Para czerwona/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Głuche wieści poprzedziły pewniejszą wiadomość o rozkazie cesarskim, wydanym dnia 1. września, ażeby królestwo, przez siedm lat wypoczywające po Mikołajowskich brankach, dostarczyło podatek krwi zaborcom. Czem dla polskich żołnierzy była służba moskiewska, jużeśmy o tem mówili. Z małym wyjątkiem był to dekret powolnej śmierci, gdyż na tysiące zaledwie kilkuset miało niepewną nadzieję powrotu. Wyrachowano, że w Piotrkowskiem od 1831 roku do 1862, na jedenaście tysięcy zabranych, ledwie czterysta powróciło kaleków, znękanych i do pracy niezdatnych. Były więc tylko dwie drogi dla uniknienia tego losu, albo tłumna za granicę emigracya, lub rozpaczliwe powstanie. Branka, w chwili tak wielkiego rozdrażnienia, sama przez się była jakby wywoływaniem wybuchu, charakter jej czynił ją, jak słusznie wszyscy uznali, bezwstydną proskrypcyą. Pomimo, że rekrutowanie w całem państwie i w królestwie miało się odtąd odbywać losowaniem, branka ta z 1863 roku najzupełniej arbitralnemu wyborowi władz zostawioną została. Starano się to bardzo zręcznie ubarwić, ale nikogo nie oszukały wyrazy cesarskiego rozporządzenia. Pod pozorem, że uregulowanie stosunków włościańskich wymagało oszczędzenia ludności wiejskiej, postarano się wyjąć ją z proskrypcyi, aby nie drażnić i rządowi pozyskać. Co do reszty ludności, wybór z niej poruczono władzom administracyjnym, dając jak najszersze pole dowolności, gdyż wszystkie dawne prawa stanowiące wyjątki uchylono.
Rząd więc mógł opierając się na tem rozporządzeniu, brać kogo chciał, ile chciał i tych, którzy mu się wydawali najniebezpieczniejszymi skazać na służbę, która w Rosyi nie jako zaszczyt, ale za karę się uważa. Ukaz ten zwracał szczególniej uwagę na klasy społeczności, które żywszy udział brały w ruchu, na drobnych właścicieli, dzierżawców, oficyalistów, rzemieślników i wogóle ludność miejską. Margrabia sądził, że się tym sposobem najłatwiej pozbędzie, jeśli nie samego żywiołu rewolucyjnego, to najdogodniejszych mu narzędzi. Przypuszczano nawet małe zamieszki, wybuch jakiś, ale ogromne siły skupione w królestwie i przedsięwzięte środki ostrożności, kazały się spodziewać rychłego stłumienia oporu. Nie wszyscy jednak, nawet z tych, co otaczali naczelnika rządu cywilnego, dzielili jego złudzenia, prawie powszechnem było przekonanie, że branka wywoła powstanie. Niektórzy, jak margrabia sam, znajdowali je potrzebnem i nieuniknionem, w Petersburgu przypuszczano, że do niego przyjdzie, ale przeszło sto tysięcy wojska, działa, szubienice i kaci zdawało się, że pokonają łatwo ten ruch konwulsyjny.
Na samą wieść o rekrutowaniu, ludność miejska, widząc się wystawioną na proskrypcyę, której możniejsi różnemi środkami uniknąć mogli, poczęła już szemrać, widząc w tem zdradę i wystawienie jej na sztych. Dla tych, którzy stali u steru ruchu, nieuniknionem prawie stało się iść z niemi, dać się pozabijać, ale w każdym razie los ich dzielić, aby na wieki wiary u ludu nie stracić.
W atrybucyach nowo ustanowionych rad powiatowych, które kraj choć niechętnie przyjął, stało urzędowe wyznaczanie komisarzy do branki. Rady jednomyślnie atrybucyi się tej wyrzekły, nie chcąc w najmniejszej części należeć do tej ohydnej roboty. Wiedziano już, że sekretne rozkazy, wyszłe z kancelaryi margrabiego, a ślepo, jak zawsze, przyjęte i podpisane przez wielkiego księcia, dobitnie tłómaczyły, czem ta branka być miała. Jeden z nich był następującej treści:
„Zważając, że osoby, którym poruczony być ma wybór rekrutów z list na ten cel przygotowanych, powinny mieć nietylko zupełną wiadomość o położeniu rekrutów, ze względu na ich stosunki familijne, ale także dokładnie znać postępowanie pod względem polityki, gdyż jednym z głównych celów niniejszej rekrutacyi jest pozbycie się tej części ludności, która postępowaniem swem miesza spokój publiczny i t. d.“
Wyraźnie zresztą polecono osobom wyznaczonym do utworzenia list proskrypcyjnych, aby bez względu ani na stosunek rekrutów do ludności, ani na liczbę, jaką stan miał dostarczyć, ani na ogólną sumę rekrutów pozbyli się wszystkiego tego, co rządowi zawadzało.
Cel był jawny, ale oprócz tego zniesienie wszelkiego prawa, wszelkich restrykcyj i granic, otwierało wrota jak najzupełniejszej arbitralności, nadużyciom, zemstom osobistym, nienawiściom prywatnym i t. p.
Urzędnicy nie potrzebowali się tłómaczyć, dla czego ten lub ów był przez nich na listę wpisany, dosyć było ich zdania, że w nim widzieli źle myślącego lub niespokojnego człowieka, Margrabia, który innych środków na powstrzymanie nad terroryzm nie widział, który wymagał od księcia Konstantego, aby Jaroszyńskiego powiesić kazał, który i swoim napastnikom nie przebaczył, myślał, że przedziesiątkowawszy Polskę, nad resztą panować będzie, jak zechce. Nie rozumiał on, aby inne jakiekolwiek lekarstwo poradzić mogło i stał tak mocno przy swojem, z takim przekonaniem o nieochybności swego pomysłu, że uporem pokonał ludzi, którzy równie, jak on, widzieli trudność położenia, nie widząc zeń wyjścia.
Od chwili, gdy po kraju rozeszła się wiadomość o grożącej mu brance, położenie stało się nadzwyczaj trudnem.
Nie był oznaczony ani czas, ani środki, jakiemi rekrutacyę wykonać miano. Lud rwał się do broni, której nie było, obawiając się, aby się nie dostał w szpony Moskali. Jednakże ci, co kierowali ruchem całym, taką ufnością potrafili natchnąć większość, że się do ostatniej chwili spokojnie zachowała.
Ten pozorny spokój złudził i pana margrabiego i całą jego koteryę, zaczynano tryumfować przedwcześnie, zacierając ręce, że wszystko pójdzie, jak z płatka, i naczelnik rządu cywilnego będzie mógł Najjaśniejszemu Panu tak rzucić Polskę pod stopy, jak niegdyś Mikołajowi rzucono Węgry po poddaniu się Gőrgeja.
Gdy w pałacu Brühlowskim już uplatano wieńce laurowe na czoło zwycięzcy, z drzewek pokonfiskowanych w botanicznym ogrodzie, w mieście praca była ogromna nad powstrzymaniem wybuchu, nad uregulowaniem go, gdyby był nieuchronnym. Wszyscy niestety widzieli, że godzina walki się zbliża, ale rozrachowując siły, nikt jej na swą odpowiedzialność brać nie chciał. Do ostatniego momentu wahano się jeszcze, jak postąpić. Wszystko, co poprzedziło tę chwilę, czyniło wybuch nieuchronnym, ale nikt, powiedzieć można, nie gotował go umyślnie, bądź co bądź był on napisany w przeznaczeniu. Jakkolwiek się on ukończy, chciały go losy więcej, niż ludzie.
Gdy policya pana margrabiego najczynniejszą była w poszukiwaniu niewidzialnych ruchów przewódzców, gdy omackiem chwytano kto się nawinął, sądząc, że zabierają podżegaczy, wszystkie usiłowania ludzi wpływu zmierzały jedynie do tego, aby odroczyć wybuch i ludność uspokoić. Tyle w niej było pragnienia boju, choćby miał być najnieszczęśliwszym, że nikt nie potrzebował zagrzewać do niego, że musiano tylko hamować i łagodzić. Wszyscy ci, którzy się spodziewali, że ich branka dotknąć może, dopominali się gwałtem broni, dowódzców i gotowali się raczej na śmierć, niżby mieli znosić haniebną niewolę. Ostatnie miesiące roku 62 płynęły w złowrogiej ciszy, okupionej niezmierną pracą, niewidoczną, ale nieustanną; musiano szkółkami, odczytami zajmować ludność miejską, aby ją oderwać od nieustannie przytomnego celu, od jedynej jej myśli — powstania. Pomimo najściślejszych poszukiwań policyi na nic ona zdrożnego i zakazanego wpaść nie mogła, nikt nie podburzał, wszyscy starali się uspokajać.
Świadczą o tem wszystkie druki ówczesne, nakłaniające do pracy, usiłujące przekonać lud, że sam bierny opór i bezbronne męczeństwo dla sprawy narodowej mogą być wielką zasługą.
Dni biegły z nadzwyczajną chyżością, a jakikolwiek miał być koniec, zawsze bardzo wiele do uczynienia pozostawało.
W ten lud, w który Bóg wlał tak cudowny instynkt, a który od 2 marca cały jednem jakiemś natchnieniem boskiem zdał się być ożywiony, w ten lud, długo pozbawiony wszelkich środków kształcenia się, potrzeba było wpoić wszystko, na co samym instynktem i natchnieniem trafić nie mógł. Na pokój czy wojnę trzeba go było zbroić w tę żelazną wytrwałość, której całemu narodowi naszemu aż dotąd tak bardzo brakło. Trzeba było kosztem zapału wyrobić stałość uczuć, na których przyszłość spoczywała. Im bardziej zbliżała się chwila fatalna, tem żywiej u ludu dawała się czuć młodzieńcza niecierpliwość czynu. Wykształceńsi ludzie bawili się w rozumowania i rachuby, lud miał tylko serce, którem czuł, i ręce, któremi ono władało.
Było więc co robić dla bohaterów naszych, a Jadwiga rzuciła się z niezmiernym zapałem do pracy, wytęskniona za nią. Gdy Ema biegała od cytadeli do szkółek, lub z posyłkami przejeżdżała tam i nazad granicę, Jadwiga pilnowała drukarni, trzymała kasę, z której musiano zasilać prześladowanych przez rząd, i siedziała prawie ciągle w domu, obawiając się zawsze spotkania z którym z dawnych swych znajomych.
Na przechadzki wychodziła wieczorem pieszo i tak skromnie ubrana, że niktby w niej świetnej niegdyś panny Jadwigi poznać nie mógł. Obawiając się, aby znany bardzo w mieście Chochlik jej nie zdradził, panna Jadwiga musiała go zamykać, a biedne psisko w czasie jej niebytności, siedząc na oknie, straszliwie się nudziło.
Nadszedł już grudzień, ale zima zdawała się zbliżać leniwo, trafiały się jeszcze dnie piękne; po długiem siedzeniu nad robotą czuła czasem potrzebę wybiedz w aleje, aby się trochę rozruszać.
Jednego poranka wysunęła się tak zamyślona i nie bardzo zważając na to, co się około niej dzieje, znalazła się już za dworcem kolei żelaznej, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją głos znajomy.
— A! być że to może? jakim trafem?...
Słowa te wyszły z ust hr. Alberta, który szedł także pomaleńku na przechadzkę. Z początku chciała udać Jadwiga, że go nie poznaje, ale był tak blisko, że uniknąć go już było nie podobna. Zarumieniła się mocno, ale miała nadto dobre wyobrażenie o ekonomiście, aby się obawiać zdrady z jego strony.
— Na Boga, cóż pani tu robi? Wszyscyśmy sądzili, że oddawna za granicą!
— Jestem za granicą — odpowiedziała Jadwiga, podając mu rękę z uśmiechem trochę przymuszonym — to znaczy, żeś pan mnie ani widział, ani mówił ze mną.
Ale ponieważ chodzi mi wielce o opinię pańską, daję mu najuroczystsze słowo, że pobyt mój w Warszawie tajemny, żadnych osobistych nie miał i nie ma po budek. Jestem tu, bom tu być powinna.
Ostatnie słowo wymówiła z przyciskiem.
— Niech pani będzie pewną — rzekł Albert — iż przyczyn jej pobytu nigdy bym nie szukał tam, gdzie one być nie mogą. Nadto panią znam, abym śmiał posądzić; zresztą przyczyn łatwo się bardzo domyślić — dodał smutnie. — Obawiam się, abyś kiedy nie żałowała pani tych wielkich poświęceń dla pięknych, ale niestety, tylko urojeń...
— Mój hrabio — odpowiedziała Jadwiga — mogłeś się tego nauczyć z całej historyi umysłu ludzkiego, że wszelka rzeczywistość w sferze prawdy, wprzódy nim rzeczywistością się stanie, jest długo urojeniem, marzeniem, utopią. Napróżno byśmy, zimniej patrząc na świat, zaprzeczać temu chcieli.
— Tak, pani — odparł Albert — ale losy pojedyńczych narodów, jak los pojedyńczych ludzi, to rzecz zupełnie oddzielna. Co dla dziejów ludzkości znaczy ten lub ów naród, losom ogółu wszystko jedno, kto wielką prawdę wypiastuje?
— A mnie się zdaje, że nie; zgodzono się na to, że narody mają posłannictwa, że z wiadomością czy bezwiednie spełniać je muszą do ostatniej życia godziny.
Albert nic nie odpowiedział, zamyślił się i dodał po chwili:
— Mam największy szacunek dla pani tak, że radbym się z nią sprzeczać i nawrócić, ale stoimy od siebie tak bardzo daleko, że wątpię czy byśmy się zrozumieć mogli.
— Ja jestem kobietą, — odpowiedziała Jadwiga, — więcej czasem wierzę uczuciu niż rozumowaniu, więc nie sprzeczajmy się, kochany hrabio, nie myślmy o nawracaniu a daj mi słowo, że nikomu o mnie nie powiesz.
— O! czyż na to słowa potrzeba? — żywo rzekł hrabia. — Pani sobie tego życzysz? Ślepo będę posłusznym, więc się z panią i widywać nie można?
— Nie! — cicho odrzekła Jadwiga.
— Mój Boże! Tyle straconego poświęcenia!
— Mylisz się hrabio, nie w świecie nie ginie, ani pyłek ani proch, który wiatr unosi, ani najcichsze ludzkie westchnienie. W sprawach ducha wszyscy tak nawykli nie rachować lub za nic mieć co myśli i serce wydaje, ja jestem pewną, że w tym tak rozumnie urządzonym świecie ani jedno słówko nie uleci marnie.
— W tem to się zgadzam z panią, — rzekł Albert, — ale wielu rzeczy my skutków nie widzimy i mamy je za stracone.
— Więc to my tylko mamy, — odpowiedziała Jadwiga, i znowu zamilkli.
— Jestżeś pani szczęśliwą? — zapytał Albert po chwili.
— O tyle, o ile kto dziś nazwać się może szczęśliwym. Przed paru laty każdy z nas myślał tylko o sobie; dziś szczęście ogólne jest dla nas koniecznym warunkiem własnego.
Rozmowa nie szła, Albert czuł się natrętnym a nie mógł jej pożegnać. Jakieś uczucie prawie litości, uwielbienia razem i podziwu, trzymało go przy niej. Widział ją bezbronną, rzuconą w świat, wiedzioną sercem, które często omylić się może, przeczuwał nieszczęście i choć z natury zimny, bolał nad nią. Im weselszą zdawała mu się twarz Jadwigi, tem przykrzejszego na widok jej doznawał uczucia.
— Ha! — rzekł nareszcie, — jakkolwiek mi przykro rozstać się z panią, nie chcę jej być natrętnym. Muszę pożegnać. Ale gdzie i jak do widzenia?
— Nigdy człowiek tego przewidzieć nie może, dziś, mój hrabio, mniej niż kiedy, idziemy zupełnie różnemi drogami, które gdzie się skrzyżują Bóg wie jeden. Życzmy sobie, aby nas wiodły nie do szczęścia, ale do prawdy.
Podała mu rękę i tak się rozstali.
Albert długo zadumany patrzał za nią i od dwudziestu lat zapomniany gość, łza jakaś, niewypłakana resztka młodości, stoczyła mu się na twarz bladą.
Poszedł stąd wprost do kancelaryi rady stanu.
W ciągu tych kilku miesięcy w życiu Jadwigi nie było prawie żadnych wypadków i to jedno spotkanie za coś nadzwyczajnego liczyć się mogło; zresztą dnie płynęły szybko, najczęściej w samotnem a nie bez niebezpieczeństwa zajęciu. Gdy zadzwoniono do pierwszych drzwi, zawsze wprzód trzeba było wyjrzeć oknem, czy to nie żandarm i policya, w nocy najmniejszy ruch uliczny budził tęż samą trwogę. Na bardzo skromny obiad przybywała Ema czasem z którą ze swych towarzyszek, dopieroż wiadomości sypały się jak z rękawa, bo na tych nigdy poczciwej wszędobylsi nie zbywało. Wiedziała nawet, co wielki książę pisał, mówił i myślał. Po obiedzie wylatywała znowu zostawiając samą Jadwigę aż do herbaty. Przychodziło czasem parę osób z tego samego kółka na rozmowę i naradę, która niekiedy trwała do późna. Karol przybywał często, ale choć osamotnienie Jadwigi mogło go czynić swobodniejszym, był teraz może mniej śmiałym i trzymał się z uczuciem na wodzy. Owszem krył je starannie pozorem chłodnym lub roztargnieniem. Wyjątkowych dni parę osób więcej zapraszano na obiad. Niekiedy Jadwiga towarzyszyła pannie Emie w jej dobroczynnych wycieczkach, gdy nie obawiała się być poznaną.
W końcu grudnia musiano wynieść drukarnię z powodu, że złapano młodego chłopaka, o którego się lękano, aby nie wskazał, skąd brał druki do sprzedaży. Chłopak, mimo że go bez litości ćwiczono, nie pisnął ani słowa, ale gdy go nareszcie puścili, najpierwej przyszedł się żalić do Jadwigi. Policya śledziła widać jego kroki i tejże nocy około godziny drugiej zadzwoniono do bramy. Panna Ema wyjrzała, dostrzegła żandarmów i policyę, miała czas jeszcze pod spód wazonika rzucić swoje notatki i papiery, tak, że gdy bramę otwarto i żandarmi weszli dla rewizyi, już nic nie było w domu, coby te panie zdradzić mogło. Moskal, który przewodniczył temu obrzędowi miał już dosyć wprawy, bo niemal codziennie się eksercytował. Pokazało się, że panie miały paszporta jak najregularniejsze, że były meldowane w policyi i t. d..
Pułkownik, nim przystąpił do poszukiwań, zadał kilka pytań niedyskretnych, na które obojętnie, ale jasno mu odpowiedziano, gniewać się na niego nie godziło, bo taki służalec nie wart był nawet gniewu.
Jadwiga siadła w krześle z książką, dozwalając im dom do góry nogami przewrócić. Szczęściem dosyć znaczna suma, którą miała w gotówce, była u bankiera. Przystąpiono do najszczelniejszej rewizyi, popruto poduszki, porozrzynano krzesła, zaglądano za obrazy, oddarto w dwóch miejscach podłogę. Szczęśliwy tylko wazonik panny Emy uszedł jakoś baczności.
W pokoju, w którym znajdowała się drukarnia, teraz było zupełnie pusto, zrzynki nawet papieru pozamiatano i spalono, ale pozostał zapach farby drukarskiej nadto charakterystyczny, aby się na nim nos policyanta nie poznał. Żandarm wąchał bardzo długo, przyzwał do pomocy drugiego jakiegoś znawcę, ciągali nosami i kiwali głowami bardzo znacząco.
Postanowili oderwać podłogę i pod podłogą pył tylko znaleźli. Wezwana panna Ema dla wytłomaczenia zapachu bardzo naiwnie odpowiedziała im, że właśnie z powodu tej przykrej woni, której sobie wytłomaczyć nie umiały, pokój ten stał pustkami.
Gdy to mówiła, oko jej padło na okno, na którem nieostrożnie zostawiono kilka liter drukarskich, mogących wydać wszystko. Błyszczały one jasnemi końcami, a patrząc na nie panna Ema aż bladła. Żandarm stał zwrócony do niej tyłem do okna, policyant, użyty do wąchania, przechadzał się po pokoju. Ema dostrzegła, jak się on za żandarmem przybliżył do okna, zgarnął ręką zręcznie litery, schował je do kieszeni, a patrzącej nań kobiecie pogroził tylko na nosie, ruszając ramionami. Pomimo że widocznem było, iż poczciwy faryzeusz wcale o zdradzie nie myślał, panna Ema wyszła stąd przerażona, a wyraz jej twarzy dał do zrozumienia Jadwidze, iż się coś złego stać musiało. Dopiero gdy wszystkie kąty obejrzano, przewertowano książki i nuty, przeszukano kufry i składy i gdy nadedniem cała czereda wyszła, przepraszając za omyłkę, panna Ema mogła się przed towarzyszką wytłomaczyć ze zmiany fizyognomii.
Litery, jak się okazało, rozsypane były po podłodze, a służąca zamiatając, zamiast je wrzucić do pieca, starannie zachowała na oknie. Zdawało się, że z łaski uczciwego policyanta kobiety były ocalone, ale niemniej przez cały dzień następny zostawały w trwodze i oczekiwaniu.
Nad wieczorem już, gdy Ema wracała do domu, zszedł się z nią u drzwi ów wczorajszy policyant.
— Moje dobre panie — rzekł, gdy go wprowadzono na górę — jak bo jesteście nieostrożne, żeby też izby nie wykadzić a tych liter nie sprzątnąć. No, żeby był pułkownik spojrzał wprzódy niż ja? ot, dopiero jakieby to licho było!
Panna Ema chciała mu wytłomaczyć, że litery nic nie znaczyły, że je tam ktoś dawniej położył i t. p. ale się żołnierz uśmiechnął i machnął ręką!
— Daj bo pani pokój — rzekł — albo ja jaki zdrajca, czy co? czy to ja, jak drudzy, na wierność ojczyźnie nie przysięgałem? Przyszedłem was tylko ostrzedz, że taki zawsze bezpieczniej mieszkanie porzucić, na kilka dni wyjechać, a potem się do innego przenieść. Już ja to wiem — dodał — jak się kto raz weźmie do takiej roboty, to ona go korci i ciągnie. Panie tam nie wytrzymacie, żebyście czego w domu nie miały, a już jak raz była rewizya i zanotowano, zawsze oni będą podejrzewali. Nawet jakeśmy wyszli, pułkownik bardzo głową kiwał i ciągle taki powtarzał:
— Nie darmo tam w tej izbie śmierdziało!!
Jadwiga chciała poczciwego policyanta wynagrodzić, ale się na to bardzo oburzył, iż mu płacono za spełnienie obowiązku; skończyło się tedy na ładnym zegarku, który go Jadwiga przyjąć zmusiła na pamiątkę, i na dobrej butelce wina, którą wyciągnął ze znakomitym talentem. Jakkolwiek uczciwy człowiek, czego dał dowód, widać, że do flaszki miał słabość wielką. Przychodził potem często na podobne poczęstowanie i nie żal go było traktować, bo zawsze jakąś ciekawą wiadomostkę przyniósł. Przez niego dowiedziały się panie na kilkanaście godzin wprzódy o kilku rewizyach, które miano odbywać. Pokazało się później, że Karol znał go bardzo dobrze — i że w istocie żołnierz ten należał do garstki poczciwych Polaków, co ten ohydny mundur i ciężkie obowiązki przyjąć musieli, aby najniebezpieczniejszem z poświęceń służyć ojczyźnie.
Zginął on później biedny ofiarą denuncyacyi, rozstrzelany na stoku cytadeli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.