Para czerwona/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z pewnego względu możnaby ludzi na dwie wielkie klasy podzielić, na tych, co tak miłują prawdę, że w życiu swem, nawet w formach zewnętrznych, fałszu i złudzeń znieść nie mogą i na tych, którzy bez komedyi udawania i błyskotek żyć nie umieją. To co nazywamy pańskością, całe się składa z drobnych formułek, z pospolitego człowieka, czyniących niby wybraną istotę. Ci, którym zbywa właśnie na przymiotach stanowiących wybrańszą naturę, starają się je zastąpić pozorami, które wyglądają jak wysokie korki u trzewików. Człowiek przez nie wyższym się nie staje, ale wydaje się nieco wzroślejszym. Iluż widzimy w życiu ubogich ludzi, którzy w koło siebie udają państwo, maluczko jest takich, co się tą komedyą brzydzą i jak tylko mogą ścierają co najprędzej róż i bielidło.
Z osób wchodzących do naszej powieści, wybierzem dwa przykłady dla dowodu, chociaż dowody naszego twierdzenia w życiu się codziennie spotykają. Pan Edward, syn ubogiego szlachcica, udawał panicza strojem, obyczajem, stosunkami, które zawierał. Ten chomąt towarzyskich konwencyi, w którym innym tak chodzić trudno, dla niego był bardzo przyjemnym naszyjnikiem.
Panna Jadwiga urodzona w dostatkach, spokrewniona z najpierwszemi rodzinami, rada była i szczęśliwa, gdy ze sznurówki salonowej wyzwolić się mogła, naturalny jakiś pociąg czuła do tego świata, w którym mniej kłamać potrzeba a więcej sobą być wolno. Gdy się ujrzała teraz swobodną w skromnem mieszkaniu, z wolną wolą wybrania sobie towarzystwa, jakie jej najwięcej do smaku przypaść mogło, uczuła się w nowy sposób szczęśliwą. W drodze już cały plan nowego życia osnuły z Emą, obie nie miały rodziny bliższej nad wszystkich nieszczęśliwych, których sieroctwo braćmi ich czyniło, postanowiły więc poświęcić się na posługę tym, którym nikt nie służył. Panna Ema wracała tylko do dawnych zatrudnień, Jadwiga musiała więcej obmyślić własne, aby się nie narażać i dłużej istotnie być pożyteczną.
Zaraz nazajutrz dowiedziawszy się o jej przybyciu, nadbiegł Karol, którego Jadwiga po kilku miesiącach niewidzenia, znalazła przykro zmienionym. Znać było na nim tę nieustanną codzienną troskę, ten nawał pracy, który często w jednym dniu zapas sił na lata przeznaczony pożera. Pomimo odwagi i przywyknienia do niebezpieczeństwa, nieustanna potrzeba krycia się i to stanie nad przepaścią, silnej jego nawet naturze czuć się dawało. Chmurny był i smutny, w przededniu stanowczej walki z tak nierównemi siły, z takim brakiem wszystkiego, co jej dać mogło nadzieję zwycięstwa, samą energią i ofiarą bez granic, potrzeba było zastąpić wszystko, czego nam nie dostawało. Nie dziw też, że ta energia, nawet w ludziach wielkiego hartu, w końcu się po trosze wyczerpywać musiała. Coraz bliżej widać było dzień stanowczy, dzień wybuchu, którego nic powstrzymać nie mogło, a od którego pierwszych nawet początków, przeważnie zależała przyszłość cała. Nieuchronną więc była troska, bo się tu wszystko stawiło na kartę, a wygrana była więcej niż niepewną. Karol wtajemniczony w całe działanie, mimowolnie wyrażał sobą ciężki niepokój tej chwili oczekiwania, straszniejszej może nad walkę samą.
Jadwiga znalazła go smutnym, zrezygnowanym, milczącym jak człowieka, na którego sumieniu wielka ciężyła odpowiedzialność. I on także widział w niej zmianę, którą wyrobiło długie cierpienie i tęsknota.
— No — rzekła podając mu rękę — jestem tu znowu, przychodzę po rozkazy i komendę. Wiem, że wiele uczynić nie mogę, ale jak najgoręcej służyć pragnę, przewidując przyszłość, zebrałam wszystkie fundusze, jakiemi tylko w tej chwili rozporządzać mogę. Są one dosyć znaczne, macie je do dyspozycyi. Oprócz tego mam w ręku pasport, w najgorszym razie choć jako posłaniec przydać się mogę. W Warszawie jestem kontrabandą, ale mieszkanie moje jako kobiety może wam służyć za bezpieczny skład do umieszczenia drukarni lub odbywania narad, które tajemnicy potrzebują. Wybrałam umyślnie dom na ustroniu z wyjściem osobnem, oddzielony od innych, tak, aby tu niełatwo szpiegować było, powtarzam panu, że bardzo będę szczęśliwą, jeśli się na co przydać potrafię.
— A! pani — rzekł Karol — prawdziwie uwielbienia jesteś godną, że i wśród własnych strapień myślisz tylko o sprawie publicznej, przybywasz tu narażając się, zapominasz o sobie, chciałabyś tylko być jak najużyteczniejszą krajowi, przywykliśmy już teraz do poświęceń, ale takiego jak pani, ja nie znam.
— Nie mówmyż sobie komplementów — odpowiedziała zarumieniona Jadwiga. — Karmmy niemi, jeśli potrzeba, tych co się tem żywić przywykli, a sobie kochany panie, mówmy szczerą przyjacielską prawdę. Cóż to znaczy ta cała moja gotowość do usług, kiedy te ręce, które wam wyciągam wielkiego ciężaru nie dźwigną?
— Otóż — rzekł Karol uśmiechając się — bez żadnego pochlebstwa powiem pani, że przybywasz nam bardzo w porę. Rządy margrabiego coraz stają się cięższe, wzmacniają policyę, urządzając ją to na wzór pruski, to na sposób angielski, klika otaczająca pałac Brühlowski, pełna jest dyletantów szpiegów, którzy te obowiązki pełnią, wmawiając w siebie, że to czynią przez miłość ojczyzny. Odkryto już kilka drukarń, coraz trudniej staje się ukryć, każdy więc nowy posiłek, który nam przybywa, bardzo jest pożądany. Margrabia z tymi, co go otaczają, jest dla nas niebezpieczniejszym może od wielu najokrutniejszych Moskali. W jego orszaku znajdują się ludzie, których dawne położenie w społeczeństwie i stosunki czynią dla nas strasznemi. Oni nas znają lepiej, i gdy Moskale naoślep idą, oni działają napewno. Zbliżają się chwile bardzo stanowcze.
— Mówże mi pan, co mi dasz do czynienia?
— To potem — rzekł Karol — samo się znajdzie.
— Marłam z obawy — dodała Jadwiga — o pana. Niewiem jak potrafiłeś wytrwać i uniknąć dotąd pogoni, ciągle będąc pod ich ręką.
— Przekonany jestem — odpowiedział spokojnie Karol — że w tem wszystkiem nie fatalność, ale rozumne losów kierownictwo więcej czyni niż ludzie. Myśmy tylko narzędziami w ręku Boga według Bosueta, losu według filozofii, a mówiąc po polsku Opatrzności. Dopóki jestem na coś potrzebny, ta dłoń wyrwie mnie z wszelkiego niebezpieczeństwa; gdy skończę mój zawód a krwi kropelka mojej, na użyźnienie pola sprawy stanie się konieczną, naówczas zginę i inny mnie zastąpi. Wszystko dotąd w tem cudnem dziele naszem idzie tak, jak nigdy rozum ludzki przewidzieć nie mógł; niektóre nawet omyłki nasze, przerażające na chwilę, Opatrzność umie na korzyść tej sprawy obrócić. O sobie nie ma co myśleć. Nigdy egoizm poczwarniej się nie wydawał jak dzisiaj.
— Tak — rzekła, uśmiechając się, Jadwiga — ale jakże to mało ludzi na wysokości tych zasad stanąć potrafi?
— Wierzaj mi pani — odpowiedział Karol wesoło — że jest tysiące, a co najdziwniej, prostych i skromnych robotników w tej winnicy, którzy duchem stoją może wyżej od nas. Tysiące tych ludzi wmieszanych jest w pracę naszą; jest to czeladź, rzemieślnicy, lud niewykształcony, a z wyjątkiem zupełnie zepsutych, którzy też stoją na boku lub dają się ciągnąć rządowi, wszystkie te mrówki pracują cudownie, co więcej w razie niebezpieczeństwa wobec śmierci pod groźbami katuszy, stają jak chrześcijańscy męczennicy. Zdrada jest prawie niesłychaną, instynkt w działaniu cudowny, posłuszeństwo niewysłowione. Nie wiem, czy który naród z tych, które się najwyższą chlubią cywilizacyą, byłby zdolny do takiego poświęcenia. Zobaczysz to pani sama, gdy jak nie wątpię, przyjdzie jej się zetknąć z ludem.
— Miałożby to być prawdą? — spytała Jadwiga — że rząd, widząc takie rozdrażnienie kraju, tak wysoki nastrój ducha, myśli o proskrypcyi; o brance, która naturalnie jeszcze je do wyższego stopnia podniesie?
— Zdaje się, że branka jest już postanowioną, margrabia obrachował wszystko aż do możliwości powstania, myli się tylko może sądząc, że je łatwo zgnieść potrafi, że ona mu da w ręce wszystkie żywioły ruchu, i że postrzygłszy i w mundury ubrawszy czerwonych, nad resztą groźbą i grozą panować będzie. Wiemy z Petersburga, że tam się trochę opierają temu projektowi branki w zupełnie wyjątkowych warunkach, ale margrabia obstaje przy swojem, utrzymując, że tylko w ten sposób kraj uspokoi, mówi, że wrzód narwał i pęknąć musi.
— Ale to będzie niechybnie hasłem do powstania?
— Oni właśnie na to rachują; sądzą, że bez broni, bez wodzów, wśród zimy, powstanie będzie kilkudniowem, że wyłapią i żołnierzy i dowódców, wszystko to wyszlą na Sybir i erę rewolucyjną tryumfem zakończą.
— Wszystko to być może — mówił dalej Karol — ale równie też może być, że powstanie przybierze rozmiary daleko szersze niż się spodziewają, że to, co garścią być sądzi margrabia, okaże się tysiącami...
— A więc — przerwała Jadwiga — zbliżamy się do chwili stanowczej.
— I dlatego wszystkiemi siły sposobić się do niej potrzeba, korzystać z każdej chwili, z każdego ich błędu, organizować się, skupiać, pracować tak, jak gdybyśmy jutro wystąpić mieli.
Rozmowa w ten sposób poczęta, długo się jeszcze na tem tle rozwijała. Jadwiga przywoziła nowiny z prowincyi o usposobieniach włościan, duchowieństwa, ludności miasteczek i fabrycznej, natomiast dowiadywała się co chwila rzeczy dla siebie nowych, bo kilka miesięcy spędzonych na wsi w czasie tak gorącego życia, już ją wielu rzeczy nieświadomą czyniły. Zaczęła potem rozpytywać o dawnych swoich znajomych, z przestrachem dowiadując się, że jej pretendenci wszyscy prawie weszli do służby rządowej i służyli usilnie margrabiemu. Nawet pan Edward spodziewał się wicereferendarstwa, hrabia Albert już był referendarzem mianowany, inni pozajmowali stanowiska w rozmaitych dyrekcyach, wydziałach przy radzie stanu i tym podobnie. Stosunki ich czyniły teraz spotkanie z niemi niebezpiecznem dla panny Jadwigi, musiała unikać wszelkiemi sposobami, aby nie być poznaną i zdenuncyowaną przez dawnych swoich przyjaciół. A ponieważ jedna z drukarni zaraz nazajutrz miała się przenieść do jej mieszkania i od losu jej zawisły czynności, które jej powierzyć miano, trzeba więc było bardzo się pilnować, aby nie zostać odkrytą. Kilka godzin spędzili na żywej rozmowie, a choć oboje spragnieni jej byli, choć w sercach silne wrzało uczucie, nie powiedzieli słowa, któreby je zdradzić mogło. Czuli, że w tej wielkiej chwili grzechem istotnie była nawet najczystsza miłość, która odrywać mogła od miłości ojczyzny, i nie oni jedni, ale cała niemal młodzież w tej uroczystej godzinie była jakby w świątyni, w czasie mszalnej ofiary, gdy nikt stojąc przy ulubionej nawet spojrzeć na nią nie śmie, a wszystkie oczy są na ołtarzu, a wszystkie dusze w modlitwie, a wszystkie serca w Bogu. Takiego oderwania się od ziemi, od wszystkiego, co na niej jest nam najdroższem, nie pokażą nam dzieje nigdy i nigdy, kochankowie, rodziny, małżeństwa, zapominali o sobie, aby tylko służyć ojczyźnie. Postrach, ten wielki środek w innych czasach, tu był raczej bodźcem niż hamulcem, nie wstrzymywały niebezpieczeństwa, ale nęciły.
Pośród rozmowy wbiegła panna Ema, wlokąc szal za sobą, gubiąc chustkę, w kapeluszu, który jej na ramiona spadał, cała rozogniona tem, co widziała i słyszała w mieście. Obleciała już ona wszystkie swoje znajome, była pod cytadelą, wiedziała kogo wywieźli, kogo wzięli, nawet kogo dzisiejszej nocy szukać miano. Żadna z prawd i plotek krążących po Warszawie, nie uszła jej ucha. Spisała ile uczennic było w szkółkach, ile zebrano składek, słowem była już au courant wszystkiego, a po jej uśmiechu, wesołości, zaprzątnieniu, widać było, że się czuła w swoim żywiole. Zaczęła wydobywać ze wszystkich kieszeni papiery, które poprzynosiła, śmiała się, śpiewała, ściskała Jadwigę, chciała pocałować Karola, który ją za to w rękę pocałować musiał i usiadła, oznajmując nakoniec, że dwie swoje przyjaciółki zaprosiła na wieczór, bo nie miały jeszcze czasu dosyć się nagadać z sobą. Jadwiga uścisnęła ją z uczuciem szacunku tak dla poczciwego i niezmożonego serca. Wkrótce też nadeszły dwie panie, przybył Młot, który się już dowiedział o powrocie Jadwigi i wieczór do późna upłynął na gorących domysłach tej zakrytej przyszłości, której zasłony każdy się silił podnieść choć maleńką cząstkę, ale nikt dosiądź jej nie mógł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.