<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wrócmy teraz do bohaterki naszej, która po chwili walki samej z sobą, podniosła się, odzyskawszy męstwo, z uśmiechem na ustach. Nad nią stała ciotka z załamanemi rękami, wylękła, niespokojna.
— Widzisz, widzisz Jadwisiu, ot do czego to przyszło, ja się o ciebie tak lękam, a ty żadnej rady mojej usłuchać nie chcesz.
— Ciociu, mateczko, nie martw się, nic się strasznego nie stało. Cóż robić? pojedziemy na wieś, a na wsi znajdzie się także dużo do roboty.
— Otóż masz — przerwała ciotka — na miłość bożą, dajże ty już pokój wszystkiemu. Oni cię jeszcze gotowi na Sybir pochwycić! Jadwisiu, serce moje, ten niepokój skróci mi życie; ulituj się, jeśli nie nad sobą, to nademną!
— No, dobrze ciociu, już nic nie będziem robiły — odpowiedziała, uśmiechając się Jadwiga — będę szyć na kanwie, kwiatki podlewać i Chochlika nauczę przez kij skakać. Tylko niech się ciocia nie martwi...
Ciotka zaczęła ją ściskać, Jadwidze także łzy w oczach stanęły i pod pozorem wyboru w drogę, wybiegła zaraz na górę do swego pokoiku. W istocie, miała bardzo wiele do czynienia. Stosy papierów, potrzeba było co najprędzej rozesłać, całą drukarnię gdzieś przenieść, a co więcej, wyszukać takie miejsce, w któremby ona bezpiecznie czynną być mogła. Jadzia, musiała natychmiast posłać po kogoś z młodzieży, aby się z nim naradzić. Wolałaby była widzieć się z Karolem, jak z kim innym, ale ostatnia przechadzka napełniła ją trwogą, a rozkaz wyjazdu zmuszał do jak największej ostrożności.
Nakreśliwszy więc kilka słów, dając do zrozumienia, żeby do niej ktoś przyszedł, niewzbudzający podejrzeń; tymczasem zajęła się pakowaniem i zdziwiła się mocno, gdy po godzinnem oczekiwaniu, zastukano do jej drzwi, a w progu ukazał się mundur moskiewski i brzęknęła w stalowej pochwie szablica.
Pierwszą jej myślą było, że policya przychodzi robić poszukiwania, ale przybyły był bardzo młody człowiek, blady, wyrazistej twarzy, szlachetnych rysów, wcale nie wyglądający na policyanta; nieśmiało i cicho wymówił nazwisko panny Jadwigi i wyszeptał, że jest przysłany przez Karola.
Dziewczę długo na niego spojrzało a w jej wzroku mimowolnie przebiło się wrażenie, które na niej mundur uczynił.
— Widzę — rzekł nieznajomy — że pani z obawą, ze wstrętem, patrzysz na to moje nieszczęśliwe niewolnicze ubranie; niech ono pani nie zraża. Pomiędzy tymi, którzy je noszą, znajdzie się wprawdzie kilku, którym ta skóra przyrosła do ciała, którym jad swój w krew wsączyła, ale to są wyjątki; tysiące nas, co chodzimy w tych obróżach moskiewskich, cośmy od dzieci wychowani byli w ich szkołach i zakładach, wynieśliśmy z nich przecie całą, nietkniętą, gorącą miłość ojczyzny, pragnienie ofiary, nienawiść ucisku. Wierz mi pani, wstrętny ten mundur nieraz wielkie oddał przysługi sprawie naszej.
Uśmiechnął się i dodał:
— Mam tu z sobą dwóch żolnierzy i furgon wojskowy, dla zabrania drukarni; mogę ją w dzień biały wywieźć, potrzeba tylko upakować i postawić gdzieś w pustym pokoju, aby się żołnierze nic skrytego nie domyślali; ujdzie to dobrze za własność sztabową.
— A jeśli pana z tem złapią? — spytała strwożona kobieta.
— To mnie rozstrzelają — rzekł oficer zimno — myśmy już oswojeni z tą ostatecznością, która prędzej, lub później spotkać nas musi. Ale jak ze wszystkiem, tak i z tą groźbą śmierci człowiek w końcu obyć się musi.
Jadwiga z uwielbieniem spojrzała na młodego chłopaka, który był tak wesół, przytomny i rzeźki, jak gdyby przybył na zabawę. Oddadzą nam kiedyś tę sprawiedliwość nieprzyjaciele sami, że żadna może ze znacznych epok, nie wydała tyle charakterów, tyle poświęceń, tak bohaterskiego zaparcia się, jak obecna.
Przed wieczorem jeszcze prasa i czcionki, wyjechały na furgonie, razem z wszystkiemi papierami, które ukryć było potrzeba. Jadwiga wyręczając ciotkę, zajęła się pakowaniem, rachunkami, całem tem uciążliwem przygotowaniem do podróży, które się staje nieznośnem, gdy na nie zabraknie czasu. Wśród tej pracy, jedna myśl ściskała serce i łzy napędzała do oczów. Wiedziała ona, że na wsi potrafi być użyteczną, że w mieście ktoś ją zastąpi, ale ten nagły wyjazd oddzielał ją od Karola, kto wie na jak długo, może na wieki. On pozostawał wśród niebezpieczeństwa, a ona ani go z nim dzielić, ani nad nim czuwać nie mogła. Gdybyż choć go pożegnać, choć ścisnąć dłoń jego i oczyma powiedzieć: Do zobaczenia, na tym, lub na tamtym świecie.
Domyślała się Jadwiga, że dom ich i mieszkanie musiały być pilnie strzeżone, lękała się nawet, aby Karol nie nadszedł mimo zakazu, byłaby wybiegła, gdyby wiedziała, gdzie go szukać.
Godziny płynęły a każda uchodząca chwila, coraz cięższą była do przeniesienia. Myśl, że go nie zobaczy, brzemieniem nieznośnem uciskała jej piersi. Tak nadszedł wieczór, a że w mieście nie wiedziano wcale o rozkazie wyjazdu, jak zwykle w porze herbaty, zaczęli schodzić się goście. Jadwiga byłaby wydała rozkaz, nie przyjmowania nikogo, gdyby nie ciotka. Wiedziała ona z doświadczenia, że w tym stanie niepokoju i rozżalenia, ciocia potrzebowała koniecznie dystrakcyi, ludzi, rozmowy! nie podobna jej było tej ostatniej pociechy pozbawiać. Pospiesznie więc, pokończywszy co było najpilniejszego, Jadwiga zbiegła do salonu z twarzą tem weselszą, im bardziej chciała pokryć nią smutek, jaki w duszy jej panował.
Z wielkiem podziwieniem, spostrzegła przy ciotce kogoś zupełnie nieznajomego, z ogromną czarną fryzurą na głowie, wąsami i brodą kruczą; nieznajomy ten siedział przy niej i cicho, ale poufale rozmawiał. Nieśmiało zbliżyła się Jadwiga, mężczyzna powstał, krzyknęła z zadziwienia, poznając w nim wybornie przebranego Karola.
— Na miłość bożą — zawołała czerwieniejąc się cała, już się też tego robić nie godzi! Jakkolwiek serdecznie pragnęłam pana widzieć, ale nie mogę znieść, abyś pan wolność i życie narażał dla nas. Wiesz pan, jak rozmaite towarzystwo bywa u nas! to się nie godzi! to się nie godzi!
— Nie gniewajże się pani — rzekł Karol — z gości nikt mnie zdradzić nie może, szpieg, który stoi przy bramie, nie jest wcale niebezpieczny, a na wypadek, żeby jeszcze drugiego postawiono, przyjechałem karetą, w której miałem minę łopuchu, posadzonego w chińskim wazonie. Nikt się pewnie, nawet policya, domyślić nie może, żebym ja tak paradnie jeździł.
— Wszystko to dobrze — odpowiedziała Jadwiga — ale ja się boję, a pan powinienbyś mieć litość nademną, powtarzam panu, że się strasznie boję. Jestem szczęśliwa, że raz jeszcze mogę panu powiedzieć, do widzenia: miałabym tysiąc rzeczy do mówienia z nim jeszcze, ale ten nieszczęśliwy strach, myśli mi mąci, przytomność odbiera, prawie się gniewam na pana.
Gniewu jednak w oczach wcale nie było, patrzała nań Jadwiga, jakby chciała nasycić wzrok ulubionym obrazem i pamięć jego wywieźć z sobą.
— Powtarzam pani, że nie mam najmniejszej obawy o siebie...
Na te słowa, jakby na przekorę, wszedł szybko do salonu, znany nam już Micio. Poczciwy chłopak, który wcale do paniczykowskiego towarzystwa nie należał, ale w nie przypadkowo był wmieszany, przychodził z oznajmieniem i przestrogą, że w czasie wczorajszej przechadzki, Juliusz poznał Karola, że o tem mówił głośno i że to grozić mogło niebezpieczeństwem. Poczciwy chłopiec, tak był przerażony, zobaczywszy Karola, tak nastawał na to, aby natychmiast stąd wyszedł, sama Jadwiga tak go o to prosiła, iż Karol musiał choć niechętnie uchodzić.
Nazajutrz rano obie panie z ciocią, miały być na mszy u Karmelitów na Krakowskiem. Jadwiga więc szepnęła tylko Karolowi, że go jeszcze pożegna i zobaczy przed posągiem Chrystusa.
Wieczór upłynął, na dosyć dziwnem rozpytywaniu przybyłych o przyczyny spiesznego wyjazdu, ciocia chciała ukryć wydane rozkazy, ażeby się użaleniem i rozgłosem nie narazić rządowi. Jadwiga przeciwnie, żartowała sobie z tego prześladowania, nie bez pewnej goryczy, ale nader dowcipnie. Pomiędzy przybyłemi był i Edward milczący, zamyślony, stroskany oddaleniem celu swych zapałów. Zdziwiony był, jak inni wydanym rozkazem, chciałby się był gniewać na sprawców swojej niedoli, ale nie śmiał. Wszystkie jego rachuby zostały w ten sposób wywrócone, nie mógł wyjechać na wieś za panną Jadwigą, a z góry przewidywał, że wszystkie jego zasługi zapomniane zostaną. Inni pretendenci, jawniej niż on okazywali swą niechęć przeciwko rządowi, który im srogim tym rozkazem wydzierał uwielbioną, a co gorzej, tak posażną pannę. Przewidywali oni, że się tam na wsi znajdzie jaki szczęśliwy adonis, który korzystając z nudów wiejskich, serce i rękę pochwycić potrafi. Niektórzy z żarliwszych wielbicieli i mniej bojaźliwych, postanowili nazajutrz odprowadzać Jadwigę i ciotkę do pierwszej stacyi, czyniąc dla nich rodzaj manifestacyi. Mimo nadzwyczajnego wstrętu, jaki miał ku wszelkim tego rodzaju objawom, pan Edward zmuszony został towarzyszyć innym, aby się zbytnim tchórzem nie okazać. Dużo wcześniej niż zwykle, goście się rozbiegli, roznosząc wiadomość po mieście. Resztę wieczora użyła Jadwiga na wybór w drogę, a żegnając to mieszkanie pełne pamiątek, w którem prawdziwsze życie rozpoczęła, nie mogła się wstrzymać od uronienia kilku łez, na myśl o niepewnej przyszłości.
Nazajutrz rano pojechały na mszę do Karmelitów, u posągu Chrystusa zastały Karola zamyślonego nad tem pięknem dziełem rzeźbiarskiej sztuki; stał on tu przez całą mszę, a gdy po niej zbliżyła się doń Jadwiga, rzekła mu, wskazując na posąg Sosnowskiego.
— Patrz pan, na tego Chrystusa rozciągnionego w grobie, jak Polska nasza, artysta Polak rzeźbiąc to dzieło, miał pewnie na myśli ojczyznę, widać w nim umęczone bóstwo przez ludzką złość i namiętności, trup to leży, ale czuć, że życie jest jeszcze w trupie, że on powstanie do nowego żywota, skruszy kajdany śmierci i wznijdzie z chorągwią tryumfu, a żołnierstwo rzymskie, co strzegło zabitego, padnie na twarze przed z martwych powstałym. Tak, ten Chrystus, to Polska nasza, śpi ona jeszcze w grobie, ale odżyje, kamień odwali i wstanie na nieśmiertelne istnienie. Miejmy nadzieję, dodała, wierzmy, a stanie się tak, jako serca nasze zapragną. Nie żegnam pana, zabaczymy się prędko, gdzie i jak, nie wiem, ale widzieć się musimy.
To mówiąc, podała mu rękę i siadły do powozu.
Karol długo za nimi powiódł tęsknemi oczyma.
Z południa powozy były gotowe, panie siadły i wyruszyły ku Wolskim rogatkom. Już w końcu miasta spotkały liczny zastęp oczekującej na nie młodzieży. Ciocia ledwie się wyprosiła, aby je dalej nie przeprowadzano, obawiała się wszelkiej oznaki współczucia, nie tak dla siebie, jak dla Jadwigi, którą zdawała się już widzieć ciągnioną na Sybir.
Na drugiej stacyi za Warszawą, gdy obie podróżne zatopione w myślach czekały przeprzęgu koni, niespodzianie wsunął się do powozu ogromny bukiet, ślicznych kwiatów jesiennych, który Chochlik siedzący na przedzie kocza, powitał wesołem szczekaniem. Ledwie go można było utrzymać, żeby z powozu nie wyskoczył. Żywo uderzyło serce Jadwigi, domyśliła się wprzód, nim zobaczyła Karola. Był to jeszcze raz on, wymknął się przodem z miasta, aby jeszcze raz ją pożegnać, jeszcze raz zobaczyć. Ciotce nie bardzo się to podobało, wprawdzie pogodziła się była nieco z Karolem, ale im bardziej zbliżał się do Jadwigi, tem opiekunka była niespokojniejszą. Czasem na chwilę zapomniała o jego pochodzeniu i towarzyskich przesądach, wszakże nigdy zwyciężyć ich całkiem w sobie nie mogła. To ostatnie pożegnanie, trwało tylko chwilę, konie były zaprzężone, musiano jechać, a Jadwiga do samego prawie domu była milcząca i głęboko zamyślona.
Ciotka spostrzegła wkrótce, że mocno tęskniła za Warszawą i że zajęcia wiejskie, których było podostatkiem, ani jej zastąpić, ani zapomnieć nie dały. Umiała się wszakże Jadwiga pogodzić ze swem położeniem i choć smutek na jej twarzy był widoczny, rozrywała się pracą około ochrony wiejskiej, szkółki i t. p. Ciotka, która mniej daleko miała powodów, żałowania stolicy, wpadła wszakże w rodzaj melancholii i niezdrowia bardzo zastraszającego. Całe dnie przesiadywała nad swojemi krosienkami, na których zwykle leżała jeszcze książka, ale ani haftować, ani czytać nie mogła. Z oczyma wlepionemi w krosna spędzała w milczeniu godziny; po dwa i trzy razy pytać się było o jedno potrzeba, nim odpowiedziała. Ilekroć się odezwała, widać było, jak wszystko widziała czarno i rozpaczliwie. Uśmiech, dawniej częsty gość na ustach teraz się prawie na nich już nie ukazywał, chudła, mizerniała, a najtroskliwsze starania i pieszczoty siostrzenicy, nic na to poradzić nie mogły. Sprowadzeni lekarze radzili takie środki, które dowodziły, że choroby wcale nie rozumieli. Jak zwykle, gdy się chorego chcą pozbyć bardzo, życzyli podróż za granicę, zmianę klimatu, rozrywki i t. p. Ciotka jednak nie godziła się na podróż, potrząsała głową i ani sobie o niej mówić pozwalała.
Przeszedł tak miesiąc, począł się drugi, a stan chorej ciągle się pogorszał. Potrzeba było Warszawy, nawet dla samego poradzenia się o jej zdrowie. Jadwiga więc zebrawszy świadectwa lekarzy, napisała pokryjomu list do jednego ze swych krewnych, mającego rozległe stosunki, prosząc o pozwolenie powrotu. Odpowiedź przyszła nie rychło. Wyrażono w niej, że powrót ciotki był w każdym czasie możliwy, ale wzbroniony najzupełniej pannie Jadwidze. Ciotka znowu bez niej wcale jechać nie chciała. Napisano raz drugi, odpowiedź przyszła odmowna, Jadwiga ofiarowała się jechać przebrana za służącą, ale na to ciocia zakrzyknęła, nie chcąc nawet słyszeć o podobnym projekcie.
Wkrótce potem położyła się w łóżko: symptomata choroby coraz bardziej były zatrważające. Sprowadzono najsławniejszych lekarzy warszawskich, ale i ci okazywali, że nie wiele poradzić mogą; z ciotką było coraz gorzej. Nalegała Jadwiga, czując swe dla niej obowiązki o wyjazd za granicę i ten stał się już niemożliwy, bo stan słabej nie dozwalał myśleć nawet o podróży. Zaczęły się więc te dni ciężkie przedłużonego konania, w ciągu których wychowanka na chwilę nie odstępowała od swej przybranej matki. Niepokój o los siostrzenicy zdawał się najwięcej udręczać i trwożyć chorą, niekiedy wyrywały się z jej ust wyrazy dowodzące, jak dalece przyszłość Jadwigi przerażała ją, rzeczywiście nie było to marzenie dziwaczne, ale przeczucie przywiązanego serca. Łatwo było przewidzieć, że Jadwiga rzucić się musi tam, gdzie ją serce powołuje. Może niepokój ten przyczynił się nawet do przyspieszenia smutnego końca biednej staruszce, gdyż choroba jej wzmogła się nadzwyczajnie, wkrótce wyczerpała wszystkie siły i jednego poranka okrzyki sług zwiastowały, że ciocię biedną znaleziono martwą na posłaniu.
Zgon ten był od dawna przewidziany, jednak silnie dotknął serce Jadwigi, która przyklęknąwszy przy łożu opiekunki, nieruchoma spędziła tak we łzach kilkanaście godzin, aż ją prawie gwałtem od zwłok oderwać musiano.
Pogrzeb i wszystkie nieszczęsne formalności, jakie śmierć wiedzie za sobą, dużo czasu zabrały. Jadwiga nie mogła pomyśleć o sobie, o tem, co się z nią stanie. Dopiero gdy po przykrej wrzawie, głucha nadeszła cisza, gdy się poczuła sama panią swej woli, ale bez opieki, bez rodziny, zaczęła rozmyślać co pocznie i jak dalsze urządzi życie. Sama przyzwoitość wymagała przybrania niemłodej towarzyszki. Napisała więc do Emy, którąśmy już raz z nią widzieli, aby do niej na wieś przybyła.
Panna Ema, która stworzoną była na siostrę miłosierdzia i nie oblókłszy sukienki spełniała wszystkie jej obowiązki, z ciężkością teraz wyrwać się mogła z Warszawy, gdzie tyle miała do czynienia. Przyjechała wreszcie jak zawsze wesoła śmieszka, najpoważniejsze uczucia i największe poświęcenie, kryjąc tym pozorem trzpiotowatości. Przyjechała z kieszeniami pełnemi odezw, proklamacyi, wierszy, obrazków, medalików, broszurek, wszystkich tych owoców naszej walki, w której tak czynną grała rolę. Musiała w zastępstwie po sobie zostawić dwie czy trzy panie, mające chodzić do cytadeli, odwiedzać rannych, kryjących się po domach jeszcze od kwietniowej rzezi, roznosić papiery, zbierać składki i dawać lekcye w wieczornych szkółkach dla dziewcząt. Panna Ema, tak była przywykła do tego czynnego życia, że na wsi pierwsze dnie wydały się jej niesłychanie długiemi, zaręczała, że się z próżnowania rozchoruje.
Z jej opowiadań przekonała się Jadwiga, że w Warszawie istotnie i ona i Ema by były się przydały. Miały też wielką ochotę powrócić, ale nie wiedziała jak tego dokazać, jak to przedsięwziąć. Raz rzucona myśl, utkwiła mocno w głowie Jadwigi. Wszakże pilnowano ją na wsi, a dłuższa jej niebytność musiałaby być spostrzeżoną. Po długich naradach osnuto nareszcie projekt tak śmiały, że się nań tylko kobiety odważyć mogły.
Panna Jadwiga podała się o paszport za granicę wraz z Emą, a że były już przykłady, że tym, którym Warszawa wzbronioną została, podróż mogła być dozwoloną, pocieszano się nadzieją, iż przy staraniu i pieniądzach, paszport się wyrobi. Mając go raz obie panie, postanowiły wyjechać niby za granicę, a w istocie potajemnie udać się do Warszawy. Zdawało im się bardzo możliwem, nająwszy gdzieś mieszkanie pod cudzem imieniem, ukryć się w mieście i do wspólnej pracy przykładać. Zresztą pannie Emie pobyt nie był zabroniony, a Jadwiga pochlebiała sobie, że pod skromniejszą postacią, ukryć się potrafi i zmylić czujne szpiegów oko.
Pisano list za listem do Warszawy, przyspieszając ów paszport, rojono już o przyszłem życiu gdzieś w kątku alejach, na Pradze koło Tamki, lub w podobnem miejscu. Paszport opłacony sowicie, nadszedł nareszcie. Radość była bardzo wielka. Postarano się, schowawszy go, o inny do Warszawy u wójta sąsiedniej gminy i panna Jadwiga pod imieniem Heleny Próchnickiej, w skromnej bryczce, wyruszyła wraz z Emą ku stolicy. Ale mimo, że spełniało się najgorętsze jej serca życzenie, była smutną. To położenie kłamane, przykrem jej było, przeciwnie Ema, która wracała do zajęć swych ulubionych, do swego, jak je nazywała, gospodarstwa, okazywała jak najżywszą niecierpliwość, żeby jak najprędzej do Warszawy dojechać. Śmiała się, płakała, usiłowała odgadnąć, co się tam przez czas jej niebytności stać mogło, szczebiotała i niekiedy dziecinnem swem roztrzepaniem, byłaby może zniecierpliwiła Jadwigę, gdyby ta, dla jej wielkich cnót nie miała wysokiego szacunku.
Przed kilku dniami, napisano już do Warszawy o mieszkanie, znalazło się bardzo wesołe, niedaleko ogrodu Hauzera, w alei, gdzie obie panie razem zamieszkać miały. Jadwiga postanowiła wyrzec się dawnych swych znajomości i stosunków, zerwać z próżniaczym światem i rozpocząć razem z Emą życie poświęcenia i pracy. W tych myślach pięknego jesiennego wieczora przejechały rogatki i puściły się w ulice Warszawy, witając w nich i groźne patrole i ruchawą ludność, na przekór im wesoło kręcącą się wśród tych przygotowań złowrogich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.