki, co był parobczakiem we dworze w Zalesiu...
— Cóż ty tu robisz? — z podziwieniem zawołała Jadwiga.
— A cóż? proszę panienki, sołdat, to gdzie go popchną, tam idzie, człowiek swojej woli nie ma, każą jeść, to je, spać to śpi, a strzelać to strzela. Kazali mi z pułkiem do Warszawy, do cytadeli, to się i przywlokło.
— Dawno?
— E! Już kilka tygodni, alem i ja nie wiedział, że panienka tu są, bo nas nie bardzo wypuszczają, jesteśmy jak w niewoli.
Nie wiedząc co z nim począć, Jadwiga dziwnie jakoś wzruszona widokiem wynędzniałego człowieka, wprowadziła go za sobą do salonu celem przypomnienia go ciotce.
Znalazła ją też już we drzwiach mimo ociężałości idącą się dowiedzieć, co tam za żołnierz ją wywołał. Ciotka daleko lepiej przypomniała sobie Tomaszka, matkę jego biedną komornicę, która przędła we dworze i stryja, który jakiś czas był karbowym. Tomaszek się aż rozpłakał, słysząc o swoich, Jadwiga przyniosła mu szklankę herbaty, a całe towarzystwo obstąpiło żołnierza, słuchając wymownych westchnień i nieforemnych wyrażeń. Parobczak, który się niespodziewał takiego przyjęcia, był serdeczny i witał swoich jak utraconą rodzinę. Jadwidze zaraz błysnęła myśl, ażeby go nawrócić i użyć za narzędzie nawracania. Była więc dlań nadzwyczaj troskliwą, rozpytywała go o zdrowie, przypomniała mu, jak to ich leczono we dworze i prosiła go bardzo, ażeby ich często odwiedzał.
— Żeby to ja mógł! — odpowiedział Tomaszek — ale to proszę panienki, choć my tam drugich więźniów pilnujemy, ale to my sami gdyby niewolnicy; wyjść za cytadelę, broń Boże nie wolno, chyba za pozwoleniem i karteczką komendanta, a jeszcze że się dowąchali, że ja Polak, to na mnie ślepia wywarli, gdyby na zdrajcę i tu z Polakami nie wolno w żadne się wdawać przyjaźnie, przykazano być ostro, a nawet panów oficerów pilnować, żeby oni w jakie konszachty nie wchodzili. Jak raz w tygodniu dopuszczą człowiekowi wyjść na miasto, to jeszcze wielkie szczęście!
— Więc też choć raz w tydzień przyjść do nas możesz — rzekła Jadwiga. — Przynajmniej byś się tu u nas lepiej pożywił.
— A! proszę panienki — rzekł, wzdychając żołnierz. — Żebyście to wy wie dzieli, jedząc białe bułki, czem my nieraz biedni żyjemy! Chleb stęchły i spleśniały z gorżkiej mąki upieczony, trochę ciepłej wody, po której krupy pływają, czasem suchar twardy, czasem ziemniak surowy, a człek żyje, bo musi; jak go ściśnie głód, wódka karmi, — jak nie ma wody, wódka poi, — jak chory, to się wódczyskiem leczy, — jak mu serce pęka, to nią pamięć zaleje.
Westchnął, a słuchającym łzy w oczach stanęły; wszyscy sięgnęli do kieszeni, aby mu się złożyć na jaki mały datek, ale Jadwiga uprosiła, żeby to jej zostawiono.
Obraz tego dziecięcia naszej wioski, tak niecnie przerobionego na zbolałą i nędzną istotę, przemawiał do serc może silniej nad inne uciski moskiewskie. Płacze się nad trupem, ale rozpacza nad żywym, którego z istoty niewinnej przerobiono na narzędzie i posługacza bez woli.
Z takiem uczuciem patrzyliśmy nie raz na te biedne dzieci nasze, zakute w mundurki rosyjskich kadetów, strute oddechem zepsucia, wyuczone jak papugi katechizmu przeciw własnemu Bogu...
Tomaszek tak się rozgadał, że mu się jakoś odchodzić nie chciało, łzy mu płynęły z oczów i chwilami szalał, gdy sobie jasne lata swobody przypomniał, rozczulony w końcu odszedł, całując po rękach panienkę i ciotkę, kłaniając się wszystkim i przyrzekając, że powróci...
Towarzystwo całe powoli rozchodzić się zaczęło z tem uczuciem politowania, które wzbudza każda niedola nieporatowana.
Edward jeden wyszedł, namyślając się mocno, czy czasem przytomność jego w salonie, w którym widocznie bałamucono rosyjskiego żołnierza, nie kompromitowała go.
Od czasu przybycia margrabiego był on jeszcze mocniej orthodoxus jak kiedykolwiek. Salon panny Jadwigi wydawał mu się coraz gorszem napełniony towarzystwem i gdyby nie jej miliony i nie owa rana, którą w obronie jej honoru otrzymał, dająca mu już pewne prawa, byłby się całkiem wycofał. Jadwiga obchodziła się z nim grzecznie, ale traktowała go z góry i trochę jak studenta. Miłość własna, która w potrzebie umie sobie wszystko tłómaczyć na swoją stronę, malowała panu Edwardowi jego stanowisko w tym domu barwami najświetniejszemi. Trzeba było jego próżności i zarozumiałości, a po części głupoty, ażeby się tak obałamucić. Tego jednak wieczora pan Edward wyszedł smutny i przerażony, zaczynał domyślać się, że w przekonaniach i opiniach nigdy się nie pogodzi z panną Jadwigą, dojrzał nareszcie, że bardzo jakoś poufałą była z Karolem, a Karola instynktowo nie cierpiał. Dwaj ci ludzie nie mogli się nigdy z sobą pogodzić, bo stali na wręcz przeciwnych krańcach.
Edward stworzony był do ślepego posłuszeństwa, które go uwalniało od myślenia, Karol do samoistnej pracy. Edward urodził się na porządnego urzędnika, dorabiającego się emerytury i względów swoich naczelników, Karol na republikanina.
Ostatni miał Edwarda, z pozwoleniem, za cielę, Edward patrzał nań jak na straszliwie czerwonego... demagoga.
Z margrabią razem przybyło do Warszawy rozpuszczone przez niego, jako niby znającego kraj, straszliwe widmo czerwoności; tłómacząc siebie, nie chcące przyznać, że miał walczyć z krajem, margrabia przedstawiał się jako obrońca porządku społecznego. Wszyscy, których z sobą wiózł z Petersburga, napojeni byli zawczasu tem przekonaniem, że cały ruch polski był to przebrany w kontusz i żupan socyalizm, komunizm, rewolucya i t. p. Ten pewnik, tak był ugruntowany w głowach dworu margrabiowskiego, że ledwie późniejsze wypadki, zdrowszych i mniej uprzedzonych, nawrócić potrafiły. Wyraz czerwony oznaczał wówczas wszystkich gorętszych, a w ustach Brühlowskich seidów był potępieniem bezwarunkowem. Wszystko co się zbliżało do margrabiego, musiało, wtórując mu, wierzyć, że w Polsce nie szło o Polskę, ale o jakąś sprawę powszechnej rewolucyi europejskiej. Czy autor tej bajeczki, puszczonej zręcznie, a raczej tego bąka, sam w nią wierzył — tego nie wiemy, ale do samego ostatka usiłował wszystkich przekonać, że walczył z hydrą rewolucyi socyalnej. Mówią, że pan Oliphant zręcznie odpowiedział na ten zarzut uczyniony Polsce... Bardzo być może, że to jest socyalizm, rzekł: wszędzie gdzie jest zły rząd, rodzić się on musi — my się go w Anglii nie obawiamy.
Edward niepokojony tem, że się otarł o czerwonych, podejrzywając i pannę Jadwigę o jaskrawość, powrócił niekontent z siebie do Europejskiego hotelu, w którego progu zetknął się z kilku znakomitościami brühlowskiej oficyny. Niezmiernie był szczęśliwy gdy to gronko ludzi porządku pociągnęło go z sobą na kolacyę. Pośród nich jakoś wolniej oddychał, czuł się bezpieczniejszym, smakował bardzo w doktrynach i dowcipach Cześnikiewicza i miał go za znakomity geniusz, a co śmieszniej, za dobrego Polaka. Z radością więc poszedł na górę z Wielopolszczykami aby się obmyć z wrażeń, które wyniósł od panny Jadwigi, z salonu jej wychodził zawsze przelękły i drżący, marząc o cytadeli; wśród tych panów doznawał błogiego uczucia spokoju. Nie potrzebujemy mówić, że ich przekonania całem sercem podzielał.
Tego wieczora obudzony nieco szampanem entuzyazm margrabiąt, dochodził do najwyższego stopnia.
Jeden z przytomnych powstał i, zapewniwszy się, że wszystkie drzwi od podsłuchów są obwarowane, miał speech następujący:
— Panowie! — rzekł — prawi Polacy i ludzie, którym drogi jest porządek społeczny, winni się wziąć za ręce i pójść wszyscy pod sztandar margrabiego! Jeżeli on nie zbawi Polski, Polska zginęła! Nie powinniśmy cofnąć się przed najcięższemi obowiązkami obywatelskiemi; gdyby potrzeba, gotów jestem wydać rodzonego brata. Każdy z nas uczynić powinien podobnie!!
Nie piszemy tego z domysłu, słyszeliśmy na własne uszy utrzymywaną teoryę podobną: byli ludzie, którzy to czynili z baranią dobrą wiarą.
Edward tak się uczuł przejętym, uniesionym i szczęśliwym z dopuszczenia do towarzystwa znakomitych mężów, że wypił jeden po drugim cztery kieliszki szampańskiego i dał słowo honoru, iż inaczej jak w cylindrze (symbolu poszanowania prawej władzy i porządku społecznego) nigdy się na ulicy nie pokaże.
Głupie chłopię opanował jeszcze większy szał, gdy po wieczerzy znakomita (wzrostem) figura wzięła go pod rękę, odprowadziła do kątka i zaczęła poufałą rozmowę. Edward, który oddawna pragnął się zbliżyć do tych gwiazd nowego nieba, gotów był (jak pani Sévigné po owym menuecie) wykrzyknąć, że margrabia jest wielkim mężem!
Rozmowa prowadzona widocznie bardzo zręcznie przez słusznego mężczyznę, zaczynała zakrawać na inkwizycyę i badanie.
Edward był w takiem usposobieniu, że dałby był z siebie ciągnąć wnętrzności jak św. Bartłomiej.
— Powiedz mi pan — rzekł powoli towarzysz — pan podobno bywasz i poufale jesteś przyjmowany w salonie panny Jadwigi? Ma to być zbiegowisko czerwonych?
— W istocie — rzekł Edward — różni tam ludzie przychodzą, towarzystwo bardzo zmieszane....
— Spotkałeś tam pan kiedy niejakiego Karola Glińskiego?
— Spotykam go tam każdym razem!
— Mówią że ma to być bardzo niebezpieczny człowiek?
Edward łatwo mógł zrozumieć, że mówiąc z tak znaczącą figurą, mającą w ręku władzę i naówczas prawie wszechmogącą, przyczyniał się do potępienia, do wyroku na człowieka już źle u rządu widzianego; w innym razie może byłby zamknął usta lub wstrzymał się z objaśnieniami, ale był rozochocony winem, poruszony mową i grzecznością tego pana, z którym mówił. Chcąc mu się wypłacić szczerością, zapomniał się zupełnie. Przytem nienawiść do Karola rozbudziła się w jego sercu, zaczął więc szeptać z zapałem:
— Rzecz niezawodna, że to jest bardzo niebezpieczny człowiek! Jestem pewny, że albo stoi na czele jakiegoś spisku albo do niego należy, ciągle jakieś konszachty, bieganiny, narady, sekreta, nieustanne posłańce... O wszystkiem w mieście najlepiej uwiadomiony, jak gdyby miał swoją policyę. O! to jest bardzo niebezpieczny człowiek.
— Ale jak pan sądzisz, gdyby go schwycono, czyby się co tam przy nim znalazło?
Edward dopiero się pomiarkował, jak daleko zaszedł i że się stał denuncyantem, zimno mu się jakoś zrobiło, ale cofnąć się nie było podobna.
— Tego to nie wiem — rzekł ciszej — bo żadnych z nim bliższych nie mam stosunków, widuję się tylko u panny Jadwigi.
Słuszny mężczyzna spojrzał na tę żabę z góry, uśmiechnął się i dodał poufale:
— Trzeba go zamknąć, jak odsiedzi rekolekcye może ochłodnie i dodał na ucho Edwardowi: Jutro go zacapią; tu nie ma co ceremonii robić, nie będziemy Lambertowskich błędów powtarzać! trzeba energii.
Na tem się rozmowa skończyła, wszyscy się zaczęli rozchodzić wysuszywszy do dna butelki. Trzeba to wyznać na pochwałę Edwarda, że popełniwszy zbrodnię, choć z przekonania, iż dopełniał jakiegoś społecznego obowiązku, uczuł się jak struty. Oblały go zimne poty, zaczął drżeć i ledwie się zawlókł do swego mieszkania. Nie zapaliwszy świecy, chodził z godzinę, tłukąc się w ciemności i myśląc nad tem, czy nie wypadałoby pójść przestrzedz Karola; ale to poczciwe postanowienie obalił strach, aby się jego zdrada nie wydała. Namęczywszy się do białego dnia, usnął wreszcie z przekonaniem, iż się przyłożył do ocalenia zagrożonego społeczeństwa...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.