<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Próżne były starania przyjaciół, a szczególniej panny Emmy, aby zmienić postanowienie Jadwigi lub przynajmniej wstrzymać ją na czas jakiś od wyjazdu. Niespokojność o Karola, uczucie obowiązków wypędzało ją z Warszawy, a każdy dzień przewłoki zwiększał jej niecierpliwość. Zastanowiła się wszakże nad tem, że przy głuchych tylko wieściach o pierwszych potyczkach, w braku wiadomości przy najlepszej chęci, nie wiedziałaby dokąd się udać. Włóczące się po kraju bandy Moskali czyniły podróż trudną i niebezpieczną. Tak, oczekując pewniejszych wieści, panna Emma potrafiła przeciągnąć nieco pobyt Jadwigi w Warszawie. Wcale niespodziany wypadek przyspieszył jednak spełnienie dawno powziętej myśli.
Tomaszek, który wyszedł razem z Karolem, w pierwszych potyczkach bardzo się mężnie popisywał, dlatego też choć pragnął być razem z Karolem, gdy ten został ranionym, musiał się z nim rozłączyć i z oczów go stracić. W napadzie na miasteczko z kolei Tomasz silnie został cięty szablą przez kozaka, potrzebował się wyleczyć, nimby znów stanął w szeregach. Nie podobna go było wieść do państwa Wernerów, aby na wieś tę zbytniej nie zwracać uwagi. Tomasz wraz z drugim warszawiakiem, po opatrzeniu rany, wyprawiony został do stolicy. Miał on już tam obmyślone bezpieczne schronienie, ale nie wytrzymał, żeby do swojej pani nie pobiedz. I jednego wieczoru, gdy Jadwiga tęsknie słuchała wszystkich plotek, które jej przyjaciółka dla uspokojenia z miasta przywiozła, zjawił się w progu blady posłaniec z ręką na temblaku. Emma, która go pierwsza spostrzegła, z okrzykiem się ku niemu rzuciła.
— Co to? Tyś ranny? — zawołała.
— A jakże proszę pani, kozaczysko poczęstował mnie, ale też bodaj że i jemu się tam teraz niewiele należy.
Jadwiga nadbiegła także.
— A twój pan? — spytała.
Napróżno oczyma starała się Emma dać do zrozumienia żołnierzowi, ażeby się z czem niepotrzebnie nie wygadał, człek to był nadto prosty, aby pożyteczność kłamstwa mógł zrozumieć.
— Biliśmy się tęgo — rzekł, i galancko nam się udawało, ale dowódca dostał także kulą w nogę...
Jadwiga załamała ręce.
— Kiedy?
— A! ono już dni kilka jakeśmy przerzynali się po potyczce z Moskalami w borze.
— Niebezpiecznie?
— A kto to może wiedzieć. Jechał ci to on z tą raną na koniu trocha, a potem go nieśli, a potem wieźli na bryczce, i doktorowie jakoś bardzo głowami kiwali; a było ich tam aż dwóch.
— Gdzież jest teraz?
— Ja tego, proszę panienki, wiedzieć nie mogę, ale to pewna, że musi być w miejscu bezpiecznem.
Długie milczenie panowało po tej smutnej wiadomości, która łzy z oczów wycisnęła Jadwidze.
— W którejże to stronie? — spytała.
Tomaszek jak mógł i umiał, wskazał okolicę.
— Jutro jadę — rzekła Jadwiga. — Przecież się tam gdzieś o niego dowiedzieć potrafię. O mój Boże — dodała — tylu się naraża i wychodzi cało, a on...
Nie dokończyła. Chciała prawie Bogu czynić wymówkę, że ją tak bolesnym dotknął ciosem.
— Jadziu — rzekła do niej Emma — albo jesteś Polką lub nie; matki nie żałują Ojczyźnie swych dzieci, żony mężów; tyś nie powinna boleć nad ofiarą przyjaciela, ale być z niej dumną.
— Jestem też dumną, ale boleję; ofiara nie byłaby ofiarą, gdyby nie kosztowała.
Nie było już sposobu ani powodu wstrzymywania się dłuższego w Warszawie, Emma tylko rozmaitymi środkami wmówiła jej, żeby wzięły karetę, drugi powóz, rozmaite zapasy, żywność, apteczkę i zręcznego chirurga.
Tegoż wieczoru przygotowania poczynione zostały. Tomaszek, którego nie puszczono i kazano mu przenocować w tym domu, musiał przez cały wieczór opowiadać o wszystkiem z najdrobniejszymi szczegółami. W ustach prostego człowieka, który nic dodać nie umiał, ale żywą barwę wypadków pochwycił, opowiadanie to dziwnie stawało się zajmującem. Nie było w niem całości, ani żadnej na wrażenie rachuby, ale pojedyncze rysy, dawały się domyślać wiele, odgadnąć prawie wszystko. Największy artysta nie potrafiłby może malować tego tak gorąco i tak wyraziście. Emma płakała i ściskała Tomaszka, tak, że kilka razy uraziła mu rękę zranioną. Jadwiga egzaltowała się, unosiła, ale jakiś smutek niewytłómaczony mieszał się z uczuciem tryumfu i szczęścia. Z tego, co Tomaszek mówił, wnieść było łatwo, że Gliński nie lekką otrzymał ranę; pocieszano się jednakże, iż starania doktora i młodość, zwyciężyć niebezpieczeństwo potrafią.
Młot, który dotąd był jeszcze w Warszawie, a tegoż wieczoru szczegółowe odebrał wiadomości o losach oddziału, którym dowodził jego przyjaciel, nadbiegł z listami nazajutrz rano. Chciał on utaić smutny wypadek, lub przynajmniej małoznaczącym go uczynić, ale przyszedł zapóźno; od niego więcej szczegółów dowiedziały się panie. Były już prawie na wsiadanem, gdy nadbiegł, a widząc upakowane powozy, ze zwykłą sobie rubasznością, którą może chciał rozweselić Jadwigę, rzekł do niej:
— Nigdy nie śmiałbym być tak bardzo natrętnym, ale widzę, że się już pani waży na wszystko, a kiedy rusza do powstania, mogłaby doprawdy i mnie zabrać z sobą.
Przyznam się, że jestem w wielkim kłopocie, jak się z Warszawy wydostać. Mówią, że mnie strasznie szpiegują na rogatkach, ale fizyognomię mam tak niepoczesną, że gdyby pani się zlitowała a pozwoliła mi siąść na kozioł jako lokajowi, nikt by się we mnie przyszłego wodza wojsk powstańczych nie domyślił...
— Z największą chęcią — odpowiedziała Jadwiga — zabieraj się pan i jedź, ale z jednym warunkiem: że w drodze uciec panu nie dam, musisz dojechać na miejsce. Pan masz tyle ducha, wesela i spokoju, że się niemi bezpiecznie z przyjacielem podzielić możesz; my kobiety przywieziemy mu łzy, słabość naszą, wszystko, co otuchę odbiera...
— A ja mam być bulionem, czy winną polewką? — spytał, śmiejąc się Młot. — Zgoda, będę się starał jak najenergiczniej i wzmacniająco wystąpić, a w drodze spodziewam się także przydać choćby dla rozśmieszenia pań, bo nie macie zbytniego zapasu dobrego humoru. W powstaniu zaś — dodał — jedno z dwojga: albo trzeba być bohaterem sześciołokciowym, albo istotą wesołą, umierającą ze śpiewką na ustach i niezwalczoną żadnem maluczkiem niepowodzeniem; Achillesem lub Żuawem, to co w środku, zostawmy Moskalom...
Stało się więc, że panie podróż swą o kilka godzin odwlokły, a Młot przyszedł tak wybornie za lokaja przebrany, iż panna Emma utrzymywała, że dla artystycznego prawdopodobieństwa trochę na brudno przesadził. Wyborny mimik, z fizyognomią ożywioną i pałającą dowcipem, potrafił ułożyć minę takiego gawrona, iżby go nawet austryacki policyant o żadną styczność z politycznemi sprawami nie posądził.
Z południa tedy ruszyła kareta z lokajem fałszywym na koźle. Dwie panie wewnątrz, za niemi bryka ładowna, opatrzona we wszystko, co się choremu przydać mogło, a na niej cyrulik udający także lokaja, ale tak paniczykowaty, że go można było podejrzywać o arystokratyczne pochodzenie. Jak w dramacie Szekspira, gdzie często w jednej scenie krew się schodzi ze śmiechem, tak w życiu nieustannie z najtragiczniejszych położeń wynikają sceny komiczne. Stało się, jak było przewidzieć można: na rogatkach Młot udający gapia, sam poszedł z paszportami, mówił tak źle, że się od niego nic dopytać nie było można, ale cyrulika z wielką pilnością oglądano na wszystkie strony, mając w podejrzeniu, że mógł być jakim ukrytym członkiem Rządu narodowego. Panna Emma na widok Młota, który w największem niebezpieczeństwie, grał swoją rolę nadzwyczaj pociesznie, pękała ze śmiechu w karecie. Śmiech ten mimowolny może był przyczyną, że ich puszczono wszystkich, nie posądzając, aby w bagażach osób tak wesołych, mogły być jakie polityczne kontrabandy.
Ale wydostać się z za rogatki, było jeszcze jedną z najmniejszych rzeczy, kraj cały już był w rękach władz wojskowych, po drogach zatrzymywano wszystkich przejeżdżających, a oficerowie moskiewscy nie zawsze dawali dowody, nie powiem już cywilizacyi, ale nawet uczucia ludzkiego przy spotkaniach z podróżnymi. Im mniej domyślni, im gorzej kraj znający, tem dziwaczniej czepiali się do wszystkich, często przepuszczając tych, co się zatrzymywania obawiali, a następując najniewinniejszych. W ciągu pierwszego dnia podróży, Młot który wiózł przy sobie dosyć papierów, aby za nie sześć razy być powieszonym, na chwilę nie stracił humoru, a do spotkanych Moskali czepiał się z taką bałwanowatą naiwnością, że jeden oficer uczynił na popasie uwagę tym paniom, iż w podróż z tak nierozgarnionym człowiekiem, niebezpiecznie się było wybierać. Tysiące drobnych scen komicznych ożywiały smutną tę podróż, a im bardziej się zbliżali do celu, tem Jadwiga niespokojniejszą była i smutniejszą. Już nawet nie wyczerpana wesołość Młota, ożywić jej nie mogła. Podróż zaś sama przez kraj, który już nosił na sobie ślady barbarzyńskiego gospodarstwa Moskali, nie była wesołą. Popalone chaty, poranieni ludzie, pędzeni więźniowie, pochwytani gdzieniegdzie powstańcy, trupy jeszcze nie przysypane ziemią lub świeże żółte mogiły, ślady gwałtów, mordu i pożogi ściskały za serce. Gdy Jadwiga i Ema ze zgrozą odwracały oczy, Młot szeptał im.
— Wodą z mlekiem ojczyzny odkupić nie można, to darmo. Ten obrzydliwy ultramontanin, którego panna Ema czasem broni, de Maistre, powiedział jednak rzecz prawdziwą, mówiąc o mistycznem znaczeniu i cenie krwi ludzkiej, nic wielkiego w świecie bez jej przelewu się nie stało, każda wielka epoka płynie strumieniem purpurowym, ludzie padają, ale na mogiłach ich zawarta w piersi, wyrasta i krzewi się idea. Smutną są rzeczą te okrucieństwa, których się dopuszcza Moskwa, szubienice, które stawia, mogiły, które sypie, ale ja wolę ją dziką i zwierzęcą, niż w glansowanych rękawiczkach, w werniksowanych bucikach, parlującą po francuzku w salonie. Ta dzika Moskwa, to Moskwa prawdziwa taka, jaką ona jest bez maski, bez fałszu, jak ją Bóg stworzył, jak ją wieki przerobić nie mogły; gdy tymczasem owa moskiewsczyzna podlizująca się Europie, przypominająca lokaja, który w pańskim fraku wkradł się na salon i swojego pana małpuje, to ta Moskwa, która oszukuje sobą Proudhonów, Girardinów, La Rochejaquelinów i t. p. Lepiej jest, aby świat znał tę dzicz jaką jest, z całą jej ohydą i bydlęctwem. Stanie się to kosztem naszej krwi, ale Europa przekona się, że uczciwy i rzeczywiście wykształcony naród w czułych objęciach takiego potworu, żyć nie mógł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.